Nie jesteśmy sami

Nie jesteśmy sami

Zdjęcie Przełęczy Diatłowa z naniesioną na nim sytuacją z nocy 2 lutego 1949 roku (Fot. szymonkazimierski.wordpress.com)Wszystkie pozostawione przez wyprawę ślady układały się w scenariusz może nawet logiczny, ale jednocześnie bezsensowny. W nocy, na biwaku stało się coś takiego, co doprowadziło grupę śpiących studentów do szczytu paniki. Nie próbując, lub może nie mogąc otworzyć namiotu, rozcięli cały jego bok i przez powstały otwór rzucili się do panicznej ucieczki. Tak, jak stali. Jedni ubrani, inni nieubrani. W butach, w jednym bucie, na bosaka, wybiegli na mróz trzydziestostopniowy i uciekali tak przez całe półtora kilometra, a potem przez około dwie godziny nie śmieli powrócić do namiotu! Próbowano ratować się, zapalając ognisko, obserwowano namiot, wspinając się na drzewo, ale wrócić do namiotu postanowiło tylko troje studentów i to dopiero wtedy, gdy siły ich już kompletnie opuszczały. Dlatego nikt już nie dotarł do namiotu.

Przecież to horror! Co mogło ich tak przestraszyć??! W dodatku to COŚ nie pozostawiło po sobie żadnego śladu! Wokół namiotu znaleziono tylko ślady studentów, kończące się gremialną, paniczną ucieczką, w dół, na przełęcz, w stronę lasu!

W namiocie znaleziono aparat fotograficzny i kronikę wyprawy, spisywaną codziennie przez Igora Diatłowa. W aparacie fotograficznym znajdował się film, a na nim ostatnie zdjęcie, wykonane podczas stawiania namiotu. Eksperci ocenili na podstawie cieni różnych przedmiotów, znajdujących się na zdjęciu, że namiot rozkładano około godziny 17 i o 18 na pewno już był postawiony. Nic! Dosłownie nic nie wskazywało na to, co niedługo się tutaj stanie. Jedynie może, trochę dziwne było to, że namiot ustawiono na nagim stoku góry, a nie w lesie, gdzie na pewno nocą byłoby trochę cieplej. Poza tym, studenci nie musieli wchodzić na ten stok. Nie znajdował się na trasie ich marszu. By na niego wejść, studenci musieli zboczyć ze swojej drogi. Ten fakt dał podstawę do przypuszczenia, że wyprawa może trochę zbłądziła i wykorzystała wzniesienie do lepszego rozejrzenia się w terenie?

„Działanie nieznanej siły”
W maju 1959 roku zorganizowano drugą ekspedycję poszukiwawczą, która miała odnaleźć zwłoki czworga pozostałych członków wyprawy Diatłowa. Oprócz już znanych Państwu – przewodnika Aleksandra Zołotarjowa i studentki Ludmiły Dubininy, byliby to jeszcze: Francuz Mikołaj Thiebeaux-Brignolle 24 letni student wydziału inżynierskiego i Aleksander Kolewatow 25 letni student wydziału geotechnicznego.

Tym razem zwłoki odnaleziono. Znajdowały się niedaleko sosny, pod którą rozpalono wtedy ognisko, w niegłębokim jarze, położonym od drzewa o jakieś 75 metrów. Martwi leżeli pod prawie pięciometrową warstwą śniegu! Wszyscy byli bardzo lekko ubrani i nie mieli obuwia. Po ubraniu zwłok, można było odtworzyć pewne fragmenty wydarzeń. Dubinina miała nogi owinięte spodniami Kriwoniszenki, co sugeruje, że zdjęła je ze zmarłego kolegi, aby owinąć nimi swoje bose stopy. Z kolei Zołotarjow, miał na sobie futro Dubininy, co świadczy, że zdjął je ze zmarłej koleżanki, a to z kolei pokazuje, że pomimo podobnych obrażeń, jakie oboje odnieśli, Zołotarjow żył od niej jednak trochę dłużej.

Początkowo myślano, że po prostu wszyscy studenci zamarzli, ale sekcja zwłok przyniosła informację wręcz sensacyjną. Pomimo braku na skórze denatów śladu urazów, wewnątrz studenci byli po prostu zmieleni! Zgnieceni! Czy jak to nazwać? Francuz miał strzaskaną czaszkę, Dubinina i Zołotarjow zmiażdżone klatki piersiowe, a Kolewatow rozległe obrażenia głowy i twarzy. Zaskoczeni anatomopatolodzy określali owe zniszczenia, jako podobne do urazów powstałych podczas uderzenia człowieka przez rozpędzony samochód. Obrażeń takich nie jest w stanie zadać człowiek jakąkolwiek bronią, pozostającą w jego dyspozycji. Dodatkowo Dubinina miała usunięty język i duży fragment przepony jamy ustnej, czyli najprościej mówiąc, dna jamy ustnej. Są ludzie, którzy piszą, że Dubinina sama sobie odgryzła język.

Proszę Państwa. Można sobie odgryźć jakiś fragment języka, szczególnie w momencie uderzenia w twarz, lub bardziej, silnego uderzenia od dołu w podbródek, ale nie można sobie samemu WYGRYŹĆ języka, a już na pewno nie można sobie samemu wygryźć dna jamy ustnej. Jeśli opis obrażeń studentki jest prawdziwy, mamy może do czynienia z podobnym zjawiskiem, jakie zdarza się amerykańskim farmerom, którym COŚ atakuje krowy. Nocami na pastwiskach COŚ zabija krowy. Ćwiartuje, wykrawa z nich narządy, w tym właśnie języki i to w podobny sposób, właśnie poprzez dno jamy ustnej. Amerykańscy kowboje organizują się w oddziały ochronne, uzbrojone w broń automatyczną i mimo tego, jak dotąd, nie schwytali nikogo. A wszystkim chyba wiadomo, że amerykańscy kowboje na pewno nie są safandułami, którym można bezkarnie grać na nosie.

Nie intryguje Państwa te pięć metrów śniegu, kryjącego pod sobą zabitych? To przecież właśnie dlatego nie znaleziono ich zwłok w trakcie pierwszej wyprawy poszukiwawczej. Nie tylko mnie intrygował ten śnieg, nasypany w nadzwyczajnych wprost ilościach, bo w zeszłym roku, znany rosyjski podróżnik Siergiej Sjemaszkin postanowił urządzić wyprawę na miejsce tragedii grupy Diatłowa równo w tym samym czasie, co wtedy uczynili to studenci. Na miejscu ustawiono podobny do poprzedniego namiot i rozcięto jedną jego powierzchnię tak, jak to kiedyś zostało zrobione. Martwych studentów imitowały worki wypełnione śniegiem, ułożone dokładnie w tych miejscach, na których wtedy znaleziono zwłoki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X