Pod prąd

Pod prąd

Między minionym i przyszłym
Czy jestem emigrantem? Pewnie tak, choć nietypowym. Emigracja wydaje mi się ważnym doświadczeniem w życiu człowieka: to jak przecięcie pępowiny. Emigrant przypomina dziecko, które stawia pierwsze nieporadne kroki. Jest wtedy strach, ale i ciekawość nowego. Świat do przodu zawsze popychali pionierzy: to oni rzucali wyzwanie nieznanemu, podczas gdy inni woleli zostać w domu.

Chyba zaczynam się wymądrzać. Ale w oddaleniu od ojczyzny człowiek naprawdę dużo rozmyśla. Zwłaszcza w takich „okolicznościach przyrody”, jakie są tutaj: rytm tajgi, przestrzenie stepów, ogromne odległości, w ogóle tempo życia – to wszystko skłania ku refleksjom, ku zastanawianiu się nad sobą, nad sensem spraw wielkich i tych mniejszych. Spojrzenie na Polskę od wschodu, w dodatku z tak znacznego dystansu, pozwala wyciągnąć ciekawe wnioski, między innymi takie, że olbrzymie i niepowtarzalne szanse tracimy nie tylko z przyczyn zewnętrznych, na które nie mamy wpływu, ale również na własne życzenie.

Norwid pisał o ojczyźnie jako wielkim obowiązku. Myślę, że emigracja, to także obowiązek, czasami być może jeszcze trudniejszy do wypełnienia. Jest też powinność wobec tych rodaków, którzy byli tu wcześniej. Ich kości spoczywają w syberyjskiej ziemi. Pobyt na Syberii to dla mnie ciągłe zadziwienie, bo wciąż okazuje się, jak mało wiem o miejscu, w którym postanowiłem żyć. Odkrywam zapomniane polskie mogiły, grzebię się w archiwach, do których nikt nie sięga. Czuję się do pewnego stopnia strażnikiem tej przeszłości, odpowiedzialnym również za to, aby przetrwała ona w ludzkiej pamięci. Dlatego pomagam potomkom dawnych polskich zesłańców i przesiedleńców w ich kontaktach z dawną ojczyzną. Niekiedy wymaga to różnych wyrzeczeń, trzeba najzwyczajniej sięgnąć do kieszeni. Ale kto powiedział, że emigruje się tylko dla pieniędzy?

 

Do Anglii i Irlandii wyjechało dwa miliony Polaków, a ja tutaj, na terytorium tej samej wielkości, co te oba państwa, jestem na stałe sam jeden z polskim paszportem. To stwarza poczucie pewnego komfortu: wszystko stoi przede mną otworem. Kij ma jednak dwa końce. Tu jest się na cenzurowanym, u siebie zlewam się z tłem, tutaj odcinam się od niego bardzo wyraźnie. Mam takie marzenie: chcę rozkręcić własną firmę, zacząłem już trochę handlować z Polską. Sto lat temu Polacy faktycznie trzęśli Syberią – na nich opierała się niemal cała gospodarka, dochodzili do wielkich fortun. O tym, zwłaszcza dziś, warto pamiętać, tymczasem etos ten jest u nas szerzej nieznany. Kiedy jadę przez Syberię, na billboardach widzę reklamy firm niemieckich, japońskich, nawet czeskich. Polskich brak. A właśnie aktywność polskich przedsiębiorców na tym obszarze mogłaby poprawić położenie syberyjskich Polaków i w ogóle stworzyć im jakieś perspektywy.

Jest wszak także druga strona medalu. Rozmiar wolności w Rosji – i tak niezbyt duży – znacząco się skurczył w ciągu kilku ostatnich lat. Regularne wezwania do Federalnej Służby Bezpieczeństwa najpierw mnie bawiły, potem nużyły, a teraz irytują. Wiem, że wzbudzam podejrzliwość, u Rosjan w stosunku do cudzoziemców tradycyjną, wyłamuję się ze schematów, spać nie daję prowincjonalnym funkcjonariuszom, którzy zachodzą w głowę, czego tu właściwie szukam? Rosja, bowiem chce być pierwsza w świecie pod każdym względem, ale niewielu jej obywateli wierzy, że można bez przymusu porzucić dostatnie życie w Europie po to, aby użerać się z Syberią. Raz tylko pewien poczciwiec zapytał mnie, gdyśmy wspólnie oglądali program telewizyjny o zalewających Federację Rosyjską imigrantach z dawnych republik sowieckich: „Co, u was też już nie dało się żyć?”

 

* * *

Bywa, że temperatura spada poniżej minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Świat przybiera wówczas taki dziwny liliowy odcień. Pokrycie skafandra trzeszczy głośno przy najdrobniejszym ruchu, mróz momentalnie ścina oddech. W zmarzłej parze iskrzą się maleńkie kryształki: wygląda to tak, jakby unosiły się w małym obłoczku drobiny lśniącej folii. Tubylcy mówią na to „szept gwiazd”.

Latem z kolei, krótkim, lecz niezwykle upalnym, żywiczny aromat sosen nadpływa ciężką chmurą znad lasu. Wielkie czeredy słowików płoszą wszelki sen. Nad potop różnobarwnych kwiatów wybijają się majestatyczne, dwumetrowe dziewanny. Pławiąca się w straszliwym gorącu łąka roztacza tumaniące zapachy: powietrze aż gęste jest od eterycznych olejków, unoszących się nad niską trawą rozedrganą mgiełką.

Życie tu, rozumiane w najszerszym biologicznym tego słowa znaczeniu, ma smak wyrazisty, głębszy, przypomina pajdę domowego chleba. Porusza jakieś zapomniane struny w duszy, działa na te nerwy, które znieczuliła pogoń, zawsze obecna w dniu powszednim człowieka współczesnego.

Ale nie można, chyba nawet nie wolno, tak całkiem oderwać się, zapomnieć: wskazówki zegarka, których nigdy nie przestawiam, pokazują polski czas – kiedy tu rozpoczynam kolejny dzień, nad Wisłą właśnie mija północ.

Wojciech Grzelak
Tekst ukazał się w nr 14 (66) 31 lipca 2008

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X