Znad Odry do Niemna, Dniestru i dalej Czortków. Jadwiga Kulczycka-Diaczyszyn wita gości

Znad Odry do Niemna, Dniestru i dalej

Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę Stowarzyszenie Odra-Niemen przekazało do tego kraju ponad 200 ton różnych darów. Prężnie działają wolontariusze oddziałów w Rzeszowie i Lwowie, którzy dostarczają je do pozostających tam polskich rodzin, dzielą się pomocą humanitarną z sąsiadami, uchodźcami wewnętrznymi oraz wysyłają dla żołnierzy ukraińskich i mieszkańców w strefie frontowej. Również od lat Stowarzyszenie opiekuje się sybirakami i polskimi kombatantami oraz gromadzi Bazę Grobów Powstańców Styczniowych, odnawia pomniki. W przededniu 161. rocznicy wybuchu powstania styczniowego delegacja Stowarzyszenia złożyła kwiaty na Górce Powstańców Styczniowych na Cmentarzu Łyczakowskim.

20 stycznia przywódcy Stowarzyszenia razem z aktywem Centrum Polskiej Kultury Odra-Niemen-Dniestr uczestniczyli w spotkaniu noworocznym we Lwowie. Zebranych na sali przywitała wicekonsul Bogumiła Rybak-Ziółkowska.

O przybliżenie czytelnikom Kuriera Galicyjskiego działalności Stowarzyszenia Odra-Niemen poprosiłem jego współtwórcę i prezesa Ilonę Gosiewską.

– Stowarzyszenie Odra-Niemen ma swój oddział we Lwowie, na Ukrainie czyli jesteśmy od dłuższego już czasu w bliskiej współpracy projektowej. Przed wybuchem wojny na Ukrainie realizowaliśmy wspólnie projekty, które wzmacniały polskie społeczności pod kątem edukacji, pod kątem wydarzeń kulturalnych. Działaliśmy głównie we Lwowie i okolicach, łącznie z Mościskami. Byliśmy również w Krzemieńcu. Wspieraliśmy tam pracę księdza, remontowaliśmy miejsca pamięci polskiej, polski cmentarz, jeździliśmy tam chyba trzy lata. I bardzo mocno byliśmy na Wołyniu pod kątem porządkowania tam miejsc pamięci. Przede wszystkim w Ostrówkach. To było nasze pierwsze miejsce na Wołyniu, dokąd pojechaliśmy jako wolontariusze. Pojechaliśmy wtedy do Leona Popka i on zorganizował tam obóz przy cmentarzu. Tam właściwie, dzięki jego opowieściom, poznaliśmy Wołyń. Dużo pracowaliśmy na tych trupich polach, przy ekshumacjach.

Pani Ilono, a jak powstało wasze Stowarzyszenie?

– Cały początek Stowarzyszenia Odra-Niemen to właściwie przypadek. Zawsze mówię, że gdybym sobie to zaplanowała, nigdy by tak nie wyszło. Jeździłam po prostu z mężem na Białoruś do Iwieńca. Rodzina mojego taty jest kresowa. On się urodził w Brześciu. Tam jest jakby rodzina taty, Borowików. Natomiast rodzina Malinowskich pochodzi w terenów dzisiejszej Ukrainy. Pojechałam na Białoruś pierwszy raz zupełnie bez żadnych tam aspiracji, że jakieś korzenie kresowe. Po prostu pojechałam, bo zaprosili mnie koledzy. Traktowałam to jako wycieczkę. Jestem z wykształcenia pedagogiem, ale prowadziłam przez wiele lat z Eugeniuszem firmę szkoleniowo-doradczą dla biznesu i realizowaliśmy się w tej działalności. Wcześniej jeszcze pracowaliśmy społecznie w Dolnośląskiej Wspólnocie Polskiej. Właśnie od nich pojechaliśmy wtedy do tego Iwieńca. To jest ponad tysiąc kilometrów od Wrocławia. Przywitała nas tam pani piękną polszczyzną. Było bardzo gościnnie, ze wzruszeniem. I potem – te miejsca pamięci polskie i historia tych ludzi. Jakoś nie potrafiliśmy już tam nie wrócić. I co roku z Eugeniuszem wracaliśmy tam i skromnie pomagali tej małej społeczności. Eugeniusz ma korzenie na Podlasiu. Rodzice poznali się w pociągu do Wrocławia, a mieszkali koło siebie w odległości dwudziestu kilometrów. Więc takie są te nasze losy wrocławskie. My jesteśmy w ogóle na tym Zachodzie tacy trochę z innego świata. U nas jest takie słowo – poniemieckie. U nas wszystko jest poniemieckie. Mam też wrażenie, że łatwo jest połączyć część młodych ludzi czy w ogóle ludzi wokół naszej idei Odra-Niemen, bo my na tym Zachodzie nie mamy tożsamości, nie mamy swoich grobów. Nasze pierwsze groby rodzinne pojawiły się w latach siedemdziesiątych-osiemdziesiątych. A tam ludzie idą na groby pradziadków, mają swoją historię.

Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych grupa przyjaciół założyła, chyba w 2001 roku, Stowarzyszenie Odra-Niemen z myślą, że Wrocław będzie kooperował z Grodnem pod kątem gospodarczym, jednak potrwało to okienko bardzo krótko, ponieważ Łukaszenko wszystko zamknął i właściwie wszyscy o tym Stowarzyszeniu zapomnieli, że jest ono zarejestrowane w sądzie. Tak jak mówiłam, pracowałam we Wspólnocie Polskiej, jeździliśmy raz w roku na Zaduszki Kresowe, to my z Gieniem taki sobie projekt zrobiliśmy. Przy okazji woziliśmy paczki edukacyjne do polskiej szkoły. Tam na 11 listopada, w Domu Polskim w Iwieńcu na Białorusi, 40 kilometrów od Mińska obchodzono Dzień Niepodległości. Przyjechało tam dużo gości, i z konsulatu, trochę posłów z Polski i też różnych działaczy z całej Białorusi. Przyjechała też półkownik (wtedy kapitan) Weronika Sebastianowicz i przestawiła się, że jest prezesem Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. Ona była w mundurze. Jak? Armia Krajowa na Białorusi? Skąd żołnierze Armii Krajowej na Białorusi? Powiedziała wtedy, że jest ich, jeszcze żyjących, 178. To byli żołnierze Armii Krajowej tego ostatniego pokolenia. Również trochę Żołnierzy Wyklętych, ale to już druga konspiracja. Oni byli zesłani do łagrów, więc to taka grupa łagierników. Bardzo późno zostali z tych lagrów wypuszczeni i już nie mieli w ogóle wjazdu do Polski. I taka nieduża ich grupka tam została. Wtedy większość już nie chodząca. No to czym my możemy im pomoc? „Zróbcie mi paczki na święta, ale tak żebym każdemu mojemu chłopakowi i dziewczynie mogła dać jedną paczkę, bo ja dostaję na przykład 20 paczek i co ja mam zrobić z tymi paczkami? Jak ja mam to rozdzielić na 178 osób? Jak dostanę dla każdej osoby i każdemu wręczymy, to wtedy powiem, że wykonaliście zadanie” – powiedziała Weronika Sebastianowicz. Przyjechałam do Wrocławia i mówię do moich we Wspólnocie: „Zróbmy taką akcję. Nic nie kosztuje”. No, nikt nie chciał. Nie wiem dlaczego. Powiedzieli, że już wozili, że to jest dużo pracy. Zrobiłam awanturę, wyszłam zapłakana. Nie chcieli też inne Towarzystwa, oni wszyscy wozili paczki do swoich środowisk. Byłam zupełnie załamana. I dokładnie tak jakby mi w górze anioł patronował – przyszłam do domu, a my w tym czasie dostaliśmy z sądu informację, że jest takie Stowarzyszenie Odra-Niemen, które trzeba zamknąć, bo nikt się tym nie interesuje, nie składa sprawozdań. A my w ogóle o tym zapomnieliśmy. I kolega do mnie mówi: „No co ty tak płaczesz, masz przecież Stowarzyszenie z historią. Odtwórz to Stowarzyszenie, będziesz miała jakby podstawę. Zrobisz te paczki, a potem zamkniesz to Stowarzyszenie. Żeby nie było tak, że prywatnie zbierasz te paczki”. I się okazało, że zamiast zamknąć to Stowarzyszenie zmieniliśmy tylko zarząd, zmieniliśmy szybko statut, żeby pasował. Że nie gospodarcza działalność, a społeczna. I wtedy poszliśmy do Internetu, założyliśmy stronę. Podaliśmy tam informacje, opisaliśmy losy tych żołnierzy i zasypali nas ludzie darami. Myśmy zebrali te nieduże paczki, zawieźli do konsula Książka do Białegostoku. On pomógł nam przewieźć. Potem na Wielkanoc pojechaliśmy z młodzieżą na Białoruś, aby te paczki rozdawać. Weszliśmy do tych domów, bardzo biednych (we Lwowie takich nie ma) i wszędzie ci ludzie, większość w ogóle niepiśmienna po polsku, ale wszyscy pięknie po polsku mówili. Wszędzie gdzieś tam schowany orzeł, wszędzie jest krzyż, Jan Paweł II. I wszyscy płaczą, krzyczą do nas głośno: „Ale nie zapominajcie o nas!” I co, moi młodzi ludzie tak się popłakali… A potem to się rozeszło do szkół, do innych ludzi i tak poszło. Skoro jest na Białorusi środowisko Armii Krajowej, to na pewne też na Litwie i zaczęliśmy z nimi współpracować.

