Legendy starego Stanisławowa. Część 64 Stanisławowski obwodowy wydział partii. Pocztówka z 1958 r. z kolekcji autora

Legendy starego Stanisławowa. Część 64

Legenda komitetu partyjnego

Wcześniej obwodowy komitet partii zlokalizowany był przy ul. Grunwaldzkiej, tam gdzie dziś stoi gmach sądu. Starzy mieszkańcy miasta opowiadają śmieszną historyjkę, która miała miejsce w tych murach.

Pod koniec lat 40. XX w. pierwszym sekretarzem partii był towarzysz Słoń. Był porywczym prostakiem bez wychowania. Towarzysz „pierwszy” miał zły nawyk głośno kląć na wszystkich petentów, niezależnie od powodu odwiedzin. W jego gabinecie stał olbrzymi stół, przy którym podczas narad zasiadał na głównym miejscu. Aby przybliżyć się do urzędnika petent musiał pokonać około 10 m i przez ten czas wysłuchiwać przekleństw pod swoim adresem. „Pierwszego” wszyscy się bali, dlatego cierpliwie go znosili.

Pewnego razu do Stanisławowa przyjechał młody inżynier, który wcześniej pracował w kopalniach na Donbasie. Wiedział o zachowaniu „pierwszego” i odważnie udał się do kabinetu. Gdy tylko wszedł, Słoń rozpoczął swoją tradycyjną tyradę. Młody górnik nie speszył się i odpowiedział mu językiem prostych górników. Gdy chłopak doszedł do stołu, urzędnik zapytał:

– Tobie czego?

– Mnie niczego, a wam czego?

Tak się poznali. Słoń jednak docenił niezależną postawę młodego człowieka i niebawem skierował go na odpowiedzialne stanowisko.

PS Powiadają, że obecny gubernator również często „błogosławi” swoich podległych. Jednak szybkich awansów wśród jego otoczenia na razie nie ma.

Pomnik poległych w Pasiecznej. Zdjęcie autora

Pewnej nocy w Pasiecznej

W Pasiecznej jest stary cmentarz, który pamięta czasy, gdy ta dzielnica była podmiejską wioską. Obok stoi nieco dziwny, przypominający lodówkę pomnik z napisem „Mieszkańcom wioski Pasieczna, którzy zginęli w walkach o wolność Ukrainy”. Wystawiono go w 2012 r. w ramach obchodów 70 rocznicy powstania UPA. W jej oddziałach zginęło wielu mieszkańców miejscowości.

Z tym pomnikiem związana jest pewna historia, którą opowiedział mi Ihor Kajuk, a jemu – jego wuj Zenowij Semkiw. Wujek, urodzony w 1940 r., był podczas tych wydarzeń dzieckiem, ale wszystko dobrze pamięta.

Pod koniec strasznych lat 1940 w okolicach Pasiecznej była kryjówka UPA. Miejscowi o tym wiedzieli i dostarczali tam żywność. Dalej zdarzyła się typowa sytuacja – upowców ktoś zdradził i kryjówkę otoczyło NKWD. Zawiązała się walka, podczas której upowcom nie udało się schronić w lesie. Na żądanie poddania się – wysadzili się granatami.

Ich ciała przewieziono do centrum w Pasiecznej i zwalono z ciężarówki koło klubu. Dziś jest to skrzyżowanie ulic Horbaczewskiego i Ciołkowskiego. Aby zastraszyć ludność, ciała leżały tak przez kilka dni – oczywiście pod całodobową ochroną żołnierzy.

Zenowij Semkiw chodził tam i wspomina, że chłopcy mieli najwyżej po dwadzieścia lat. Widok był straszny, bo ciała były mocno poranione wybuchami. Starsi mówili, że powstańcy nie należeli do miejscowych. Niektórzy twierdzili, że pochodzili z Podola czy Wołynia.

