Znad Dniepru pod Tatry. Część 1 Sława Pruszyńska, przed 1914, Zakopane (fot. H. Schabenbeck, z archiwum J. S.)

Znad Dniepru pod Tatry. Część 1

O zapomnianej poetce Sławie Pruszyńskiej i drogach jej życia

Wiele lat musiało upłynąć, by udało się przywołać postać i twórczość Sławy (Stanisławy) Pruszyńskiej, jednej z najwybitniejszych młodopolskich poetek. Złożyło się na to wiele przyczyn – przede wszystkim, w ciągu kilkudziesięciu lat od śmierci Poetki w roku 1945, jej twórczość pozostawała na uboczu zainteresowań trudnej powojennej codzienności i nowej rzeczywistości, jak gdyby wyrzucona na nieprzyjazny brzeg przez jej nurty, z których inne już muzy czerpały. Ponadto, dawniejsze publikacje Poetki, nie tylko te sprzed pierwszej wojny światowej, ale i z okresu międzywojennego, skutecznie okryła mgła zapomnienia, co dodatkowo zacierało jej wizerunek jako autorki. I wreszcie – kresowe, więc przez wiele lat „niepoprawne” pochodzenie jako reprezentantki świata, który stał się nieodwołalną zaprzeszłością. A dodać także należy, że i sama Sława wiele z powodów osobistych czyniła, by sławę swą skrywać skutecznie usuwając ramiona drogowskazów do swej biografii.

Kresowe powidoki
Odtworzenie, także artystycznego, curriculum vitae Poetki nie okazało się niemożliwe. Dzięki nieoczekiwanemu, ale sprzyjającemu biegowi zdarzeń, owemu szczęśliwemu trafowi, który to, o paradoksie, jest najczęściej sprawcą przetrwania, jej twórczość nie uległa zaprzepaszczeniu. Nie jest jednak w całości szerzej znana, gdyż wiele utworów własnych, a także przekładów, pozostaje dotąd w autografie. Zachowała się też, choć w coraz szczuplejszym kręgu pamiętających ją osób, jej legenda. Złożyły się na nią wspomnienia pochodzące od jej przyjaciół i dalszej rodziny O ambitnej, ale i ekstrawaganckiej, o artystycznym zacięciu kresowej pannie, której niefortunne w oczach jej środowiska, bo zawarte nie we własnej sferze zamążpójście stało się skandalem w szerokich kręgach podkijowskiego ziemiaństwa. Ba, nawet jakoby powodem przedwczesnej śmierci jej ojca, Tadeusza Pruszyńskiego. Zachowały się też opublikowane zbiory poetyckich utworów Sławy, plasujące autorkę w gronie zauważonych poetów tego czasu. Nieocenionym świadectwem jej zmagań na poetyckiej niwie jest też korespondencja, którą prowadziła ze Stefanem Żeromskim – kierowane do niej jego listy zachowały się w odpisach Poetki.

Muza nie pyta o kalendarz, to ciekawość biografa – tutaj nie w pełni zaspokojona, gdyż rok urodzenia 1888 jest datą jedynie prawdopodobną. Muzie wystarczało, że Sława przyszła na świat na wypełniającej duszę rozmachem i nostalgią Ukrainie, w majątku Kozarynówka, zwanym też Kozarówka (w parafii Rzyszczów, w powiecie kaniowskim na Kijowszczyźnie), który wraz z zagubionymi w krętych, lesistych naddnieprzańskich jarach Pszenicznikiem i Tabacznikiem należał do jednej z gałęzi rodu hrabiów Ursyn-Pruszyńskich, herbu Rawicz, szeroko rozrodzonych od kilkuset lat (i skoligaconych z licznymi domami arystokratycznymi, m. in. Sochaczewskich i Rzyszczewskich) na południowo-wschodnich rubieżach dawnej Rzeczypospolitej. Tam to właśnie, w kresowym klimacie Mohorta – rapsodu rycerskiego Wincentego Pola, polszczyzny i polskości uczyli jej od dzieciństwa najlepsi nauczyciele, bo matka, poezja Słowackiego i muzyka Chopina, a wspomnienie owych lat zawarła w wierszu Dzieciństwo [fragment]:

