Legendy starego Stanisławowa. Część 30 Budynek bursy, Dom filii Towarzystwa "Proswita" (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Legendy starego Stanisławowa. Część 30

Nauczyciel, którego wszyscy mieli dość

Stefan Małecki (fotografia ze zbiorów Muzeum Oświaty Przykarpacia)

Pośród profesorów gimnazjum ukraińskiego, nauczających przed I wojną światową, uczniowie najbardziej nienawidzili profesora Stefana Małeckiego. Mieszkał w willi przy dzisiejszej ul. Lwowskiej i trzymał olbrzymiego kudłatego psa. Pies był czarny, jak i broda profesora, a tak zły, że również przezwano go „Małecki”.

Profesor wykładał łacinę w młodszych klasach. Wąsy miał podkręcone, jak austriacki feldfebel, a i zwyczaje miał wojskowe. Na przykład profesor mógł uderzyć ucznia otwartą dłonią po ręku. Jednak najbardziej ulubionym zajęciem Małeckiego było „podnoszenie ucznia za włosy na skroniach, przy czym chłopak musiał stawać na palcach, krzywiąc się z bólu”. Po licznych skargach rodziców zaprzestał tego rodzaju tortur.

Oprócz wykładowcy łaciny Małecki był dyrektorem bursy dla chłopców ze wsi. Tam też go dobrze „poznano”. Oto urywek ze wspomnień niegdysiejszego gimnazjalisty Mychajły Jaśkiwa:

– Pewnego roku na kolację stale podawano mamałygę ze skwarkami i serem. Mieliśmy tej kaszy dość i prosiliśmy o zmianę potrawy. Nasza prośba nie była uwzględniona. Wówczas urządziliśmy demonstrację: na dzwonek wszyscy przyszli do jadalni, każdy wziął swój talerz z mamałygą i ruszyliśmy do mieszkania dyrektora. Całą kolację wysypaliśmy mu na próg. Puste talerze odnieśliśmy do jadalni. Od tej chwili więcej mamałygi na kolację nam nie podawano.

Kamienica Reislera dziś (ilustracja z archiwum autora)

Kamienica za papieros
Pierwszym, kto systematyzował miejskie legendy i baśnie, był krajoznawca Mychajło Hołowatyj. W ciągu 1987 roku w gazecie „Komsomolski sztandar” drukował on cykl krótkich historycznych opowieści z życia Stanisławowa „Poważne, możliwe, niewiarygodne i śmieszne”. Najwięcej listów do redakcji wywołała poniższa historia.

W maju 1914 roku, tuż przed I wojną światową, kupiec Szymon Reisler zbudował sobie wspaniała trzypiętrową kamienicę przy dzisiejszej ul. Franki 37. Jednym skrzydłem ta kamienica wychodziła na dzisiejszą ul. Garkuszy. Budynek był naprawdę wspaniały. Jego opis techniczny podawał, że „wykonany był z cegły najprzedniejszego gatunku, podłogi miał parkietowe, w łazienkach i ubikacjach podłogi z „lastrico”, bogato zdobiona fasada, a wodociąg zasilał gazowy silnik ZNR”.

Kupiec wziął pożyczkę w banku i przez całą wojnę nie płacił odsetek, chociaż swoich lokatorów „doił” regularnie. W 1919 roku bank dobrał się do Reislera i musiał on spłacić kredyt 125 tys. koron, na co zaciągnął następną pożyczkę w miejskiej Kasie Oszczędności. Czasy były niepewne, trwała wojna, ale instytucja finansowa udzieliła swemu stałemu klientowi pożyczki na 15 lat.

Po wojnie zaczęła się w Polsce hiperinflacja, wprowadzono pierwszą walutę narodową – polską markę, która gwałtownie traciła na wartości. W 1924 roku Reisler wniósł do Kasy resztę kredytu – 90 tys. marek i zapewnił, że dług ma spłacony. W tych latach za takie pieniądze można było kupić jeden (!) papieros. Codzienna gazeta kosztowała 250 tys. marek.

Kasa podała wierzyciela do sądu i… proces przegrała. Tylko za usługi adwokatów bankierzy zapłacili 62 mln marek polskich.

Na dalszym planie dobrze widoczny jest kopiec (ilustracja z archiwum autora)

Kopiec nr 2
W parku Szewczenki w pobliżu stadionu jest wysoki sztuczny pagórek. Został usypany w 1906 roku na cześć dowódcy antyrosyjskiego powstania Tadeusza Kościuszki. W materiałach źródłowych tak jest nazywany – Kopiec Kościuszki. Niedawno okazało się, że w starym Stanisławowie był jeszcze jeden kopiec.