Ale pewnej nocy ciała znikły. Chodziły słuchy, że ktoś spił ochronę i gdy oni pili w klubie – trupy zabrano. Następnego dnia NKWD przeszukało całą wieś, ale nic nie znaleźli.

Stary cmentarz w Pasiecznej. Zdjęcie autora

Mieszkańcy świadczą, że upowcy zostali pochowani na cmentarzu. Zrobiono to w tajemnicy, wspólny grób został starannie zamaskowany i o żadnych krzyżach nie mogło być mowy. Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie ich pochowano. Dopiero po wielu latach ktoś ze starych mieszkańców wsi zdradził tajemnicę – ciała pogrzebano mniej-więcej w miejscu, gdzie stanął pomnik poległych w walkach o wolność Ukrainy.

Zakład fotograficzny Profisa przy ul. Radzieckiej. Zdjęcie z lat 50. XX w. ze źródeł internetowych

Tuches

Tę historię opowiedział znany krytyk sztuki Wołodymyr Baran. Pod koniec lat 1940. pracował w zakładzie fotograficznym „Ukrfoto”, który mieścił się w budynku naprzeciwko dzisiejszego wydziału stomatologicznego Akademii Medycznej – budynek ten rozebrano w 1993 r. Dyrektorem zakładu był rumuński Żyd Profis. Uważany był za najlepszego fotografa w mieście i klientów nigdy mu nie brakowało. Zdarzały się i „lewe” zamówienia, więc pieniądze chłopcy mieli.

W tamtych czasach wielu zazdrościło fotografikom i marzyło dostać się tam do pracy. Ale dostać się do „Ukrfoto” było bardzo trudno. Nie powstrzymywało to jednak kandydatów, którzy dobrze znudzili się już personelowi zakładu.

Pewnego razu wszedł tam młody człowiek, który powiedział Baranowi, że chce zostać fotografem i pytał, jak ma przypodobać się Profisowi. Wołodymyr postanowił zażartować sobie:

– Patrz – powiedział Wołodymyr, – Profis jest Żydem i bierze do pracy przede wszystkim swoich. Jesteś Żydem?

– Nie. Ukraińcem.

– Szkoda, ale nic trudnego. Gdy przyjdziesz do Profisa, to przywitaj się z nim po żydowsku. Powiesz mu: „Panie Profis, kisz majne tuches sarajne”. Będzie szczęśliwy i jesteś przyjęty.

Chłopak ucieszył się i nawet postawił Baranowi piwo.

Gdy dyrektor wrócił po obiedzie do zakładu, kandydat na fotografa zawołał na całą salę „Panie Profis, kisz majne tuches sarajne!!!”. Wynik był wprost przeciwny – Profis poczerwieniał, chwycił laskę u rzucił się na chłopca. Pędził go aż do placu Wiecowego, aż dostał zadyszki.

Cóż było dziwnego w zachowaniu fotografa? Okazało się, że to „powitanie” tłumaczy się jako „Pocałuj mnie w d…”. Przy czym w sam środek.

Myśliwiec Ła-5 na lotnisku w Stanisławowie. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Komisarz i „dutki”

Po ukazaniu się kilku artykułów o lotnictwie wojskowym naszego miasta zwrócił się do mnie Aleksander Wołkow, który opowiedział mi interesująca historię. Usłyszał ją od starego chorążego ze służby tankowania.

W Armii Czerwonej istniała posada zastępcy dowódcy ds. politycznych. Nazywano ich „komisarzami” i w wojsku ich nie lubiano. Zamęczali żołnierzy zajęciami politycznymi, wtrącali się do spraw, o których nie mieli pojęcia i zepsuli niejedną oficerską karierę. Chociaż zdarzały się wyjątki.