W łóżeczku szklanka mleka i ciepłe, duże ramiona
I najcudniejsza z bajek – owa o złotym ptaku –
Zawsze niedokończona…

Z rąk Twych się dowiedziałam, co się wcieliły w klawisze
W jesienny wieczór gwiaździsty, w szeroką pachnącą ciszę,
W pól zżętych dawno milczeniu, w ukojną jesienną słotę –
Z rąk Twych się dowiedziałam – jak umiał tęsknić Szopen.

Wtulona w Twoje kolana, gdy wicher w okna łopoce
Słuchałam Twojego głosu i Słowackiego wierszy –
I świat mi cały rozkwitał, choć zima była dokoła –
Poezją i Polską szerszy…

Wrażliwa panna z ziemiańskiego dworu, okazująca od dzieciństwa zainteresowania pisarskie i rysunkowe, kształcona we francuskim i niemieckim, hodowała tęsknotę za Polską i poezją, do której tworzenia czuła się i powołana, i potencjalnie zdolna. Potrzebowała tylko pierwszego impulsu. Jedni orzekną, że był to świadomy wybór, inni – że przeznaczenie, w każdym razie przyjazd do Zakopanego nastąpić musiał. I nastąpił w początkach grudnia 1903 r., kiedy to pod Giewont zjechała z Kijowa Jadwiga Ursyn-Pruszyńska (z d. Sochaczewska) z córką, a fakt ten skrupulatnie odnotowuje w „Liście gości” skrupulatny Tygodnik Zakopiański z 8 XII 1903 r. Była to podróż dla Polaka szczególna, gdyż prowadząca z Polski, której już nie było, do Polski, która dopiero (jak słusznie przeczuwano) będzie, więc eskapada przełomowa, skrajem dwóch epok. Zakopane było wówczas miejscem kultu narodowego, do którego pielgrzymowano z trzech zaborów, znosząc wytrwale wota w postaci swego polskiego czucia. W przypadku Polaków z Kresów było to pielgrzymowanie rodzaju szczególnego, bo naznaczone, by nie rzec – obciążone, doświadczeniem Rosji, namaszczeniem roku 1863 i późniejszych syberyjskich zsyłek. Tym to traktem i z takim bagażem ciągnęli pod Tatry i Stanisław Witkiewicz, i bracia Józef i Bronisław Piłsudscy, i Karol Szymanowski, i Maria z Sobotkiewiczów Dembowska.

W kręgu Żeromskiego
Zakopane, „letnia stolica Polski”, żyło wtenczas intelektualnie i artystycznie nadzwyczaj bujnie, z tą niewymuszoną wielkością, kiedy życie kreują osobowości i osobistości zarazem, nigdy instytucje. Znakomitości literackie, malarskie i polityczne kuły historię na spotkaniach w pensjonatach i kawiarniach. Bywał na nich także Żeromski, przybyły nie po raz pierwszy zresztą pod Tatry na przełomie października i listopada tegoż 1903 roku na prawie dwuletni pobyt, oraz Feliks Gwiżdż (1885–1952, w międzywojniu poseł na sejm i senator), wykształcony Podhalanin, wtedy początkujący poeta i dramatopisarz. Tych dwu literatów poznała garnąca się do zakopiańskiej bohemy Sława Pruszyńska: pierwszy stał się opiekunem wschodzącej twórczości, prowadząc ją znanymi już sobie dobrze ścieżkami do redakcji pism – Ateneum, Krytyki, Lamusa czy Wędrowca – drugi w niedalekiej przyszłości został mężem poetki.

