Legendy starego Stanisławowa. Część 24 Gimnazjum ukraińskie (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Legendy starego Stanisławowa. Część 24

Profesorowie-dziwacy

W 1905 roku w Stanisławowie otwarto CK (Cesarsko-Królewskie) Gimnazjum z ruskim językiem wykładowym, znane w mieście jako gimnazjum ukraińskie. Szkoła posiadała znakomity skład profesorów. Oryginalne zachowania niektórych nauczycieli, nazywanych wówczas profesorami, uczniowie zapamiętali na długo.

Profesor języka niemieckiego doktor filozofii Iwan Rybczyn był osobą bardzo roztargnioną. Pewnego razu przypomniał sobie w drodze na wykłady, że coś zostawił w domu. Zawrócił więc i gdy zadzwonił do drzwi, służąca z wewnątrz mieszkania odpowiedziała:
– Pana profesora nie ma w domu.
Na to profesor:
– A, nie ma, to nie ma – odwrócił się i poszedł dalej.

W gimnazjum był jeszcze jeden profesor języka niemieckiego – Julian Czajkowski. Prowadził też zajęcia z języka i literatury ukraińskiej. Te dwa języki tak splotły się w jedno w umyśle pana profesora, że jego wykład wyglądał mniej więcej tak:
– Dowbusz to był ein roiber, był piękny jak köningson, a jego pas kosztował pół königreichu!

Dyrektor gimnazjum, profesor Danyło Dżerdż, wykładał fizykę i matematykę. Miał poczucie humoru i popularnie wyjaśniał uczniom jakiej narodowości był Kopernik:
– Polacy twierdzą, że Kopernik był Polakiem. Niemcy mówią, że był Niemcem. Nie wiem, kto z nich ma rację, ale jedno wiem na pewno – nie był Ukraińcem.

Na ul. Karpińskiego było wiele żydowskich kramów (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Konkurencja
Dziś nazwisko Horacego Safrina niewiele nam mówi. Studiował w Stanisławowie, pracował w tutejszym teatrze żydowskim, po wojnie wyjechał do Polski i tam opublikował zbiór żydowskich anegdot pod tytułem „Przy szabasowych świecach”. Są to rzeczywiste zabawne historie z życia ludności żydowskiej Galicji. Jedna z nich wydarzyła się w naszym mieście.

Za Austrii w Stanisławowie przy ul. Karpińskiego (dziś początek ul. Halickiej) w jednej z licznych kamienic żydowskich mieściły się aż trzy sklepy z obuwiem. Handel, rzecz jasna, w nich był nijaki. Aby zwrócić jakoś uwagę klientów, gospodarz sklepu po prawej wywiesił reklamę: „Tu sprzedaje się najmodniejsze obuwie w mieście”. Jego kolega po lewej stronie zauważył konkurencyjny napis i umieścił swój: „Największa wyprzedaż obuwia zagranicznego”.

Środkowy sklep znalazł się w sytuacji patowej. Właściciel długo zastanawiał się, jak z tego wyjść. O poranku nad jego sklepem widniał jaskrawy napis: „Wejście główne”.

Zakazany transport
W kościele rzymskokatolickim obowiązuje celibat, czyli zakaz zawierania małżeństw przez księży. W cerkwi greckokatolickiej czegoś takiego nie ma. Jednak na początku XX wieku kler stanisławowski miał inne ograniczenia. Lokalny biskup, Grzegorz Chomyszyn, zakazał kapłanom… jazdy na rowerze.

Rower był w Stanisławowie popularnym środkiem lokomocji (pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Powiadają, że w tym czasie mieszkał w mieście pewien młody kapłan, który stale spóźniał się na nabożeństwa. Ponieważ miał rower, pędził na nim przez miasto jak szalony. Pewnego razu na ul. Lipowej o mały włos nie potrącił samego biskupa. Po tym wydarzeniu biskup zawezwał wszystkich „na dywanik” i motywując tym, że „niektórzy pędzą na rowerach jak diabły”, nakazał kapłanom chodzenie piechotą. Lub jazdę fiakrem.

