Legendy starego Stanisławowa. Część 35 Polscy żandarmi, rok 1920 (ilustracja z archiwum autora)

Legendy starego Stanisławowa. Część 35

Sojusznicy

Historia zna wiele takich przypadków, gdy podczas działań bojowych wczorajsi zaciekli wrogowie walczą ramię w ramię z wrogiem, który ich połączył. Podobne rzeczy działy się na Ukrainie w 1920 roku w czasie wojny z bolszewicką Rosją.

O jednym z takich wydarzeń „wspólnej walki” wspomina Walentyn Simjancew. Walczył w wojsku Petlury, a później, gdy główny ataman podpisał antybolszewicki sojusz z Polakami, jego oddział przerzucono do Galicji. W Stanisławowie pomiędzy sojusznikami zdarzały się przykre nieporozumienia:

– Na jednej z ulic, wychodzącej na skrzyżowanie, gdzie stacjonowaliśmy, stacjonował też oddział polskiej żandarmerii polowej. Niezbyt lubiliśmy naszych żandarmów i nie mieliśmy żadnych powodów, by darzyć jakimś sentymentem polskich…

Dowiedzieliśmy się, że żandarmi będą przewozić dużo pieniędzy. Zdecydowaliśmy, że w naszych rękach będą pod lepszą ochroną. Trochę postrzelaliśmy z karabinu maszynowego w powietrze. W tym samym czasie na sąsiednim podwórku przełożyliśmy pieniądze do worka. Chłopcy zrobili to tak sprytnie, że nawet nie zauważono ich nieobecności w sotni.

A pieniądze? Przyszły machem, poszły z prochem!

Od siebie dodam, że wojskowa policja w armii dziś też nie cieszy się szacunkiem.

Szturm kawiarni „Union”
Kiedyś Władimir Wysocki śpiewał w popularnej piosence:
– Splunąłem w pijacki ryj,
Otuliwszy twarz zasłoną,
Wyszedłem przez szybę –
Wprost w objęcia milicji…

Hotel i kawiarnia „Union” (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

To wydarzenie miało miejsce w jednej z moskiewskich restauracji. Podobne przypadki miały miejsce również w starym Stanisławowie, z tym, że odbywało się to dokładnie na odwrót: u nas przez okno wchodzono. Zdarzało się, że wjeżdżano konno.

Naliczyłem dwa takie przypadki „nietradycyjnego” wchodzenia do kawiarni i oba związane są z lokalem „Union”, leżącym na obecnym deptaku (Niezależności 4).

W 1920 roku wybuchła wojna polsko-bolszewicka i z czasem bolszewicy wdarli się do Galicji. Ramię w ramię z Polakami walczyły ukraińskie oddziały armii URL, ponieważ Petlura podpisał sojusz z Piłsudskim. W sierpniu petlurowcy weszli do Stanisławowa. Świadkowie tych wydarzeń wspominają, że „ci ze Wschodu” nie wyróżniali się wzorową dyscypliną: nie gardzili grabieżami i nadużywali alkoholu.

Jeden z kozaków upił się do takiego stanu, że w biały dzień chciał wjechać konno do cukierni „Union”. W tym samym czasie na balkonie pierwszego piętra palił papierosa ukraiński oficer. Próba kozaka tak go oburzyła, że własnoręcznie zastrzelił „miłośnika słodyczy”.

Po raz drugi zakład ten doświadczył „ataku kawaleryjskiego” już w okresie międzywojennym, na początku lat 20. Opisując w swoich wspomnieniach ulicę Sapieżyńską Tadeusz Olszański przytacza popularną w mieście legendę:

– Parter eleganckiego hotelu Union zajmowała urządzona na sposób wiedeński kawiarnia Krowickiego, gdzie spotykała się miejska śmietanka. To do tego lokalu podobno kiedyś wjechał konno – podobnie jak gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski do warszawskiej „Adrii” – jeden z oficerów stacjonującego w mieście 6 Pułku Ułanów Kaniowskich. Plotka głosiła, że był to dowódca 11 dywizji i całego stanisławowskiego garnizonu, gen. bryg. Kazimierz Orlik-Łukoski, który cieszył się ogólnym szacunkiem. Prawdopodobnie ktoś nie znosił legionistów i chciał w ten sposób zaszkodzić komendantowi, więc w lot wymyślił to zdarzenie. Ale dzięki temu cukiernia pana Krowickiego też stała się legendarną, jak warszawska „Adria”…

Gospodarze willi „Krokus”
Są osoby, które wyjątkowo, dzięki więziom z jakąś znaną osobistością, trafiają do historii. Przypomnijmy na przykład kompozytora Antonio Salieriego. Gdyby nie jego antagonizm z Mozartem, dziś pamiętaliby o nim jedynie znawcy muzyki – i to nie wszyscy.

