Legendy starego Stanisławowa. Część 83 Stary cmentarz w Stanisławowie, zdjęcie z archiwum autora

Legendy starego Stanisławowa. Część 83

Bajki z grobowca

Dawniej we Frankiwsku istniała oryginalna tradycja, gdy jedna dzielnica miasta walczyła z inną. Jasne, że nie walczyła cała dzielnica, a jedynie młodzi chłopcy, którzy nie wiedzieli, co zrobić z rozpierającą ich energią. Ta historia wydarzyła się około roku 1974. Batiary jednej z dzielnic przedmiejskich mieli wówczas o coś zatarg z miejscowymi Cyganami. Spotkanie wyznaczono na starym cmentarzu, za dzisiejszym hotelem „Nadija”, który był dopiero w budowie. Aby nie zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi, godzinę spotkania wyznaczyli na późną godzinę wieczorną, gdy miał zapaść zmrok.

Otóż na stary cmentarz zaczęli schodzić się chłopcy z prętami stali zbrojeniowej, łańcuchami rowerowymi i sztachetami z okolicznych płotów. A jednak, ktoś z emerytów z sąsiedniego bloku zadzwonił po milicję i zawiadomił o incydencie. Władza zareagowała błyskawicznie – po 20 minutach cały cmentarz był obstawiony.

W tym samym czasie na cmentarzu działała banda, okradająca nieboszczyków w grobowcach. Stąd wiele z nich było otwarte. Do jednego wskoczył chłopak, by schować się przed milicją. Strach przed zatrzymaniem okazał się silniejszy od strachu przed nieboszczykiem.

Cicho, jak mysz, siedział w ciemnym grobowcu, starając się nie dotykać trumien. Z zewnątrz dolatywały go krzyki, trele milicyjnych gwizdków i błyski latarek. Gdy wszystko ucichło, chłopak zaczął wydostawać się z grobowca. Nagle poczuł na głowie czyjaś zimną rękę i usłyszał cichy głos: – Dokąd to się wybierasz?

Biedak wyleciał z grobowca jak kula i pierwsze 500 m pokonał w czasie olimpijskim. Już w drodze zrozumiał, że ktoś wcześniej schował się w grobowcu i zażartował z niego.

Rankiem matka zauważyła na głowie syna siwą plamę w kształcie dłoni z rozwartymi palcami.

Skok stulecia

Kryminalna kronika Frankiwska przestudiowana jest niedostatecznie i czeka na swego badacza. Głośne zbrodnie z przeszłości tak obrosły pogłoskami i legendą, że trudno oddzielić prawdę od fantazji.

W latach 1970. wiele mówiono o ograbieniu centralnego biura Kasy Oszczędności przy ul. Dzierżyńskiego 14 (ob. Mazepy). Dokonano go ze szczególną zuchwałością, zginął wówczas jeden z ochroniarzy, skradziono olbrzymią sumę pieniędzy.

A dalej zeznania znacznie się rozchodzą. Starzy mieszkańcy powiadają, że pieniądze zniknęły bez śladu. Jedyne, co znaleziono, to taśmy sklejające paczki banknotów. Znaleziono je w pomniku-czołgu, który wówczas stał na ul. Pasiecznej.

Czołg-pomnik na Pasiecznej, zdjęcie z archiwum Towarzystwa Ochrony Zabytków

Zaś weterani milicji twierdzą, że w czołgu były nie tylko taśmy, ale i prawdziwe pieniądze. Według nich sprawę doprowadzono do wyroku, a większość skradzionych pieniędzy zwrócono państwu. Jednak opowiedzieć o szczegółach sprawy nikt z byłych milicjantów nie chce.

Va bank

Skok, opisany wyżej, jest najbardziej zagadkowym przestępstwem w historii Frankiwska. Wydarzenie szybko obrosło różnego rodzaju plotkami, pogłoskami, legendami. Nawet dziś nikt z organów ścigania nie chce komentować wydarzenia. Pewien pułkownik odpowiedział krótko: „bandytów złapano, sprawę zamknięto”. Ale są podstawy, by sądzić, że nie wszystko było tak gładko. Ostatnio zjawiły się nowe fakty tego rezonansowego przestępstwa.

Mieszkaniec Frankiwska Aleksander Wołkow nie był pracownikiem milicji, ale dobrze pamięta tę historię i rozmowy, które wówczas toczyły się w mieście. Otóż w październiku 1974 r. koło punktu Kasy Oszczędności przy ul. Mazepy 14 stali ludzie i omawiali detale przestępstwa. Ani gazety, ani radio nie powiadamiały o tym. A pisać było o czym!

