Pod prąd

Pod prąd

Czasami przyłapuję się na tym, że ten las jest mi dziwnie bliski, jakbym znał go od zawsze. Napotykam nieoczekiwanie miejsca bardzo swojskie, przechowane w pamięci z lat dziecinnych – takie przynajmniej mam wrażenie. A przecież nigdy wcześniej tutaj nie byłem. Może po prostu sam chcę podświadomie oswoić ten zakątek planety, aby nie czuć się w nim obco? Miejscowi myśliwi, kiedy wyruszają na łowy, starają się zyskać przychylność przyrody, przebłagać ją, okazać pokorę. Tak, aby zostali przez nią zaakceptowani, aby stali się jej częścią. Wtedy uważają, że są bezpieczni.

Dobrowolnie na Sybir
Do Nowosybirska przyjechałem po raz pierwszy w 2002 roku jako uczestnik programu wymiany naukowej. Zajmowałem się helmintami, pasożytami, występującymi u drapieżników. Przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle nie opuszczałem miasta; rzadko wyściubiałem nos nawet z instytutu, a właściwie z weterynaryjnego prosektorium. Dzień w dzień otwierałem przewody pokarmowe wilków i wyjmowałem z nich rozmaite robaki – nie jest to może dla kogoś postronnego zajęcie zbyt pociągające, ale wówczas wiązałem z nim swoją karierę naukową, a więc, plany na przyszłość, na całe życie. Raz, przypadkowo, zaproszono mnie na obserwację syberyjskich wilków w ich naturalnym środowisku. Wtedy zobaczyłem prawdziwą tajgę.

Decyzję podjąłem bardzo szybko. Mniej było w niej przemyśleń, znacznie więcej emocji. No, może poczułem jakiś zew, zagrała romantyka, tląca się przecież w każdym z nas, albo po prostu – chciałem się sprawdzić. Poza uczelnią nic mnie w Polsce nie trzymało. Rodzina, gdy obwieściłem jej moje postanowienie, uznała, że straciłem rozum. Ci, z którymi rozmawiałem w kraju na ten temat, niekiedy popierali mój zamiar, częściej jednak otwarcie lub ukradkiem pukali się w głowę. Później, aby uzasadnić swój wybór, ułożyłem taki limeryk:

 

Tak, mieszkam na Sybirze.
Znajomi mówią: „Ty świrze!”
Ale można wytrzymać:
Zima tu – to jest zima!
Choć poza tym nie pachnie Paryżem…

Podczas pierwszej zimy na Syberii pracowałem w niewielkiej kooperatywie, zajmującej się pozyskiwaniem skórek soboli, potem zatrudniłem się na farmie jeleni, których poroże jest cennym surowcem farmaceutycznym. Sybiracy także śmiali się ze mnie: „Kto może, to stąd wyjeżdża, a ty co – pod prąd?” Rzeczywiście, życie na syberyjskiej prowincji wymaga hartu. Zapóźnienie cywilizacyjnie jest tu wielkie; ten, kto przywykł do wygód, nie ma lekko: zamiast kaloryferów – bielony piec, zamiast mikrofalówki – płyta z fajerkami, w miejsce kurka nad umywalką – studnia lub w najlepszym razie pompa, toaleta na podwórku, itd.

Oczywiście bywają też mieszkania luksusowe, takie z klimatyzacją oraz wszystkimi zachodnimi urządzeniami, dla wybrańców, których w społeczeństwie rosyjskim jest niewielu, ale ja zaczynałem od drewnianej chaty, przekrzywionej jak stary walonek – w takich warunkach żyje przytłaczająca większość Sybiraków. Rosja jest krajem wyjątkowych kontrastów: tu i ówdzie w oczy kłuje luksus, nawet zbytek, ale o wiele więcej jest ubóstwa, niekiedy wynikającego nie tylko z przyczyn ściśle ekonomicznych, lecz spowodowanego marazmem, pasywnością ludzi przyzwyczajonych do tego, że decyduje za nich władza. A ta myśli przede wszystkim o sobie. Niechlujstwo jest na porządku dziennym. Gdy zajmowałem się ścinką jelenich rogów, w baraku były tylko zapluskwione materace i wielki kolorowy telewizor z anteną satelitarną, ustawiony na cegłach.

 

Nosił wilk…
Kiedyś, było to w ostatni dzień roku, miałem taką przygodę: polowaliśmy na łosie. Łowy były udane, zdobycz nie mieściła się w uazie. Moi towarzysze odjechali z czterema sztukami, a ja zostałem pośrodku tajgi, sam jeden. Od najbliższej chaty, zresztą o tej porze nie zamieszkałej, dzieliło mnie ponad czterdzieści kilometrów. W płytkiej kotlince obieliłem i wypatroszyłem dwa pozostałe łosie, odrzuciłem kopyta oraz wnętrzności, które natychmiast zwabiły kilka wron. Z szarego nieba prószyło, od czasu do czasu zrywała się lekka zadymka, ale na szczęście wiatr szybko ustawał. Grudniowy dzień szybko dobiegł końca. W pobliżu zawył wilk, potem drugi i trzeci. Na skraju polany pojawiły się szare cienie. Zrozumiałem wtedy sens rosyjskiego powiedzenia „i strasznie, i śmiesznie”.

Dotąd to ja interesowałem się wilkami, teraz one zainteresowały się mną. Sasza i Żenia wciąż nie wracali, podsycałem wątłe ognisko, czym tylko się dało, a nie było wiele opału w moim grajdołku, do brzegów którego ostrożnie już podkradał się najśmielszy basior. Miałem nóż, jako jedyną broń, bo sztucery zostały w gaziku. Pomyślałem: „Co ja tu robię? Mogłem przecież spokojnie kroić swoje robaczki i porównywać je pod mikroskopem gdzieś w zaciszu warszawskiej pracowni, a teraz przygotowywać się do Sylwestra, spędzanego w pubie z przyjaciółmi. Tymczasem siedzę w głuchym lesie, w samym sercu Azji, oko w oko z watahą ałtajskich wilków ostrzących na mnie kły”. Moi kompani, którzy wreszcie nadjechali dobrą godzinę po zapadnięciu zmroku (uaz odmówił posłuszeństwa, na szczęście poradzili sobie z awarią), opowiadali, że widzieli w świetle reflektorów, jak z polany czmychnęła, co najmniej, piątka wielkich bestii. Ostatecznie zdążyliśmy wszyscy wrócić przed północą do osady, poszliśmy spotykać nowy rok ze znajomymi, był szampan i coś tam jeszcze, ale tego Sylwestra, którego rozpocząłem z duszą na ramieniu, nie zapomnę nigdy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X