W Stanisławowie taką osobistością był Karol Kalous. Był dyrektorem więzienia „Dąbrowa” i przegapił ucieczkę pierwszego ukraińskiego terrorysty Mirosława Siczyńskiego. Dlatego też trafił na strony historycznych monografii. Gdyby Siczyński odbywał karę bez żadnych przygód, to o Kalousie nikt nawet by nie wspomniał.

Willa „Krokus” w Tatarowie (ilustracja z archiwum autora)

Skoro już dyrektor trafił na strony kronik, to warto byłoby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Jego nazwisko zdradza czeskie pochodzenie. Urodził się w 1869 roku i przez 8 lat służył w artylerii. Został zdemobilizowany w stopniu porucznika (według naszych szarż – starszy lejtnant). Na służbie cywilnej szybko przechodził kolejne szczeble penitencjarnej drabiny. Doszedł do posady dyrektora więzienia „Dąbrowa” w Stanisławowie. Żyło mu się bardzo dobrze – hodował konie i świnie na sprzedaż, namiętnie polował.

Dość dziwnie to wygląda, ale po ucieczce Siczyńskiego nie zwolniono Kalousa z posady i nadal pozostawał dyrektorem więzienia. W kwietniu 1915 roku dyrektor wspomniany jeszcze jest w korespondencji rosyjskiej administracji okupacyjnej. Jednak już w lipcu tegoż roku dyrektorem więzienia zostaje jego zastępca.

Gdzie Karol Kalous się podział? O jego losie możemy przeczytać w książce Lili Zekler „Bóg słyszy modlitwę”. Była to małżonka niemieckiego pastora w Stanisławowie Teodora Zeklera, słynnego ze swej dobroczynności. Otóż w styczniu 1921 roku pastor otrzymał list z Bohemii – historycznego regionu Czech. Pisał do niego były dyrektor „wielkiego stanisławowskiego więzienia”, który z powodu działań wojennych zmuszony był powrócić do ojczyzny. Były dyrektor proponował pastorowi odstąpić tanio swoją willę w Tatarowie, która została lekko uszkodzona przez żołnierzy podczas wojny. Zekler dobrze znał dyrektora, bo jego dzieci uczęszczały do szkoły niemieckiej, będącej pod opieką pastora.

Lili nie wymienia nazwiska dyrektora, ale jest oczywiste, że mowa o Kalousie, który był Czechem. Zeklerowie kupili willę i nazwali ją „Krokus”. Spędzali w niej letnie miesiące. W 1939 roku sowieci willę rozebrali, załadowali na samochody i wywieźli w nieznanym kierunku.

O Kalousie po tym, jak otrzymał swoje pieniądze, więcej nie wspominano. Natomiast w zimowych Igrzyskach Olimpijskich w 2018 roku uczestniczył asystent trenera w czeskiej drużynie hokejowej niejaki Irży Kalous. Czyżby potomek?

Dąb wolności
Wielka rewolucja francuska wprowadziła wiele nowości – nowy kalendarz, gilotynę, zwrot per „obywatelu” i liczne drzewa wolności. Były to przeważnie dęby, które wysadzano na głównych placach miast i wsi w pierwszych dniach maja. Pod nimi palono stare przywileje, składano przysięgi i podpisywano ważne deklaracje. Z czasem moda na drzewa wolności rozszerzyła się na inne regiony. Pojawiły się w Niemczech, Austrii i we Włoszech. Aż wreszcie moda na drzewo wolności doszła do Stanisławowa.

