Kraina marzeń

Kraina marzeń

Fot. tsn.uaDość, kończę tę nieco masochistyczną rozrywkę, nie zapisawszy do końca nawet jednej kartki. Gołym okiem widać, ze stereotypy dotyczące Rosjan są dużo bardziej pozytywne. Ciekawe, na ile prawdziwa socjologia potwierdziłaby tę moją własną, wewnętrzną? Jak okrutnie przygniatający byłby wynik. Na ile porównywalny ze stosunkiem liczby rosyjskich i polskich filmów w ukraińskiej telewizji, rosyjskiej i polskiej muzyki w ukraińskim radiu? Nie mówiąc już o stosunku rosyjskich i polskich gazet w ukraińskich kioskach – coś takiego jak „Gazeta Wyborcza na Ukrainie” po prostu nie istnieje.

Pomnóżmy to przez liczbę niezmiennie chamskich i skorumpowanych celników, niegodziwych pracodawców i – Panie Boże, przebacz! – niezbyt sympatycznych starych i hałaśliwych ludzi, którzy ostatnimi czasy tłumnie krążą po Lwowie z aparatami fotograficznymi, wyraźnie naśladując tłumy swych niemieckich rówieśników, powiedzmy, we Wrocławiu.

Dodam też nieszczęsne wizy, wprowadzone przez Polskę, co przeciętnego Ukraińca utwierdza jedynie w mniemaniu, że Polacy w rzeczywistości nas nie lubią i że jesteśmy dla nich interesujący głównie jako tania silą robocza.

Polonofobów – znowu czuję to przez skórę i podskórnie – mamy znacznie więcej niż polonofilów. Przekrój socjologiczny tych pierwszych jest nadzwyczaj szeroki – spotykają się tu warstwy, które być może tylko i wyłącznie w tym jednym punkcie – polonofobii – nie stoją na antypodach. Nienawiść do Polaków mogłaby zapewne pojednać weterana UPA i kombatanta z NKWD, gdyby choć raz w życiu przyszło im na myśl porozmawiać ze sobą na ten temat. Pozbawiony wszelkich praw gastarbeiter mógłby znaleźć w tym punkcie wiele wspólnego z nomenklaturowym profesorem historii, a może nawet z którymś z byłych ambasadorów niepodległej Ukrainy w Polsce.

Polonofile natomiast (mówię o tych prawdziwych, a nie z urzędu) to grono dość wąskie – podobne do rosyjskich dekabrystów – albo „agenci zza miedzy”, albo niedobitki demoliberałów. Innymi słowy, są to ludzie, którzy polubili Polskę i Polaków z własnego przekonania i wyboru, najczęściej czysto estetycznego – ktoś za młodu nasłuchał się Niemena czy Grechuty, ktoś naczytał się Lema czy Różewicza, ktoś niemal na pamięć zna Tuwimowski Bal w operze w przekładzie Mykoły Łukasza, ktoś po prostu zachłysnął się polską kulturą, czy choćby „Kulturą” paryską. Ktoś do dziś przegląda polskie tygodniki ilustrowane, prenumerowane przez rodziców w czasach komunizmu, innego, wciąż jeszcze bawią karykatury Mrożka, publikowane na ich lamach, ktoś inny po raz pierwszy w życiu przeczytał Zamek – właśnie po polsku, bo znaleźć Kafkę po rosyjsku (nie mówiąc o ukraińskim) było marzeniem ściętej głowy.

Czy tych ludzi można uznać za wspólnotę? Bez wątpienia tak. Czasem mam wrażenie, że wszyscy znają się osobiście lub przynajmniej – jak przystało na prawdziwych agentów – wysyłają sobie sygnały na odległość. Czy można ich uważać za wspólnotę wpływową, która zdoła zmienić we własnym kraju „stereotypy przeciętnej świadomości”? Nie jestem pewien. Bez tego jednak nie widzę sensu ich, naszego, mojego istnienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X