Zbigniew Kruszewski: o historii trzeba rozmawiać

Zbigniew Kruszewski – powstaniec warszawski, wybitny naukowiec z Uniwersytetu El Paso, działacz społeczny, człowiek z wyjątkowym życiorysem. Historię swego życia opowiedział czytelnikom „Kuriera Galicyjskiego”, ze Zbigniewem Kruszewskim rozmawiała Marianna Barczuk. Proponujemy uwadze naszych Czytelników I część wywiadu.

Pańskie życie jest niczym bajka: czasem okrutna, czasem pełna przygód i ze szczęśliwym zakończeniem. Przeżył Pan, panie profesorze, tyle wydarzeń, niewątpliwie godnych pióra. Czy mógłby pan przybliżyć owe wydarzenia naszym czytelnikom?

Postaram się o tym opowiedzieć. Gdy zaczęła się II wojna światowa, miałem 11 lat. Byłem uczniem w szkole powszechnej w Warszawie i nie przypuszczałem wtedy, że to będzie tak tragiczny w skutkach konflikt dla mojej rodziny, dla mojego miasta, dla mojego kraju. Mając 11 lat, jako członek harcerstwa polskiego, byłem w obronie miasta Warszawy, zmobilizowany jako straż pożarna na strychach i dachach miasta, żeby ostrzegać przed pożarami, które wybuchały na skutek ataku bombowców na stolicę.

Jak Pan trafił do podziemia?
W wieku 15 lat chodziłem do tajnego gimnazjum, ponieważ wszystkie polskie szkoły zostały zamknięte. Pewnego dnia ktoś gdzieś w łazience zapytał mnie, czy chcę należeć do podziemia, na co odpowiedziałem: „Oczywiście”. I tak przyłączyłem się do podziemnego harcerstwa polskiego, które nazywało się Szare Szeregi i, jak potem okazało się, miało zupełnie bohaterskie epizody w swym działaniu. W wieku lat 16, po roku, zostałem kierownikiem grupy, pełniłem obowiązki hufcowego, miałem pod swoją komendą 100 chłopaków w wieku 14-15 lat.

Jakie obowiązki pełnili harcerze w tym dramatycznym czasie?
Byliśmy szkoleni do wywiadu i do łączności, musieliśmy dobrze znać miasto, ponieważ były różne wojskowe projekty. Na przykład na nas leżał obowiązek kontrolowania, jakimi ulicami Niemcy wchodzą do miasta i jakimi wychodzą, jak zmieniają się sygnały niemieckie. Były też najróżniejsze akcje, na przykład gazowaliśmy prowadzone przez Niemców kina, żeby Polacy nie oglądali propagandowego kina niemieckiego. Rzucaliśmy bomby gazowe, raz nas przy tym omal nie przyłapali, ale uciekliśmy. Raz przed powstaniem miałem zadanie z trzema drużynami obstawić główną ulicę, Aleje Jerozolimskie od Pragi, do Ronda Waszyngtona, do Grójeckiej. Na każdym przystanku stanął harcerz i udawał, że czeka na tramwaj. Musieliśmy obserwować, ilu wojskowych niemieckich wchodzi, ile wychodzi z miasta, jaki jest ich stan moralny, czy są zmęczeni, czy idą nieporządnie etc. Za to można było zostać zastrzelonym albo od razu pójść do Oświęcimia. Co godziny musiałem zmieniać tych chłopaków, a ta akcja trwała cztery dni przed powstaniem.