Strajk piekarzy
Stara dobra Austria wielu kojarzy się z kawą po wiedeńsku i strudlami. Te ostatnie produkowane były w prywatnych piekarniach, również w Stanisławowie. Warunki pracy piekarzy były ciężkie: dzień pracy trwał 14–16 godzin, a płace były niskie. Na początku XX wieku lokalni piekarze postanowili założyć związek zawodowy, który broniłby ich praw. Z Wiednia z Centrali związkowej przyjechał jej przedstawiciel i zalecił strajk.

Piekarze wysunęli następujące żądania: skrócenie dnia pracy, zwiększenie płac, większą higienę pracy i zakaz bicia młodych adeptów sztuki piekarskiej. Dano trzy dni właścicielom piekarń na podjęcie decyzji. Ci odrzucili wysunięte wymagania. Wówczas rozpoczął się strajk.

Reklama piekarni Löwenkorna (z archiwum autora)

Jednak piekarnie nie stanęły – właściciele zakładów, ich żony i dzieci stanęli przy piecach. Czas mijał, pracownicy siedzieli w domach, a ich żony dogadywały im, że nie mają czym karmić dzieci. Po sześciu tygodniach związkowiec z Wiednia odjechał, a piekarze powoli zaczęli wracać do pracy na tych samych niezadowalających warunkach. Właściciele nie poszli na żadne ustępstwa, a cały komitet strajkowy zwolnili z pracy.

Wówczas bez pracy został młodzieniec Aleksander Granach, który pracował w piekarni Pietrogradzkiego na Zosinej Woli. Wyjechał do Lwowa i zapisał się do trupy teatralnej. Później mieszkał w Europie i USA i został gwiazdorem kina – film z jego udziałem „Ninoczka” (1939 r.) otrzymał cztery Oskary.

Gdyby strajk piekarzy zakończył się ich zwycięstwem, to Granach do emerytury wypiekałby w Stanisławowie rogaliki i strudle.

Dziad, dziewki i muzyka
W obecnym Iwano-Frankiwsku jest mnóstwo ulicznych muzyków. Na deptaku można spotkać steranego życiem skrzypka, babki-akordeonistki, długowłosych „szarpidrutów” rokowych ballad, czy nawet człowieka-orkiestrę z przenośnymi kolumienkami. Każdy gra jak umie i co mu się podoba. Czy był taki bałagan w dawnym Stanisławowie? Czy wolno było zagrać komuś w centrum miasta i czy policja też przeganiała „wirtuozów” z oczu (a raczej od uszu) szanującej się publiki?

Okazuje się, że muzycy byli i to jeszcze jacy! O jednym z nich, sławnym w mieście, opowiedział dziennikarz Jaś Niedopytalski w „Kurierze Stanisławowskim” z 1905 roku.

„Do ulicznych dziadów należał stary lirnik, grający na swym instrumencie różne ludowe dumki, z których wiele było jego autorstwa. Grał o Bogaczu i Łazarzu, o Sądzie Ostatecznym, o Złej Macosze i Sierotce. Dokoła zbierali się słuchacze, których mu nigdy nie brakowało i rzucali – kto pieniążek, kto kawał chleba, kto świeżą cebulę – kogo na co było stać.

Był to ten sam lirnik, o którym rok wcześniej pisał lwowski „Wiek Nowy”. Podobno zarobiwszy nieźle we Lwowie chciał zażyć trochę „słodkiego” życia. Ale co to za życie bez kobiety? Nakupiwszy różnych smakołyków, kiełbasy i bułek, w towarzystwie dwóch cór Wenus, udał się do lasku za rogatką stryjską. Ale niewdzięczne panienki nie dość, że pozbawiły nieszczęśnika całego zarobku, to jeszcze zabrały lirę i zostawiły samego w lesie. Narzekając na fałsz i niewdzięczność dziewek, stary ruszył do Stanisławowa na piechotę. Kupił nową lirę i teraz koncertuje koło mostku kolejowego lub koło rogatki wowczynieckiej czy figury Matki Bożej”.

Wędrowny lirnik (z archiwum autora)

Figura Matki Boskiej stała na skrzyżowaniu ul. Halickiej i alei Północnej. Rogatka wowczyniecka była miejscem, gdzie pobierano opłaty od chłopów wjeżdżających do miasta od strony Wowczyniec. Jak widzimy, lirnik grywał przeważnie na peryferiach – do centrum go nie wpuszczano.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 15-16 (331-332), 30 sierpnia – 16 września 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X