Punkt Kasy Oszczędności przy ul. Mazepy w latach 70., zdjęcie z archiwum Zenowija Sokołowskiego

Ograbiono centralne biuro Kasy Oszczędności, zabito ochroniarza. Ludzie mówili, że znał on przestępców i sam otworzył im drzwi. Wyniesiono dziesiątki tysięcy rubli i obligacji państwowych ZSRR. Te ostatnie można było wymienić na gotówkę w dowolnej kasie kraju. Obligacje miały numerację ciągłą i łatwo je było wyjawić. Bandyci szybko to zrozumieli i wyrzucili obligacje na ul. Nadbrzeżnej. Prawdopodobnie wyrzucali z auta, bo milicja zbierała je wzdłuż całej ulicy, zaczynając od mostu.

Podejrzewano, że wśród bandytów był pracownik Kasy, bo sejfy nie były zniszczone, lecz zostały otwarte kluczami – ktoś musiał te klucze podrobić. Nie znaleziono żadnych świadków i nawet nie powstały portrety bandytów. Biuro przez kilka dni było zamknięte.

Przestępstwo pozostało nierozwiązane.

Mogiła wampira

Wielu słyszało o hrabim Dracule, ale mało kto wie, że Frankiwsk też miał swego wampira.

Na początku lat 70. zaczęły znikać dzieci. Potem ich ciała znajdowano na starym cmentarzu przy ul. Kijowskiej. Ciała były bez krwi, a na szyjach miały rany. Szerzyły się plotki, że to sprawa wampira.

Stary alkoholik, mieszkający przy ul. Kijowskiej, wspominał, że już w latach

Grób wampira, zdjęcie ilustracyjne

40. zdarzyło się już coś podobnego. Ale władze miejskie ani wampirów, ani wilkołaków nie odnalazły i nadal szukały mordercę-maniaka. Poszukiwania były bezskuteczne, a tymczasem liczba ofiar wzrosła już do sześciu. Organom partyjnym wreszcie urwała się cierpliwość. W grudniu 1974 r. podejrzany grób potencjalnego wampira spalono wojskowym miotaczem ognia.

Od tej chwili dzieci przestały znikać, a zniszczony grób zachował się do dziś.

Węgierski budynek

Takie określenia jak euro-remont, euro-okno czy euro-wtyczki na stałe weszły do obecnego leksykonu. Przedrostek „euro” oznacza coś lepszego, dobrej jakości, wykonane według lepszych standardów. Dążymy do wszystkiego, co jest europejskie, wierząc że życie jest tam lepsze. W czasach ZSRR Frankiwsk był miastem zamkniętym i niczym europejskim tu nawet nie pachniało, zaś droga na Zachód przez „żelazna kurtynę” dla mieszkańców Galicji była zamknięta. Ale od czasu do czasu odgłosy Zachodu docierały do Przykarpacia.

W 1975 r. zaczęto budować gazociąg „Sojuz”, po którym błękitne paliwo z Syberii miało płynąć do państw obozu socjalistycznego. W zamian państwa te miały rozwijać infrastrukturę w miastach i miasteczkach leżących wzdłuż trasy gazociągu. W tamtych czasach przy ul. Moskiewskiej 42 (dziś Belwederskiej) wyrósł blok mieszkalny i ponieważ budowali go Węgrzy, nazwano go „węgierskim”.

Węgierski budynek przy ul. Moskiewskiej 42, lata 80., zdjęcie z albumu „Iwano-Frankiwsk”

Wiele mieszkań w nim otrzymali pracownicy Transgazu. Mieszkania znacznie różniły się od tych w blokach sowieckich. Drewniane ramy ze szklanymi blokami pojawiły się we Frankiwsku po raz pierwszy. Na klatkach schodowych były domofony, które stały się ulubioną zabawą dzieci z okolicznych bloków. Ale najwięcej pytań wśród szczęśliwych mieszkańców wywoływały dwie rury sterczące z podłogi w łazience. Nie od razu zorientowano się, że są przeznaczone do instalacji pralek automatycznych. W czasach wyłączania prądu w celach oszczędzania mieszkańcy okolicznych bloków z zazdrością spoglądali na jasno oświetlony węgierski blok. Okazuje się, że miał on osobne podłączenie do piekarni, a tam prądu nie wyłączano.

Jednym słowem – komunalny raj.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 5 (441), 15 – 25 marca 2024

X