Panie Profesorze, jakim był dla pana dzień 1 sierpnia 1944 roku?
W dniu rozpoczęcia powstania w Warszawie już nie działały telefony, a ktoś mi dał wiadomość, że jeden z harcerzy, który miał być na zadaniu, rozchorował się, a ponieważ chciałem, żeby przy rondzie Waszyngtona, gdzie miała iść kolumna niemiecka, ktoś koniecznie był, musiałem tam pójść. Było ważne, żeby wiedzieć, ilu Niemców wchodzi do miasta, bo Armia Radziecka już była blisko. Przez całe miasto na piechotę przeszedłem do ronda Waszyngtona i zamieniłem tego chłopaka, który się nie pojawił. Stałem tam od godziny 4 do 5, a o 5 wybuchło powstanie. Inny chłopak przyszedł i zmienił mnie. Wracałem przez most na lewy brzeg, do centrum. Na środku mostu księcia Józefa Poniatowskiego zaskoczyło mnie powstanie. I wtedy była moja decyzja na moście, taka bardzo zabawna: czy pójść w lewo, czy w prawo: czy na Pragę, czy do centrum miasta. Gdybym poszedł na prawo, pewnie skończyłbym w armii Berlinga i bym poszedł na Berlin, ale poszedłem na lewo i wziąłem udział w powstaniu, wylądowałem w niewoli niemieckiej, a później w Ameryce na emigracji. Ot taka dziwna decyzja na moście (śmieje się).

Jak rozwijały się dalsze wydarzenia? Jak Pan działał w Powstaniu Warszawskim?
W Powstaniu pełniłem najróżniejsze funkcje. Zbiegłem z tego mostu Poniatowskiego, a ponieważ znałem z harcerstwa wszystkie powiązania łącznicze, chciałem dobiec do pierwszego oddziału powstańców przy ulicy Dobrej i Solec. Na rogu stała kamienica, a Niemcy ostrzeliwali dwie te ulicy z bunkrów, więc nie mogłem się stąd wydostać przez cały dzień. Już w nocy zdecydowałem się przeskoczyć przez ulicę i dołączyłem do oddziału batalionu „Krybar”, to było przy ulicy Smulikowskiego. Teraz jest tam Wyższa Szkoła Pedagogiczna, a wtedy były na tym miejscu ruiny Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych. Siedzieliśmy na pierwszym piętrze. Niemcy atakowali czołgami od Wybrzeża Kościuszkowskiego.

Powstańcy nieustannie narażali się na śmiertelne niebezpieczeństwo, dosłownie patrzyli śmierci w oczy…
Tak. Mogłem pięć razy być zabity w ciągu Powstania, ale za każdym razem ratowałem się. Pierwszy raz było to drugiej nocy. Myśmy nie mieli broni, rzucaliśmy koktajle Mołotowa, butelki z benzyną, które często nie chciały się zapalać, zapałki się nie zapalały, kląłem więc (śmieje się). Jednak w taki sposób zniszczyliśmy dwa czołgi niemieckie. A byliśmy zabarykadowani meblami, okna były zablokowane kaloryferami. W pewnym momencie komendant plutonu mówi nam, że nie mamy wystarczająco benzyny do koktajlów. Ponieważ nie mieliśmy broni, a tylko te butelki, ktoś musiał iść, więc on powiedział: „Idź, Jowisz, po benzynę” (posługiwaliśmy się pseudonimami, moim był Jowisz). Wziąłem taką skrzynkę (jak się teraz nosi butelki po coca-coli, skrzynka na 12 butelek) i z jeszcze jednym chłopakiem poszedłem do sąsiedniego budynku do piwnicy. W międzyczasie, jak wracałem, Niemcy zaczęli strzelać z artylerii. Gdy wróciłem na stanowisko wszyscy nie żyli. Uratowałem się tylko przez to, że mnie posłali po tę benzynę.

Po tych wstrząsających pierwszych epizodach jak dalej potoczyły się Pańskie działania w Szarych Szeregach?
Po tygodniu chciałem dołączyć do oddziałów harcerskich, które walczyły w zachodniej części Warszawy. Zwróciłem się do centrali – Komendy Głównej Harcerstwa Szarych Szeregów, gdzie mi powiedziano, że potrzebują mnie jako hufcowego, czyli kierownika harcerzy dla zorganizowania harcerskiej poczty polowej. Celem tego było podtrzymywanie duchu mieszkańców Warszawy, żeby matki wiedziały, gdzie walczą ich dzieci, że żyją i tak dalej, więc szybko zorganizowaliśmy pocztę. Przez tydzień pracowałem w jednym z oddziałów poczty polowej (a propos, mam zdjęcia i wywiady dotyczące tego w Muzeum Powstania Warszawskiego).