Listy do poetki zachowały się, jak wyżej wspomniano, jedynie w odpisach sporządzonych przez nią przed spełnieniem prośby nadawcy o ich zwrot. Odpisy te nie budzą jednak podejrzeń o apokryf, nie zawierają bowiem „sensacji”, którymi chciałaby podkolorować swój życiorys. Znajomość Żeromskiego z młodą poetką przetrwała w przekazie ustnym, a zawarte w odpisach szczegółowe informacje i z życia autora Popiołów, i o przygotowywanych przez Pruszyńską utworach do druku okazały się ze wszech miar prawdziwe. Żeromski jawi się tu przede wszystkim jako promotor jej twórczości, bardziej jako wielbiciel poezji niż samej twórczyni, choć można dopatrywać się gdzieś, gdzieś w oddali, tego drugiego rodzaju uwielbienia wespół z jawną koleżeńską sympatią czterdziestoletniego literata do niespełna osiemnastoletniej poetki; tak oto do niej pisze: „Nie wiedziałem jednej rzeczy, oto tej, że w Pani jest tworzywo na dobrego kolegę, na wiernego towarzysza. Co za szkoda, że Pani nie urodziła się mężczyzną! Pójdzie Pani za mąż i całe koleżeństwo rozpadnie się na drobne kawałki…”. No i wreszcie stylistyka tej korespondencji – zbyt „Żeromska”, by sądzić, iż wyszła nie spod jego pióra. Listów do Sławy Pruszyńskiej wysłał Żeromski dwadzieścia siedem w okresie od 16 kwietnia 1904 do jesieni 1906 r. Nie zachowała się natomiast jej korespondencja adresowana do pisarza, a także jakiekolwiek wiadomości o jej losie.

Wiosną Sława powróciła w swe rodzinne naddnieprzańskie strony, a w ślad za nią szły z Zakopanego listy Żeromskiego, pełne rad i koleżeńskiej życzliwości. 15 czerwca 1904 r. pisał: „Najuprzejmiej dziękuję za odpis ostatniego utworu i list. Przykro mi, że w Ateneum znalazło się tyle błędów. Można zamieścić ich wykaz w najbliższym numerze (lipcowym) i uczynię to zaraz, jeśli Pani sobie życzy. Muszę jednak w interesie naszej Sławy zwrócić uwagę, że na taki spis omyłek nikt z żyjących pod księżycem nigdy jeszcze uwagi nie zwrócił, a tymczasem redaktor, z którego winy (jeśli nie z winy zecera, albo zakopiańskiego kopisty) owe błędy powstały, uczuje się dotkniętym w swej godności gramatycznej, jak hipopotam raniony kulą. Może by tedy lepiej idealnie poprawną formę Zachodu przechować do wydania (co daj jak najprędzej, o Zeusie!) książkowego, a hipopotama zostawić w spokoju”.

Sława zdobyła sobie wkrótce pewne uznanie prasy literackiej, jednakże nie była w pełni przekonana co do przedstawiania swych utworów drukiem, skoro Żeromski pisał do niej: „Mówiła mi Pani, że wierszy nie należy drukować. Pewno, że jest to nadużycie, brutalna niedelikatność względem poezji wydawać ją na świat i wystawiać za szybą sklepową, tak, jak się wystawia wstążki u Hersego. Należy się pocieszyć tym, że drukował swe najczulsze sonety Petrarca, Boską Komedię – Dante, drukował Nietsche, Poe i Słowacki… Nie należy tylko zakładać fabryki dzieł sztuki, nie należy być poetą z zawodu, pisarzem z fachu”. Rozwiewał także jej wątpliwości, gdy zamierzała rezygnować z opublikowania utworu pisząc: „Ostatni wiersz otrzymałem i bardzo zań dziękuję. Dlaczego Pani sądzi, że należałoby go wycofać z Krytyki? Przeciwnie, będę za bytności w Krakowie forsował, żeby go jak najprędzej wydrukowano. Nie trzeba kaprysić! Jeżeli Pani będzie kaprysić, a nade wszystko nie przyszle mi swej fotografii, to po wyjściu książki napiszę zjadliwą recenzję w sześciu Kurierach…”.