Pod koniec lat 40. pułk lotniczy w Stanisławowie miał swojego komisarza. Postanowiono z niego zakpić. Wówczas w pułku były samoloty Ła-5. Dwa koła umieszczone pod skrzydłami chowały się, a trzecie – nie chowające się, na którym samolot lądował, było w ogonie. Nazywano je „dutkami”. Wówczas często zdarzały się wypadki. W czasie ćwiczeń ktoś z doświadczonych pilotów wziął komisarza na bok i z poważną miną powiedział, że młodzi piloci nie zawsze przedmuchują „dutki” i stąd tak wiele awarii.

Za kilka dni w jednostce zwołano zebranie partyjne. Komisarz zabrał głos i poddał ostrej krytyce młodych oficerów, którzy „nie przedmuchują „dutek”, naruszając tym wymagania dowództwa i narażając bezpieczeństwo lotów. Komisarz przez dłuższy czas nie mógł zrozumieć, co w jego przemówieniu wywołało ogólną wesołość zebranych.

Jego kariera urwała się dość niespodziewanie. Większość komisarzy nie było lotnikami. „Z góry” nadszedł rozkaz zapoznania ich z lotnictwem teoretycznie i praktycznie, by mieli świadomość gdzie służą.

Na najbliższych lotach komisarza „przewieziono” w dwumiejscowym szkolno-bojowym myśliwcu. Prowadził, rzecz jasna instruktor, zachwycony zaś komisarz rozglądał się po bokach. Nagle, coś poszło nie tak, silnik się zaciął i pilot musiał lądować w polu. Wylądował pod Krechowcami i wjechał w jakąś szopę. Polityczny uszedł z lekkimi obrażeniami i trafił do szpitala.

Gdy lotnicy przyszli do niego w odwiedziny, lekarze stwierdzili, że komisarz musiał dobrze uderzyć o coś głową, gdyż nie chciał leżeć, biegał po salach i wymagał natychmiastowego zebrania partyjnego. Ponadto zmuszał chorych do studiowania „Kwietniowych tez” Lenina.

Do jednostki biedak już nie wrócił – zdemobilizowano go z powodu stanu zdrowia.

Kino im. Iwana Franki w Stanisławowie. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Doktor Rubin

W powojennym Stanisławowie najbardziej dostępną rozrywką było kino. Z braku telewizji i Internetu i cen w restauracjach większość mieszkańców czas wolny spędzała przed białym ekranem. Czasami jeden film oglądano po kilka razy. Należy zauważyć, że liczba filmów znacznie się zwiększyła dzięki filmom pozyskanym jako trofea.

Lekarz, dr Rubin był prawdziwym kinomanem. Mało który seans odbywał się bez jego udziału. Rudolf Jonasowicz Rubin urodził się w Stanisławowie. W okresie międzywojennym ukończył wydział lekarski Uniwersytetu Wiedeńskiego, był patologoanatomem, a w 1941 roku został powołany do Armii Czerwonej i z nią wycofywał się na wschód. Po wojnie został zdemobilizowany i powrócił do swego miasta. Ale czym się tutaj wsławił?

Proszę sobie wyobrazić np. premierę angielskiego filmu „Złodziej z Bagdadu”. Sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Dr Rubin z rodziną siedzi w pierwszym rzędzie. I oto, po jakichś 15 minutach demonstracji filmu, do sali wpada chłopiec i woła: „Doktorze Rubin! Pacjent umiera!”. Lekarz przeprasza i szybko zmierza do wyjścia.

Dziwna rzecz, że takie okrzyki często brzmiały właśnie na premierowych pokazach przy wielkiej liczbie widzów. Tak naprawdę nikt nie umierał, chłopcu zaś lekarz płacił z własnej kieszeni. W ten sposób robił sobie swego rodzaju reklamę. Pod względem popularności dr Rubin ustępował chyba jedynie dr. Doolitle.

Doświadczenie patologoanatoma z pewnością pomagało mu w leczeniu pacjentów.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 2 (414), 31 stycznia – 13 lutego 2023

X