Działania harcerstwa w poczcie polowej były nadzwyczaj ważne i niebezpieczne…
Tak, ale po tygodniu działania w poczcie polowej zgłosiłem się do kierownictwa z propozycją, że chcę być na froncie, chcę bardziej niebezpiecznych działań, żeby bardziej dołożyć się do powstania. Zgodzili się. Dali mi zadanie zanieść przez linię frontu wiadomości do Komendy Głównej Armii Krajowej i powrócić do Warszawy z rozkazami. Wymagało to przejścia 5 km kanałami. Wybrałem się z tymi wiadomościami, a dwie godziny po moim odejściu bomba trafiła do windy i wszyscy zginęli – tak się uratowałem po raz drugi. A po raz trzeci, w trakcie wykonania owego zadania, w kanałach uratowała mnie dziewczyna – Marta. Potem zrobiłem taki program radiowy pt. „Łączniczka Marta” ku pamięci tej dziewczyny, bo w tych kanałach była taka makabra, że już chciałem się poddać i tam zginąć. Trzeba było przedrzeć się kanałami na Mokotów, a potem stamtąd na linię frontu, a przejście było okropne, straszne. Załamałem się. Ale Marta powiedziała, że nie mogę się poddać, że muszę żyć, bo po wojnie trzeba będzie budować nową demokratyczną Polskę, odbudowywać kraj i ja, jako mężczyzna, muszę żyć. Słowa tej dziewczyny dodały mi otuchy, choć byłem strasznie wycieńczony, żywiłem się kostkami cukru w tej brudniej wodzie, ale dotarłem.

Iść na linię frontu to znaczyło iść prosto w ręce niemieckich żołnierzy…
Wyciągnęli mnie z tych kanałów na Mokotowie, zabrali mi wszystkie dokumenty, dalej poszedłem jako cywil. Myślałem więc: jak mam przejść linię Niemców. Wymyśliłem taki fortel, że będę płakać, udając, że zgubiłem matkę i jej szukam. Tak uczyniłem i prosto po szosie doszedłem do Niemców, płacząc i wyjaśniając im tę wymyśloną historię. Ale oni nie uwierzyli, powiedzieli, że jestem łącznikiem polskiej Armii Krajowej i mnie aresztowali. W pałacu w Wilanowie wsadzili mnie do takiej komory (obecnie tam jest restauracja rybna, a propos – bardzo dobra). Następnego dnia mieli nas rozstrzelać. Meldunki, które niosłem, szyfrowane rzecz jasna, miałem zaszyte w ramieniu kurtki. W nocy wyprułem je i chciałem się nauczyć na pamięć, jednak było to niemożliwe. Nie dało się zapamiętać stosu liczb, całą stronę liczb, więc wsadziłem to do skarpetki z myślą, by jak mnie będą rewidować, jakoś to wyrzucić. Następnego dnia żołnierz niemiecki uratował mi życie. Znałem język niemiecki, ponieważ chodziłem do szkoły, a on mi powiedział: „Jutro was rozstrzelają, musisz uciekać”. Widocznie widział we mnie wnuka, miał ponad 70 lat, wiec przypomniałem mu rodzinę. Powiedział, że nie jest nazistą i chce mi pomóc. Jak mnie ostrzegł, to udało mi się uciec. Jak to było – nie pamiętam. Dosłownie sekunda – prowadzono nas bardzo wąską uliczką i jak kolumna pod kątem prostym zakręcała, a żołnierz z przodu nie widział, i żołnierz z tyłu też, wskoczyłem do piwnicy. Byłem bardzo mały i szczupły. Przeleciałem przez jakieś domy, krzyczały jakieś kobiety, dzieci płakały – przeleciałem przez pięć domów, uciekłem. Tak uratowałem się trzeci raz.