A jak trafiliście na Ukrainę?

– Potem pojechaliśmy na Ukrainę i szukaliśmy jakiegoś kontaktu. Tak trafiliśmy na Władka Maławskiego we Lwowie. To było dosłownie po śmierci pani Stanisławy, Sybiraczki, prezes Organizacji Polskich Kombatantów i Osób Represjonowanych miasta Lwowa. Władek im pomagał. Emilia Chmielowa, ówczesna prezes Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie skierowała nas do Władka Maławskiego. On nam zorganizował spotkanie z tymi ludźmi. Ja bardzo szybko zaczęłam organizować przyjazdy kombatantów i Sybiraków do Polski. Robiliśmy duże zloty nad morzem z naszymi kombatantami z kraju, kresowe. Dużo było wolontariuszy młodych. Wytworzyły się ciekawe relacje przyjaźni. To jest nasz pierwszy projekt, który się kończy, niestety. Kombatantów i sybiraków jest coraz mniej. Ale dzięki tym kombatantom poznaliśmy środowisko polskie, bo oni nas wszędzie przedstawiali, pokazywali nam miejsca pamięci. Złapaliśmy też kontakty szersze z młodszymi Polakami na Ukrainie. Tak poznaliśmy Krystynę Frołową, która prowadziła wtedy zajęcia z języka polskiego. Miała fajne dzieciaki. Przyjechali kilka razy do Polski na takie pobyty, na obóz. Raz z taką starszą młodzieżą przyjechała na uroczystości Pierwszego Sierpnia do Warszawy i myśmy chcieli, żeby oni uczestniczyli we wszystkich wydarzeniach. A Warszawa w tym czasie jest bardzo wzruszająca. I dzieci to bardzo przeżyły. Krystyna taka spłakana wyjechała, że to najważniejszy moment w jej życiu. I tak zrodziła się myśl, ażeby ściślej ze sobą współpracować. Więc młodzież ze Lwowa włączała się w różne projekty i od ponad pięciu lat mamy świetny oddział, który się rozwija na Ukrainie. Z jednej strony wojna jest straszna, a z drugiej strony pozostali tam Polacy. Mieliśmy informacje, że na początku wojny wszyscy coś wieźli na Ukrainę. Mamy struktury w całej Polsce, transport i pomagamy celowo. Nadal wozimy. Dowiedzieliśmy się, że pomoc z Polski nie zawsze dociera do Polaków na wioskach.

Do rozmowy dołączył Eugeniusz Gosiewski, Sekretarz Zarządu Głównego Stowarzyszenia Odra-Niemen.

– My ruszyliśmy z pomocą zaraz po rozpoczęciu wojny na Ukrainie – powiedział. – W tej chwili szacuję, że na pewno już powyżej 200 ton różnych darów trafiło. Najczęściej trafiają do Lwowa. Przyjeżdżają do naszego oddziału Odra-Niemen-Dniestr i stąd są rozprowadzane dalej w różnych środowiskach, wśród tych, którzy potrzebują. Czy to dzieci, czy osoby starsze, samotne. Najczęściej pomoc trafia do Polaków mieszkających na Ukrainie, choć oczywiście nasz oddział wspiera również i Ukraińców, którzy potrzebują tej pomocy także.

Kolejnym punktem dostaw pomocy humanitarnej stał się klasztor sióstr dominikanek w Czortkowie położonym w obwodzie tarnopolskim.