Polska przez dłuższy czas była podzielona pomiędzy Rosję, Austrię i Niemcy. W listopadzie 1918 roku odzyskała niepodległość. W Stanisławowie Polacy przejęli władzę w maju następnego roku. Początkowo nikt nie myślał o uroczystościach – toczyła się krwawa wojna z ZURL i bolszewicką Rosją. Nareszcie walki ustały i Polska odzyskała swoje miejsce na mapie Europy.

3 maja 1921 roku było świętem państwowym – Dniem Konstytucji. O godz. 6 rano Stanisławów rozbudziło 12 wystrzałów armatnich. O godz. 10 przed parafialnym kościołem miała miejsce Msza polowa, po której wojska garnizonu i cywilni mieszkańcy przeszli na plac Mickiewicza, gdzie uroczyście posadzono dąb wolności. Jak pisał „Kurier Stanisławowski”, „…z tej okazji przygotowano specjalny akt, który odczytano przed zebranymi i przekazano do miejskiego archiwum”.

Plac Mickiewicza w latach 1930 (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Niedawno krajoznawca Serhij Petryckij specjalnie udał się na pl. Mickiewicza, ale dębu nie odnalazł. Drzewo miałoby około stu lat i nie sposób byłoby go nie zauważyć. Nie jest wykluczone, że ścięli go pierwsi sowieci lub zniszczyli niemieccy okupanci. A może, wobec drogiego węgla, ściął go jakiś mieszkaniec śródmieścia na opał?

Machno NIE w Stanisławowie
To małe czarno-białe zdjęcie swego czasu wywołało niemałą sensację w sieci. Przedstawiało sztab słynnego anarchisty Nestora Machny. Orientacyjny czas wykonania – rok 1922. Niektórzy uważali, że „baćko” ze swymi oficerami pozuje w Stanisławowie. Na fotografii nie ma żadnych podpisów, wyjaśniających lokalizację wydarzenia. Skąd więc wzięło się powiązanie zdjęcia z naszym miastem?

Nestor Machno ze swym sztabem (pocztówka z kolekcji Oleha Hreczanyka)

Po porażce w walkach z Armią Czerwoną resztki machnowców wycofały się do Rumunii. Bolszewicka Rosja nalegała na wydaniu jej przywódcy anarchistów, ale Bukareszt odmawiał. Machno zdecydował się nie czekać, aż Rumuni zmienią zdanie i 11 kwietnia 1922 roku nielegalnie przekroczył polsko-rumuńską granicę w Śniatynie. Razem z Nestorem była jego żona oraz kilku oficerów i podoficerów. Tegoż dnia zostali zatrzymani przez policję i odstawieni do Stanisławowa. Sztab Machny umieszczono w hotelu „Brystol”, stojącym przy obecnej ul. Łesi Ukrainki, tam, gdzie obecnie jest akademik. Machnowcy przebywali w areszcie domowym, bez prawa wychodzenia na ulicę. Pilnowała ich policja i tajni agenci.

„Baćko” Machno przebywał w stanisławowskim hotelu „Brystol” (pocztówka z kolekcji Oleha Hreczanyka)

Krajoznawca Mychajło Hołowatyj ustalił, że w Stanisławowie Nestor Machno przebywał dziesięć dni. W tym czasie pisał podanie do starostwa powiatowego z prośbą o pozwolenie na „…osiedlenie się z żoną i swymi towarzyszami we Lwowie lub innym polskim mieście, jako pokojowi pracownicy…”. Ale zamiast udzielenia zezwolenia na pobyt Machnę wraz z jego towarzyszami przewieziono do obozu internowanych w Strzałkowie.

A teraz wytłumaczę, dlaczego to zdjęcie nie zostało zrobione w Stanisławowie.

Po pierwsze, Machno w podaniu prosi o azyl polityczny dla siebie i swoich siedmiu towarzyszy. Na zdjęciu jest znacznie więcej osób. Po drugie, w Stanisławowie mieszkali w hotelu „Brystol”. Nie był to może najwspanialszy hotel w mieście, ale też nie była to zwykła noclegownia. Co widzimy na zdjęciu: ściany z dykty, piasek na podłodze i prymitywna drewniana ławka. Proszę się zgodzić – nie jest to wcale wnętrze hotelowe. Najprawdopodobniej zdjęcie zostało wykonane w obozie dla internowanych w Strzałkowie w Wielkopolsce.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 9-10 (349-350), 29 maja – 15 czerwca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X