I wykonał Pan zadanie?
Musiałem się przedostać do Milanówka, gdzie była centrala oddziałów partyzanckich. Wręczyłem te wszystkie meldunki o potrzebie pomocy Warszawie. Wracałem tą samą drogą, bo innej nie znałem. W środku Lasu Kabackiego znów był przede mną wybór – były dwa dukty leśne, dwie ścieżki – iść na prawo czy na lewo. Poszedłem na lewo. Gdybym poszedł na prawo – wleciałbym w ręce Niemców, tych samych Niemców, co byli w Wilanowie, bo, jak się później dowiedziałem, ta droga prowadziła na Wilanów, ale poszedłem na lewo. Od godziny 2 do 7 rano czołgałem się do Mokotowa. Przyszedłem do linii Polski, ale nie miałem dokumentów. Usłyszałem: „Stój, kto idzie! Szpieg niemiecki!” Mówię, że nie, jestem łącznikiem Komendy AK: weźcie mnie do komendy. Wzięli mnie do komendy. Legitymację oddałem na linii frontu, więc kazali mi napisać raport, co i jak robiłem. I tak to wykonałem.

Po udowodnieniu wyjątkowej dzielności, czy wystarczyło Panu niebezpiecznych przygód? Powrócił Pan do pracy na rzecz poczty polowej?
Spędziłem jeszcze jakiś czas wśród Szarych Szeregów, w poczcie polowej, a potem powiedziałem, że chcę wracać na front. Przydzielili mnie do batalionu „Miłosz”, my działaliśmy obok obecnego Sejmu polskiego. I pewnego razu uratowałem się tam czwarty raz – Niemcy strzelali armatą prosto z innej strony ulicy, tam, gdzie obecnie jest Senat RP, wywalili wielką dziurę w ścianie, a my spaliśmy. Wszyscy byli ranni, ale nikt na szczęście nie zginął – jakimś cudem. A spaliśmy po 10 osób w pokoju, więc byliśmy poranieni bez wyjątku, przysypani cegłami, ale uratowani. I tam działałem już do końca powstania.

Jaki los czekał Pana po kapitulacji?
Po kapitulacji poszedłem do niewoli w Zachodnich Niemczech, miałem lat 16. Stamtąd uwolnili mnie Kanadyjczycy. Oni po naszym wyzwoleniu szalenie bali się chorób, na wieżach niemieckich postawili żołnierzy kanadyjskich z karabinami maszynowymi, urządzili 6 tygodni kwarantanny. Powiedziałem wtedy: „Na rany boskie, znów będę w więzieniu siedział!”. Poszliśmy z trzema chłopakami i ukradliśmy Niemcom rowery – udając, że mamy broń, choć broni nie mieliśmy – trzymaliśmy ręce w kieszeniach. Ci Niemcy byli uciekającymi esesmanami i to oni mieli broń, a nie my. Na szczęście przechodził patrol angielski i zaaresztował ich, bo oni by nas postrzelali. Z tymi chłopakami przejechaliśmy rowerami pod samą granicę holenderską do Wilhelmshaven, przez pola minowe, przez zerwane mosty, przez niesamowicie zniszczone autostrady… Przedostawaliśmy się przez rzeki z tymi rowerami… no i ostatniej nocy spaliśmy u jakichś Niemców, w stodole. Oni się panicznie bali, że będziemy dziewczyny gwałcić, a my marzyliśmy tylko o tym, żeby coś zjeść i cieszyć się wolnością. W nocy uczynił się okropny hałas, ogromny czołg wjechał z polskim orłem – była to I Polska Dywizja Pancerna. Oni właśnie zdobyli Wilhelmshaven, gdzie była Centrala Marynarki Wojskowej Niemiec. Anglicy chcieli Polsce dać swoisty kredyt i kapitulację Wilhelmshaven. Komendy Marynarki Wojskowej Niemiec przyjmował polski admirał, dowódca Marynarki Polskiej, wezwany z Londynu, żeby Niemców upokorzyć – my zaczęliśmy wojnę i my kończymy wojnę w Wilhelmshaven.

