Nie jesteśmy sami

Nie jesteśmy sami

Rozcięty nożem namiot wyprawy (Fot. szymonkazimierski.wordpress.com)Na miejsce eksperymentu powrócono dokładnie po takim samym czasie, jaki upłynął wtedy od rozbicia namiotu przez studentów, do odnalezienia go przez grupę poszukiwawczą.

Co stwierdzono? – Od momentu postawienia namiotu, napadało 35 cm śniegu, ale na workach śniegu było zaledwie kilka centymetrów! Wszystkie ślady poprzedniej bytność eksperymentatorów zostały zasypane, rozcięty namiot wypełniony był śniegiem.

Uderzająca jest ta rozbieżność. Wtedy zabici leżeli pod 5 metrową warstwą śniegu, teraz imitacje zwłok pokrywało zaledwie kilka centymetrów śniegu. Więc co się tam wtedy stało na litość Boską? Czworo zabitych zasypano śniegiem, a pięciorga pozostałych nie zasypano?

Z takimi obrażeniami, jakie mieli, czwórka podróżników nie mogła sama sobie wykopać jamy w śniegu, co czasami się sugeruje. Francuz na pewno im w tym nie mógł pomóc. Jego strzaskana czaszka świadczyła, że został zabity w ułamku sekundy. Nie mogła też pomóc Dubinina, której połamane żebra przebiły serce…

Jeszcze w maju 1959 roku umorzono śledztwo w sprawie śmierci wszystkich uczestników wyprawy Diatłowa. Oficjalny raport podaje, że w miejscu tragedii nie stwierdzono obecności nikogo innego, jak samych tylko członów wyprawy. Raport kończy się dość niezwykłym, jak na Związek Radziecki określeniem, że przyczyną śmierci studentów było „działanie nieznanej siły”. Teren wokół góry Otorten i Przełęczy Diatłowa zamknięto aby nie prowokować podobnych incydentów. Zakaz po pewnym czasie zniesiono, no i jakby na ironię:

W roku 1961 w tym samym rejonie przebywała grupa studentów geologii z Leningradu. Tym razem za dnia, nagle, członkowie grupy w panice wybiegli z chaty myśliwskiej, w której przebywali, rozbiegając się na wszystkie strony. Znaleziono ich martwych, co dziwne, w takiej samej odległości od chaty.

 

Sosna, pod którą płonęło ognisko studentów (Fot. szymonkazimierski.wordpress.com)W roku 1964 grupa geologów rozbiła biwak pod znaną już Górą Umarłych. Jeden z grupy, o nazwisku Polakow, udał się na polowanie. Będąc w lesie, poczuł nagle silne odczucie obezwładniającego strachu. Wkulił się w jakiś wykrot i jakby sparaliżowany niezrozumiałym strachem, czekał nie będąc w stanie nawet logicznie myśleć. Po pewnym czasie to okropne uczucie go opuściło i zdenerwowany incydentem, pobiegł czym prędzej do obozu. W obozie wszyscy już nie żyli! Kierownik grupy leżał twarzą do ziemi, zaciskając w dłoni pistolet, z którego strzelił tylko raz. Wokół trupa jednego z kolegów COŚ omotało namiot, zerwany z masztów. Namiot palił się. Trzeci kolega, zabity, leżał koło drzewa, a czwarty zniknął bez śladu.

Tym razem władza nie bawiła się w subtelności. Nakazała zachowanie absolutnej tajemnicy, a śmierć członków wyprawy, jak oficjalnie ogłoszono, nastąpiła w wyniku spożycie nieświeżych konserw!

W roku 1974, w pobliżu Góry Umarłych, dosłownie na oczach kolegów, zniknął młody geolog, syn wysoko postawionego działacza partyjnego. Afera była nie z tej planety, ale chłopca nie odnaleziono.

W roku 1999 koło Przełęczy Diatłowa zaginęła para małżonków. Nie odnaleziono ich. Teraz już Państwo wiecie, dlaczego Mansowie nazwali to miejsce Otorten? – NIE CHODŹ TAM!

Sprawa Góry Umarłych i Przełęczy Diatłowa raz po raz odżywa na nowo. Za każdym razem odkrywa się jakieś nowe fakty. Na przykład wspomnienia kogoś, kto dożył naszych czasów i nareszcie nie boi się mówić, albo jakieś nieznane dotąd dokumenty. Zagadka zaczyna gonić zagadkę, bo na przykład, dlaczego zwłoki studentów wykazywały skażenie radioaktywne? Albo, są poszlaki, że trupów na Górze Umarłych było więcej! A więc ilu ich było? Dziewięcioro, czy jedenaścioro? Ale to temat na zupełnie inne opowiadanie.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 8 (132) 29 kwietnia – 12 maja 2011

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X