Niemniej, zachęty i rekomendacje Żeromskiego nie były dalej aż tak bardzo potrzebne. Mimo to, kontaktował się on z Jellentą czy Feldmanem, ją natomiast prosił o nadsyłanie nowych wierszy i relacjonował równocześnie swój ciągle jeszcze zakopiański pobyt donosząc m.in.: „W zeszłym tygodniu p. F. Gwiżdż czytał w sali w Polance (mieściła się tam Czytelnia Zakopiańska) dość licznie zgromadzonej publiczności dramat swój pt. Jaśkowa nuta”. Tymczasem poetka przygotowywała już do wydania zbiór wierszy (pisanych w Warszawie, Zakopanem, Lwowie, Mohylówce na Podolu i Kijowie) i w listopadzie w 1904 r. zatrzymała się w Hotelu Europejskim w Warszawie. Pobyt przedłużył się, pertraktacje wydawnicze przebiegały niezbyt sprawnie, więc Żeromski radził zająć się tłumaczeniem poezji D. Rosettiego i pochwalał naukę „greczyzny”, zalecając przy tym ostrożność z w rozmowach z wydawcą. Wtedy też Sława zaplanowała podróż nad Leman i do Włoch, ale nie doszło do tego, najprawdopodobniej z powodu zwłoki w staraniach edytorskich. W lutym zaś 1905 Żeromski opuszcza Zakopane i przez Warszawę udaje się do Nałęczowa, skąd już 8 maja śle poetce przebywającej na Ukrainie imieninowe życzenia oraz „najprędszego ukończenia książki”. Życzenia okazały się skuteczne: latem Żeromski otrzymał tomik Poezji, wydany przez Fiszera – poezji bardzo w nastroju młodopolskich, pełnych „mglistych oddali”, niewyśnionych snów”, „sennych duchów”, „omdleń” oraz „śmierci i konań”, odnajdywanych przez poetkę w swej duszy zapewne po lekturze Nadsona czy Ostrowskiej. Niemniej, Pruszyńska wyraża w nich swe jak najbardziej własne intymne przeżycia i nie obawia się ujawniać związanych z nimi nadziei i oczekiwań. Tomik zdobył uznanie czytelników: „Byłem przez pewien czas w Warszawie – pisze Żeromski. – Dopytywałem się w księgarniach, jak idą Poezje Sławy i – o hańbo! Dowiedziałem się, że idą…”. Niechaj ten stan jej ducha zilustruje zwrotka wzięta z zawartego tam wiersza Nasza noc:

– Nad nami jęki wichru szalejące –
– Dłonie Twe cicho dłonie moje pieszczą –
– Liście jesienne rozpacznie szeleszczą –
– W otchłani mrocznej, czarnej gwiazdy drżące…

