Jerzy Hoffman gorące serce

Jerzy Hoffman gorące serce

W bydgoskiej szkole należał do harcerstwa, z którego go wyrzucono. Kolega o rok młodszy twierdzi, że nastrojów antyżydowskich w gimnazjum nie było, a Jurek od dziecka działał w ZMP – nie w harcerstwie. Jednym chórem świadkowie tamtych czasów mówią, że miał zaledwie szesnaście lat i już rządził we wszystkich szkołach w Bydgoszczy. Nauczyciele się go bali, młodzież uwielbiała. Zwalniał ją z lekcji pod pretekstem zebrań bądź czynów społecznych.

Bokser, wcześniej marynarz, wszędzie szef, prowodyr, przewodniczący. Lider. Zawsze na pierwszej linii, krok przed innymi. Nigdy w cieniu. Marynarzem jednak nie był. Zaistniał natomiast w awangardzie dokumentu społecznego w czasie „odwilży”. Film Hoffmana i Skórzewskiego „Pamiątka z Kalwarii” ogląda się dzisiaj z niemniejszym zainteresowaniem niż 55 lat temu. Wykluczone, żeby zmagał się z myślami typu: Film w technologii 3 D? To ryzykowne. Nie miał takich rozterek, ponieważ widzi jak zmienia się świat i idzie za postępem. Jego Bitwa Warszawska 1920 wyznacza nowy trend w polskim kinie. A on żartuje, że kiedyś reżyserzy upijali się w 4 D, a teraz w 3 D robią filmy.

Wielu wpisuje Jerzego Hoffmana na listę mistrzów polskiego kina. Był o krok, prawie o włos, od znalezienia się na liście mistrzów światowych. W biegu po Oscara za „Potop”, wyprzedził go Federico Fellini i jego „Amarcord”.

Walczyć i współpracować z innymi nauczył się na syberyjskiej zsyłce, gdzie trzeba było dawać sobie radę, bo inaczej gryzło się ziemię, lub się w niej spoczywało. Może również w ZWM, ZMP oraz w partii? Czy także dorastając w inteligenckiej, lekarskiej rodzinie? Nie wykluczone, że wszędzie – także na planie filmowym, gdzie decyzje reżyser trzech części „Trylogii” podejmuje w sekundę, wszystko musi zsynchronizować, skłonić ludzi do maksymalnego wysiłku i do odpowiedzialności. Sam odpowiada za całość wielkiego finansowego i artystycznego przedsięwzięcia.

Vadim Brodski, światowej sławy wirtuoz skrzypiec, zna Jerzego Hoffmana od 22 lat. I chociaż częściej mieszka teraz w Rzymie, bardzo lubi Warszawę, zwłaszcza dlatego, że może zadzwonić do Hoffmana i powiedzieć: „Wpadnij na wódeczkę”. „Traktuję go jak mądrego, starszego brata. Czy dzwonię do niego, gdy łapię kryzys? Któregoś dnia odwołano ważny dla mnie koncert. Miałem koszmarny nastrój, dzwonię do Hoffmana. Pyta: „Co robisz?”. A między nami nie jest tak, jak w Ameryce: „OK., świetnie, cudnie…”, mimo że człowiek umiera.

– Mam do kitu nastrój, – mówię.
– No, dobra, – on na to. – Spotykamy się za godzinę. Na Starówce.
Przyjechał. Gdzieś usiedliśmy. Była piękna pogoda, wczesna jesień, już bez upału. Niczego nadzwyczajnego nie powiedział, ale nastrój mi się poprawił natychmiast. Aleksander Domogarov, rosyjski aktor, którego Hoffman wypromował, do dzisiaj mówi do niego „papa”, co znaczy tatusiu. Są ludzie, z którymi się spotykasz i życie wydaje się lepsze. Do nich należy Jurek. Dlatego, kiedy go widzę, już jest mi dobrze”.

Wielbi go „Dwór”, „Rodzina” – jak mówi się o jego ekipie filmowej. W siedlisku na Mazurach jedni noszą za nim ziółka, drudzy wódkę, trzeci leki. Są do usług. Na zawołanie. To samo dzieje się na planie. Jerzy Hoffman nie wydaje się być nababem, hołdy przyjmuje jak uśmiech na dzień dobry. Lubią go koledzy z branży, sąsiedzi, lekarze ratujący mu życie. I ekspedientka z Ełku, i moja koleżanka Bożena, u której kupuje domowe przysmaki, bo patrzy w oczy i zagada miło, a także Agnieszka – córka sołtysa ze wsi Sikory na Mazurach. Niektórzy go kochają. Wielu sporo mu zawdzięcza: role, rozpostarty nad głowami parasol ochronny, bezzwrotne pożyczki. Są i tacy, którzy mu zazdroszczą widzów i charyzmy. I tego, że za życia stał się legendą polskiego kina. Legendą artystycznego świata.

Słynie z talentu, bezceremonialności, siły fizycznej, odporności psychicznej, miłości do kina, kobiet, historii i biesiady. I z tego, że walczy o swoje tak długo, aż zwycięży. Prędzej skona, niż odpuści. Przeniósł na ekran „Trylogię” Sienkiewicza. I za to pokochał go naród. Nie przypadkiem podjął się takiego wyzwania. Trzeba mieć odwagę zdobywców kosmosu, by zrobić te filmy.

Książkę opublikowało w Polsce Wydawnictwo Marginesy. Czas pomyśleć o wydaniu jej na Ukrainie. Sukces murowany.

 

Marcin Romer
Tekst ukazał się w nr 23-24 (147-148), 16 grudnia 2011 – 12 stycznia 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X