Lwów nad Tamizą

Lwów nad Tamizą

Gospodarz, sam w sobie był osobliwością znaczną. Przy okrągłej twarzy dysonans: ostry nos i wąziutka mefistofelesowa broda, srebrno-mętne włosy zebrane z boku, zakrywające sporą łysinę. Zaczesane mokrym grzebykiem. Krawat zawiązany na pełny węzeł windsorski. Spodnie welwetowe, koloru navy. Na zdjęciach, zwłaszcza tych mundurowych wychodził zdecydowanie lepiej, poważniej, dostojniej – a tak z bliska nieco trywialnie. Pułkownik, pan pułkownik, oficer II Korpusu generała Andersa. Dziewięćdziesiątka po plecach trzepie, a chłop się trzyma jak mało który 50-latek.

Usiedli na kanapie. Pułkownik włączył boczne światło. Lampa owinięta po babcinemu w mleczny abażur. Abażur zaś sam w sobie cacko – karbowany niby spódniczka baletniczki, dawał intymny, nieomal wiśniowy poblask, ze swojej ciemnoczerwonej istoty. Taki styl staroangielski, jaki ogląda się na łamach „The Illustrated London News”. Pułkownik zaróżowił się, pachniał dobrą wodą kolońską. Trochę sentymentalna figura, prawie spod znaku anglezów, fraków, falban, fontazi, bonżurek i tużurków.

Rozgadał się o tamtym jego Lwowie, o wojnie, o swojej tułaczce, o żonie, która umarła na zesłaniu na Syberii, o synu, który zginął w Powstaniu Warszawskim, o swojej powojennej poniewierce.

 – A wie pan, że ja naprawdę czyściłem w hotelach srebra stołowe, tak jak to piszą w książkach, byłem nawet lift boyem i sprzedawałem pizzę. Wy w kraju myślicie, że na Wyspach zawsze był dobrobyt. Ale skąd, w Zjednoczonym Królestwie kupony na ubranie i żywność obowiązywały aż do 1955 roku. O pracę było bardzo trudno, szczególnie dla obcych, Anglicy to bardzo hermetyczny naród, kastowy, oni cenią tylko arystokrację i milionerów. A ja nie byłem ani jednym ani drugim. Nie ożeniłem się po raz drugi, choć miałem na oku pewną miłą Angielkę, teraz trochę żałuje. Sam jestem, moi londyńscy ze Lwowa poumierali. Niechaj pan do mnie zagląda co pewien czas. Ludzie z kraju mnie nie odwiedzają, my dla nich zabytki, zawady, kto dzisiaj pamięta o Lwowie, to już zagranica – ale nie dla mnie…

Nie chciał słuchać, chciał żeby to jego słuchano. Kraj, ta Polska obecna nie interesowała go wcale.

 – Panie szanowny bądźmy raz poważni dłużej niż pięć minut: jaka to może być Polska bez Lwowa, Wilna, Polesia, Gorganów, Czarnohory, Buczacza, Turki, Kut i Zaleszczyk i bez tej pana Trembowli. Przyznam się panu, że żywię do dziś awersję do Trembowli. A wie pan dlaczego? Mojego ojca Ormianie do cna ograli w pokera w jednej z tamtejszych gospód. Dosłownie puścili go w samym gatkach, a było to w grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem.

To była to jedna taka wizyta. Wkrótce po niej pułkownik zmarł nagle w niedzielę. Ale czy nagle? Czy ktoś w jego wieku umiera nagle? Mieszkał samotnie. Znaleziono go martwego, siedzącego przy stole nad kolacją, przed włączonym telewizorem. Podobno taką śmiercią, lekką i nieświadomą samej siebie, Bóg nagradza dobrych ludzi.

Tadeusz Zubiński
Tekst ukazał się w nr 2 (174) 29 stycznia – 11 lutego 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X