W październiku 1905 Żeromski wyjechał na krótki czas na Podole, do Miriama (Zenona Przesmyckiego), a po powrocie do Warszawy otrzymał od Sławy list z nowymi wierszami, aforyzmami – „Cóż za przepyszne aforyzmy! Cała dawna Polska w nich się maluje…” i już bliskim tym razem realizacji planem wyjazdu do Szwajcarii, który gromi: „Kto widział teraz jeździć za granicę, to prawie nieprzyzwoite… Przecież Pani powinna prowadzić teraz własny lud – jeden tylko, jeden cud – z szlachtą polską polski lud”, wiążąc w ten sposób wizję Wyspiańskiego z rewolucją, która sprawiła, że i on sam na dłużej musiał opuścić polskie ziemie. Nim to nastąpiło, Sława na przełomie 1905/1906 odwiedziła Paryż, Lozannę i Genewę, będące zapewne miejscem leczenia początków niedomagań płucnych, a także i neurastenii, która była przyczyną jej przyszłych klęsk w życiu osobistym. Na Ukrainę powróciła prawdopodobnie wiosną 1906, a swe nowe, powstałe w podróży wiersze, w których prócz poszumu własnej duszy słychać także szum fal Jeziora Genewskiego i tatrzańskich smreków, składa w następny tomik, zatytułowany Najdalszym. Wydaje go w roku następnym, 1907, w Krakowie u Friedleina. I choć w zebranych tam wierszach czuć jeszcze – jako że młodopolszczyzna zmogła nawet bardzo tęgich artystów – dawną, zapewne podświadomą, manierę eksponowania wnętrza rozdartego i drapieżnego zarazem, to ich tonacja jest już łagodniejsza, jak gdyby autorka brała rozbrat ze swoją nostalgią, a może ją nawet zaczynała lubić. Nastrój ten wyraża wiersz Czekam błękitnej wiary, [fragment]:

Czekam złotej jesieni, co przyniesie mi ciszę –
Ból na pieśni zamieni – i na sen ukołysze…

Czekam błękitnej wiary – że kochanie ogromne
Przetrwa chłodny dzień szary – że przebaczę – zapomnę…

Żeromski tego zbiorku nie zdążył otrzymać przed swym wyjazdem z Królestwa, czując natomiast rwanie się korespondencji poprosił Sławę o zwrot wszystkich wysłanych do niej listów. Tak pisze do poetki po raz ostatni: „Ze smutkiem zobaczyłem, że nie jestem już Pani potrzebny. Ton ostatniego listu (a i poprzednich) aż nadto wyraźnie ukazał mi tę prawdę. Wszystko przechodzi, wszystko znika. Ale z chwilą odprawienia – odprawia się z kwitkiem. I ja chciałbym otrzymać taki kwitek w postaci listów, które w ciągu tego długiego czasu pisałem. Woń ich uleciała, jak mówi się w Hamlecie – są tylko stosem nieużytecznego papieru (jeżeli oczywiście nie zostały zniszczone natychmiast, co byłoby dla mnie najbardziej pożądane). Gdyby tedy Pani zechciała mi wyświadczyć tę li tylko literacką, koleżeńską przysługę i, w stosownej paczce (dajmy na to w pudełku od cukierków) przesłać mi owe listy, nie wyłączając niniejszego – byłbym Pani bardzo głęboko wdzięczny. Chciałbym przeczytać wszystko, co tam pisałem i spalić cały ów bagaż. Jest pewna rozkosz w myśli spalenia tego, co winno być niezniszczalne. A więc – spalić kartki Konfesjonału, które są pośrednikami tajemnicy, ogrzać ręce przy ogniu – i myśleć, że wszystko znika. Nie myślę, żeby taka przesyłka mogła zbyt wiele kosztować. Zresztą Pani jest dość bogata, żeby żałować tej usługi dla przyjaciela, który odchodzi w daleką drogę. Pewnego razu, rok temu z górą (moja Żona leżała wówczas w łóżku) – w pewnym liście napisała Pani, że jest przy mnie całą duszą. W słowach tych zawiera się złudzenie, jak we wszystkim na ziemi, ale odrobina prawdy być musiała. Dziękuję Pani i dziś jeszcze za ten okrzyk przyjazny. Tak mało ich było w życiu… Żegnam Panią serdecznym zawsze jednakim życzeniem szczęścia, pragnieniem dobra, które nigdy się nie wyczerpie. Będę szczęśliwy, jeśli jeszcze kiedykolwiek czytać będę utwory Pani. Pomyślę wówczas, że i ja byłem niegdyś u krynicy tej poezji…”.

Jan Skłodowski
Tekst ukazał się w nr 9-10 (349-350), 29 maja – 15 czerwca 2020

Znad Dniepru pod Tatry. Część 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X