Na jednej z aukcji internetowych krajoznawca Sergij Petrycki zobaczył interesującą starą pocztówkę. W podpisie miała „Boisko „Sokoła” w Stanisławowie. Pamiątka ze zlotu sokołów VII okręgu dnia 28 czerwca 1914 roku”. Boisko leżało w miejscu dzisiejszego stadionu „Nauka” koło miejskiego jeziora. Po prawej ciągnie się dzisiejsza ulica Mazepy, a w oddali widoczne są wille w parku. Na tylnym planie, za bramką boiska, widoczny jest ciemny pagórek, podobny do ściętej piramidy. Gdyby Stanisławów leżał w Donbasie, to można byłoby pomyśleć, że jest to hałda kopalni węgla. Ale u nas nie ma kopalni – cóż to więc takiego?

Podpowiedź możemy znaleźć w „Kurierze Stanisławowskim” z 2 listopada 1913 roku. Mowa tam o nowym boisku Sokoła, które pojawiło się na poprzednim pustkowiu. Okazuje się, że wybudowano tam dwa boiska – duże, w miejscu dzisiejszego stadionu „Nauki” i małe – tam, gdzie dziś są klomby przed jeziorem. Pomiędzy nimi usypano wielki kopiec.

„W miejscu, gdzie park miejski, a właściwie ta jego część, gdzie stoi pomnik grunwaldzki (obecnie stoi tam pomnik Szewczenki – aut.) graniczy z parkiem barona Romaszkana, przy hotelu, po drugiej stronie prowadzi nowo usypana droga do ogrodzenia z siatki drucianej. Z daleka wpada w oczy kopiec o wysokości 6 metrów, na którego wierzchołek prowadzi serpentyną ścieżka” – pisze „Kurier”.

Jak nazywał się ten kopiec, artykuł nie wspomina. Po co został usypany? Nie jest wykluczone, że był wykorzystywany jako dodatkowa trybuna dla widzów. Niestety do naszych czasów kopiec nie dotrwał. Prawdopodobnie został zrównany w latach 50. XX wieku, gdy kopano miejskie jezioro.

Artur Nimhin błyskawicznie zorientował się w sytuacji kryzysowej (ilustracja z archiwum autora)

Ucieczka doktora Nimhina
Burmistrz przypomina trochę kapitana statku. Ustala kurs, wybiera strategię rozwoju, prowadzi przez burzliwe fale gospodarki, a w razie niebezpieczeństwa – jako ostatni opuszcza swój statek. Jakie niebezpieczeństwa mogą na niego czyhać? A różne! Na przykład może to być zajęcie miasta przez wrogie wojska. Podczas I wojny światowej wielu burmistrzów zostało na swoich stanowiskach w okupowanych miasteczkach, aby wspólnie ze swymi mieszkańcami znosić trudy wojny.

Burmistrza Stanisławowa to nie dotyczyło. Od końca XIX wieku miastem kierował doktor prawa Artur Nimhin. Do historii wszedł on jako pierwszy (i ostatni) żydowski burmistrz miasta. Gdy w 1914 roku wybuchła wojna i armia carska szybko zbliżała się do Stanisławowa, szanowny pan doktor zachował się całkowicie nieszlachetnie. Kronikarz Szymon Szpund tak opisuje wydarzenia, które poprzedziły rosyjską okupację: Burmistrz Artur Nimhin wszedł do magistratu, skąd pobrał w kasie pensję na kilka miesięcy naprzód. Trzymając pełny portfel powiedział: „Ten, kto ma pieniądze, może uratować swoje życie”. Po tym, bez żadnego pożegnania, w dobrym nastroju opuścił miasto”.

Niebawem, po kontrataku wojsk austriackich, burmistrz powrócił z Wiednia. Ale jak tylko front ponownie zbliżył się do miasta – znów czmychnął do Wiednia.

Rosyjski patrol kozaków w Stanisławowie (ilustracja z archiwum autora)

Władza w mieście jest!
Przed opuszczeniem miasta w sierpniu 1914 roku Austriacy rozsiewali straszne wiadomości o Rosjanach. Niby w carskiej armii mieli być kozacy-ludożercy, prawdziwe niedźwiedzie i straszni moskiewscy popi, którzy są gorsi od kozaków i niedźwiedzi razem wziętych.

W tym czasie w mieście mieszkał sobie Żyd Szmul, który miał niewielki sklepik przy Rynku. Był bardzo ciekaw zobaczyć na własne oczy tych kozaków-ludożerców, bure niedźwiedzie i brodatych popów. Od samego rana stał przed swoim sklepikiem i wyglądał egzotycznych Rosjan.

Nagle w porannej mgle usłyszał stukot kopyt. Na pusty Rynek wjechał kozacki patrol. Przejeżdżając obok Szmula, jeden z kozaków na wszelki wypadek zdzielił go pejczem. Przestraszony handlarz rzucił się do domu, gdzie czekała na niego żona.

– Co tam – spytała.

– Nie wiem co tam – odpowiedział Szmul, pocierając obolałe plecy – ale władza w mieście jest!

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 2 (342), 31 stycznia – 13 lutego 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X