Nad Dunaj szeroki, nad Dunaj głęboki

Nad Dunaj szeroki, nad Dunaj głęboki

Babadag, cygański chłopczyk i jego matka na dworcu autobusowym, jej spojrzenie tak mnie wystraszyło (Fot. Wojciech Jankowski)Kierunek – południe
Do Czerniowiec dotarliśmy zbyt późno, by pojechać porannym autobusem do Suczawy. Pozostało więc połączenie kombinowane. W towarzystwie Białego Lwa, czebureków i prażącego słońca czekaliśmy na autobus w kierunku Porubnego. W autobusie usłyszałem rozmowę zaczynającą się od słów „co robisz?”. Tylko na Bukowinie można usłyszeć te słowa: rumuńskie „ce faci?” oznacza „co słychać?”, ale dosłownie to po prostu „co robisz?”. Ileż razy słyszałem to w Rumunii: „co robisz?”, „szczo robysz?” „szto diełajesz?” I nie było to pytanie o to, co w tej chwili robię, tylko jak się miewam.

Odwróciłem się. „Pani jest Polką?” – spytałem. Oczywiście, była Polką. Wracała z mężem Rumunem z Czerniowiec do swojej bukowińskiej wsi. Szczęśliwie się złożyło, bo nasza rodaczka namówiła kierowcę, który nie chciał podwieźć nas do granicy, żeby jednak zmienił zdanie. Udało się. Zaoszczędziliśmy dzięki temu kilometr marszu z plecakami. Przejście granicy trwało nie więcej niż 40 minut! Boże, żeby tak przechodziło się granicę polsko-ukraińską!

Zmieniliśmy strefę kulinarno-językową. W przygranicznej kafejce właściciel-Cygan, sprzedał nam kawę i piwo. Pomyślałem, że przez najbliższych kilka dni nie będzie białego piwa. Moda na niefiltrowane, pszeniczne piwa nie dotarła do Rumunii. Za to kawa jest tu dobra. Pogranicznik pilnujący ruchu zapytał skąd jesteśmy i dokąd jedziemy i pomógł nam złapać autostop. Dojeżdżamy do Seretu – pierwszego miasta w drodze na południe. W czasie podróżowania po Rumunii warto pytać o miejsca, skąd można odjechać tzw. okazją. Podobnie jak na Ukrainie, kierowcy w Rumunii zatrzymują się i zabierają podróżnych. W przeciwieństwie do Polski, gdzie za podróż autostopem nie płaci się, gdyż jest to uświęcony tradycją sposób podróżowania młodzieży, studentów i przeróżnych lekkoduchów, w Rumunii jest to usługa płatna. Płaci się mniej więcej równowartość biletu autobusowego. Po targach z kierowcą wyjeżdżamy do Suczawy. W Suczawie kolacja i pociąg do Bukaresztu.

Wyznaczona trasa nie pozwalała zabawić dłużej w stolicy Rumunii. Bukareszt zostaje za nami, kierunek – południe! Znów siedzimy w pociągu. Jedziemy do portowej Konstancy. W pociągu poznaliśmy kolejną osobę mówiącą po polsku – stoczniowca, który pracował kiedyś w Polsce. Tego wieczoru po raz pierwszy podczas naszej podróży stajemy nad Morzem Czarnym. Konstanca – to najbardziej wysunięty na południe punkt naszej wyprawy. Następnego dnia dojechaliśmy do Babadagu. Nazwa miejscowości prawdopodobnie niewiele mówi większości Rumunów, w Polsce natomiast stała się znana za sprawą książki Andrzeja Stasiuka „Jadąc do Babadag”. Słyszałem wiele razy, że nie ma tam prawie nic za wyjątkiem meczetu. Babadag leży w Dobrudży – regionie, który długo należał do Imperium Otomańskiego i obfituje w meczety. Turczynka, która nas oprowadzała po meczecie babadaskim, od razu rozpoznała polski akcent. Mówi, że bywa tu dość dużo Polaków. Większość mieszkańców nie ma pojęcia, że przyjeżdżamy tu za sprawą Stasiuka.

Dla nas Babadag był ostatnim postojem przed Deltą Dunaju. Na dworcu autobusowym cygańskie dzieci próbowały wyciągnąć od nas pieniądze. Poczęstowaliśmy je gumami do żucia. Włoskie słowo „mangiare” w ustach jednego z chłopców świadczy, że pomimo młodego wieku mały Cygan ma już doświadczenie w pracy za granicą. Jego matka, ogorzała, żylasta kobieta, karmiąc najmłodsze dziecko piersią, pluła i mówiła coś do dziecka po romsku. Patrzyła na nas czarnymi, pełnymi nienawiści oczami. Bardzo chciałem jej zrobić zdjęcie portretowe, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, bo nienawiść, jaką wyczułem, wywołała we mnie trwogę. Miałem wrażenie, że wyrządzi mi w jakiś tajemny, znany tylko Cygankom sposób krzywdę, że jej nienawiść przylgnie do mnie i wyrządzi mi zło. Pisząc te słowa ciągle pamiętam zimny wzrok tej kobiety i na wspomnienie o nim przechodzą mnie ciarki…

Tulcza – stolica regionu. Niemal codziennie o 13:30 odchodzą stąd pasażerskie statki. Można zabrać się też innymi statkami lub łodziami o innej porze, ale Nava Clasica jest największa, najtańsza i najpopularniejsza. Już od południa ludzie kręcą się nerwowo wokół kas (mimo, że część z nich, tak jak my, jest tu na wakacjach) i kupują bilety na trzy trasy: do Sfântu Gheorghe, Suliny i Periprawy. Przejażdżka trwa kilka godzin. Pasażerowie zaopatrują się więc w prowiant. Przed podróżą jędzą bardzo popularne tu grilowane kiełbaski z wołowiny, wieprzowiny i baraniny, zwane „mici” albo „mititei”, czyli maluszki, maleństwa, mikruski. Obowiązkowo z musztardą i piwem. Każdy mój wyjazd w głąb Delty Dunaju poprzedzam ceremoniałem zjedzenia kilku „maleństw” do piwa. Do kiełbasek podaje się bułkę i dwie wykałaczki jako sztućce.

Płyniemy do Kriszan (Crişan), położonej na trasie Suliny. Mijamy dźwigi portowe, statki, barki. Powoli zagłębiamy się w Deltę Dunaju. Ramię Dunaju o nazwie Kilia (od nazwy miejscowości) odłącza się od głównego nurtu jeszcze przed Tulczą i biegnie wzdłuż granicy z Ukrainą. Dunaj po wypłynięciu z Tulczy rozdziela się na ramię Sfântu Gheorghe i wykopany dla żeglugi kanał Sulina, który pozostawia obok dziczejący tzw. Stary Dunaj. Pierwsza podróż Dunajem w dół rzeki jest przeżyciem nieopisanym. Początkowo nie można oderwać wzroku od widoku wybrzeża. Niemniej, po kilku godzinach oglądanie pejzażów staje się nużące – pasażerowie chodzą po statku, piją kawę, piwo albo opalają się na dachu. Zwykle są to turyści z północy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X