Miał Pan jakiś pomysł, co robić po wyzwoleniu?
Byłem w I Dywizji Pancernej Maczka, chcieli mnie wziąć do wojska. Powiedziałem, że nie chcę, że matka kazała mi studiować. Chciałem jechać do Anglii na studia. Dowództwo pozwoliło. Wśród nas był Anglik, książę Oberon, który służył w dywizji pancernej i bardzo zabawnie rozmawiał po polsku. On zawiózł mnie do Paryża, gdzie był polski rząd emigracyjny. Tam ambasador Polski powiedział mi, że za chwilę uznają rząd komunistyczny i nie mam innego wyjścia, jak wstąpić do wojska polskiego. Upierałem się, że jak wstąpię do wojska, to będą za mnie decydować wojskowi, a nie ja, ale mi potłumaczył, że być cywilem jeszcze gorzej, a w armii będzie mi wszak lepiej. Tak zapisałem się do Wojska Polskiego w Paryżu. Odesłano nas na granicę belgijską. Zachodnie państwa uznały rząd komunistyczny. Przywieźli nas, 50 powstańców warszawskich, do południowej Francji, niedaleko Avignon. Wówczas konsulat komunistyczny w Nicei zażądał od Francuzów, żeby nas wydali w ich ręce za zbrodnie Powstania Warszawskiego. Wtedy z wywiadu polskiego II korpusu przyjeżdżali po nas co noc ciężarówkami do namiotów, żeby ewakuować nas do Włoch. Wywiad angielski był o wszystkim poinformowany i tych 50 chłopaków (wśród nich i ja) w ciągu 5 nocy zabrali do armii generała Andersa. Tam wstąpiłem do 12 pułku ułanów Andersa, do tego oddziału, który walczył pod Monte Cassino. Byłem tam przez półtora roku. Chcieli mnie posłać na podchorążówkę, ale powiedziałem, że chcę studiować. Starałem się zrobić maturę, ale nie zdążyłem, bo był koniec okupacji Włoch i nas przywieźli okrętami z Neapolu do Anglii, przeszliśmy do armii angielskiej, a potem nas zdemobilizowali.

Powrotu do Polski nie było i…
…i zostałem w Anglii – jak okazało się, na następne 7 lat. Dowiadywałem się o możliwościach podjęcia studiów. Zdobyłem w Anglii polską maturę, która mi dawała uprawnienia do studiów angielskich, ale dopiero wtedy uczyłem się języka angielskiego, chodziłem na wieczorowe kursy w college’u angielskim. Nie mogłem trafić na uniwersytet, ponieważ uniwersytety były dla bogatych, a ja byłem bez grosza przy duszy. Zrozumiałem, że studiów nie skończę, chyba że latami będzie to trwało. Tak postanowiłem wyjechać do Ameryki.

Niełatwo było wtedy wyjechać do Stanów.
I nie od razu mi się to udało. Wtedy w Anglii było bardzo ciężko, wszystko wydawano na kartki, nie było jedzenia ani niczego – wszystko wydano na wojnę. Zniesienie kartek odbyło się dopiero 1 stycznia 1952 roku. Pojawiły się pierwsze neony, zaczęła się odbudowa. Wtedy wszyscy jeńcy wracali do Anglii, chcieli studiować i nie było miejsc na uczelniach. A w Stanach załatwiali Polakom przy domach polonijnych stypendia na uniwersytety amerykańskie. Próbowałem wyjechać, ale w 1948 roku nie dostałem wizy amerykańskiej, ponieważ wtedy nie chciano migrantów, a ja nie byłem ani żonaty, ani nie byłem Anglikiem. Odmówili. Dopiero Kongres Polonii Amerykańskiej przekonał Kongres Stanów Zjednoczonych, żeby dali specjalną poprawkę do aktu prawnego o pozwoleniu na wjazd 18 tys. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych pod komendą angielską. Kongres się zgodził i w ten sposób trafiłem do Stanów w 1952 roku, po 7 latach w Anglii. Przyjechałem do Ameryki. Udało mi się pójść do pracy, zebrać trochę pieniędzy i dostać się na Northwestern University blisko Chicago, a potem się przeniosłem na uniwersytet w samym Chicago. Po szeregu lat zrobiłem doktorat na politologii i stosunkach międzynarodowych. Jednak niczego bym tam nie skończył, gdybym się nie ożenił. Żona pracowała, także mieliśmy jakieś pieniądze, bo i tak cały czas do doktoratu pracowałem 20 godzin tygodniowo, również musiałem pożyczać pieniądze od uniwersytetu. Dopiero po 11 latach udało mi się zrobić doktorat, bo z różnych przyczyn to się przeciągało.

Tekst ukazał się w nr 14-15 (210-211) za 19-28 sierpnia 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X