– Na Podolu byliśmy pierwszy raz jakiś rok temu przez przypadek – wyjaśnił Krystian Fila, prezes Podkarpackiego Oddziału Stowarzyszenia Odra-Niemen. – Jechaliśmy z Rumunii i spotkaliśmy polską siostrę zakonną. Okazało się, że ona jest spod Rzeszowa, z Przeworska. Powiedziała, że ma posługę na Podolu, w Czortkowie, że do tej pory mieszka tam wielu Polaków, że jest blisko trzysta rodzin polskiego pochodzenia. Siostry zakonne prowadzą Sobotnią Szkołę Języka Polskiego. Zaproponowała, żebyśmy ją odwiedzili. Wiele się nie zastanawiając zrobiliśmy Wyprawę Czortkowską. Tak myśmy to roboczo, technicznie nazwali. Od tej wyprawy pierwszej już jesteśmy po trzech wyprawach. Nasi wolontariusze zakochali się w tych terenach. Wspaniali ludzie tam mieszkają, wspaniali Polacy. Ostatnio byliśmy już późnią jesienią. Jeździliśmy po seniorach w pobliżu Czortkowa, na przykład w takich miejscowościach jak Wygnanka Górna. Niektórzy Polacy byli zaskoczeni, że jesteśmy z Polski. Mówili, że nie licząc sióstr zakonnych Polek, to trzydzieści lat nie widzieli nikogo z Polski. Żartowaliśmy, że następnym razem będziemy musieli wyciągać paszporty i pokazywać ludziom, że naprawdę jesteśmy z Polski. Przepiękne tereny, wspaniali ludzie. Naszym zdaniem, oni potrzebują przede wszystkim spotkań. Kogoś z Macierzy, z Polski, żeby ktoś przyjechał, spędził z nimi czas. Nawet potrzymał za rękę, porozmawiał. Były to naprawdę chwile pełne wzruszeń. Patrząc na wszystkie nasze wyprawy na Ukrainę do naszych rodaków tu mieszkających, muszę przyznać szczerze, wyjazdy do Czortkowa wiązały się z największymi emocjami. Szczególnie odwiedziny u tych seniorów. Niektórzy są samotni. Niektórzy mają dobrą opiekę, ale brakuje im kontaktu z Macierzą. Oni codziennie mówią po polsku, modlą się po polsku, ale niektórzy już kilkadziesiąt lat nie mają kontaktu z Polską. Więc te paczki, które zawozimy tam do Polaków mieszkających, których może starczy im na kilka dni, na tydzień, to jedynie pretekst do wyjazdu. Ważniejszym jest, moim zdaniem, ładunek emocjonalny w tej paczce. Bo to robią nasi wolontariusze na Podkarpaciu. Dzieciaki ze szkół, żołnierze Wojska Polskiego to pakują. I oprócz tych artykułów materialnych pakują swój ładunek emocjonalny. Myślę, że to też jest mocno zauważalne przez te osoby, które je otwierają, bo oni nie tylko widzą, że tam jest kawa, kakao czy jakaś herbata, ale wiedzą, że ktoś tam to dotykał z Polski, że to ktoś z uczuciem wkładał i myślał, że to do polskiej rodziny trafi. Że to też będzie się wiązało z nostalgią narodową – podkreślił Krystian Fila.

Ilona Gosiewska (od lewej), dominikanka s. Tarsycja i Krystyna Frołowa-Fadejczuk

Obecna na spotkaniu noworocznym dominikanka, siostra Tarsycja dodała:

– Pomoc, którą otrzymujemy od Stowarzyszenia Odra-Niemen najpierw sortujemy. Część przekazujemy osobom starszym, mieszkającym w Czortkowie, które potrzebują tej pomocy, a część idzie na front dla żołnierzy. Jest to pomoc przekazywana przez wolontariuszy, którzy do nas docierają i bezpośrednio zawożą na pierwszą linię frontu. Więc ta pomoc idzie i dla żołnierzy, i dla osób pochodzenia polskiego, ale także dla Ukraińców, uchodźców, którzy przyjeżdżają i pukają też do naszych drzwi. A te potrzeby coraz bardziej rosną. Teraz więcej ludzi przyjeżdża i prosi o pomoc. Wczoraj też miałam taką sytuację, że pani mnie spotkała na drodze i zapytała czy mamy możliwość pomocy spożywczej. Czasami jest odzież potrzebna, kurtki, buty. Dostajemy jakąś taką pomoc od Stowarzyszenia Odra-Niemen i później trafia ona do tych ludzi.

Konstanty Czawaga

Tekst ukazał się w nr 2 (438), 30 stycznia – 15 lutego 2024

Przez całe życie pracuje jako reporter, jest podróżnikiem i poszukiwaczem ciekawych osobowości do reportaży i wywiadów. Skupiony głównie na tematach związanych z relacjami polsko-ukraińskimi i życiem religijnym. Zamiłowany w Huculszczyźnie i Bukowinie, gdzie ładuje swoje akumulatory.

X