Z Kresów na orbitę

Z Kresów na orbitę

Idę się ochrzcić

Parafialny kościół był zaraz za ratuszem, nieopodal rynku. Piszę „był”, bo już go nie ma. Nie znając sytuacji, niedawno pośpieszyłem zobaczyć, gdzie to było. Ku mojemu zdumieniu – nie ma katolickiego kościoła, jest pięknie wystrojona cerkiew. Poznaję natomiast boczną nawę z prawej strony, tam, gdzie była i jest chrzcielnica. Jest ten sam półmrok, ten sam chłód typowy dla murowanych kościołów latem.

Kiedyś, gdy miałem cztery lata, prowadził mnie przez rynek do tego kościoła wujek Mietek. Czy ktoś jeszcze…? Powinna być moja mama, ale nie pamiętam. Mietka zapamiętałem, bo kiedy weszliśmy do kaplicy, był ogromny tłok i – za przeproszeniem – „darły się” małe dzieciaki. Zebrało mi się na płacz i wtedy Mietek wziął mnie na barana, tłok został poniżej, a ja z góry widziałem wszystko, co się dzieje.

Więc – zostałem ochrzczony. Władek, twierdząc, że jest agnostykiem, nie zarządził chrztu w Toruniu, metrykę dostałem z Urzędu Stanu Cywilnego. Władek poszedł na wojnę, a ciocia Francia powiedziała, że w tak niepewnych czasach (każdego prawie wieczora groziła nam wywózka „na Sybir”) trzeba dziecko ochrzcić – i tak się stało. Celebransem z pewnością był proboszcz Peciak. Niezwykle barwna postać z tamtych czasów w Kołomyi.

Ksiądz Ludwik Peciak (urodzony w 1889, zmarł w Majdanku 16 kwietnia 1943) oprócz kołomyjskiej parafii zajmował się budową kościoła na przedmieściu Stanisławowa – Górce. Miał obszerną wiedzę historyczną i równie wielką wyobraźnię. Opowiadał, że w podziemiu kościoła spoczywa trumna pułkownika Wołodyjowskiego, unieśmiertelnionego przez Sienkiewicza w Trylogii. Prace eksploracyjne nie przyniosły rezultatu, ale też drewniana trumna nie musiała przetrwać stu pięćdziesięciu lat! Może tam kiedyś leżał Mały Rycerz…

Z opowieści ludzi, którzy go znali, wiadomo, że ksiądz miał trzy pasje: dobre jedzenie, dobre trunki oraz pieniądze. Z rysopisu wynikałoby, że był prawie tak szeroki jak wysoki.

Miał gosposię, specjalnie szkoloną w Petersburgu w zakładzie uczącym kucharki dla szlacheckich i magnackich rodzin. Dbała o swego księdza, co było widoczne… Lubił chodzić z wizytą tam, gdzie dobrze karmiono i pojono. Wspomina jego wielkanocne odwiedziny i spustoszenie, jakie czynił przy świątecznym stole, Stanisław Wolny w książce Wspomnienia znad Prutu i Wisły. Wtóruje mu Anatol Gotfryd – oto fragmenty jego książki Niebo w kałużach, raczej obszerne, bo bardzo obrazowe:

„We wczesnym średniowieczu za folgowanie życiowym uciechom wylądowałby na stosie, w czasach Dantego za miłość do pieniędzy wlepiono by mu sto lat czyśćca. Był potężnej zwalistej postury, której ogrom jeszcze bardziej podkreślała czarna sutanna. Wesoły, nieodmiennie w dobrym humorze, o tubalnym głosie, zawsze bystrymi oczami z uwagą patrzył na swego rozmówcę […].

[…] sypiał w łożu, którego nogi stanowiły drewniane, nieociosane z kory pieńki, a jeśli siadał, to tylko na solidnych ławach lub szczególnie stabilnych krzesłach, przy czym zmuszony był rozpinać sutannę i pociągać ją do góry. Na śniadanie regularnie wcinał omlet z tuzina jaj, ale twierdził, że tyje nie od tego, lecz od picia ogromnych ilości herbaty. [Jako żywo – stoi mi przed oczyma mój ukochany Luciano Pavarotti].

[…] Był postacią lubianą i szanowaną, ale z powodu stylu życia również sporną. Wszyscy wiedzieli, że jego wina mszalne nie były tanimi węgierskimi cienkuszami, lecz wyszukanymi gatunkami bordeaux. A i ilości, jakie wypijał, dalece przekraczały miarę konieczną do celebracji Przeistoczenia. Plebania przypominała prowadzony z rozmachem pański dwór […].

Rynek w Kołomyi (fot. Marian Baranowski)

Jednak sławę daleko poza granicami Kołomyi przyniosły mu przede wszystkim soczyste kazania, jak choćby to, które wygłosił, kiedy pewnego dnia parafia odmówiła mu zgody na budowę nowej dzwonnicy, a zamiast spodziewanej sumy kilku tysięcy zdołano zebrać zaledwie kilkaset złotych.

– Dziś w nocy – mówił – śniło mi się, że zjawił się u mnie anioł i zapytał, czy miałbym ochotę odwiedzić niebo. Naturalnie miałem, więc anioł wziął mnie na plecy i wysoko ponad chmurami wzbiliśmy się do bram niebieskich. Po przybyciu na miejsce zsiadłem z anioła i zapukałem. „Kto tam?”, usłyszałem głos św. Piotra: „Ksiądz Julek”, odparłem. Natychmiast wrota rozwarły się szeroko, a uśmiechnięty Piotr wyszedł mi naprzeciw i serdecznie mnie powitał. Usiedliśmy przy stole i Piotr zorganizował butelkę wódki. Tymczasem również Pan Bóg dowiedział się, że jestem w niebie i natychmiast wezwał mnie do siebie. On też postawił na stole butelkę wódki, ale właśnie w momencie, kiedy uniósł szklankę i chciał się ze mną stuknąć, poczułem, że natychmiast muszę się załatwić. Bardzo zażenowany zapytałem Miłosiernego Pana, co mam teraz począć. „Idź za tę chmurę”, powiedział. Poszedłem za chmurę i akurat kiedy spuszczałem spodnie, rzuciłem okiem w dół. I z przerażeniem dokładnie pod sobą zobaczyłem domy mojej parafii! Podciągnąłem na powrót spodnie, wróciłem do Pana Boga, opowiedziałem mu, co zaszło i że w tych okolicznościach musiałem się wstrzymać. „Dlaczego?” zdziwił się Pan Bóg. „Sraj spokojnie na taką parafię, która na nową dzwonnicę wysupłała zaledwie kilka nędznych setek”.

Po tym kazaniu na budowę dzwonnicy zebrano wystarczająco dużo pieniędzy. Ale kiedy mijały lata i nic się nie działo, parafia księdza zaskarżyła. Ten, szukając pomocy, zwrócił się do wuja Filipa, który polecił mu wziętego adwokata Maksa Aszkenazego. Maks był międzynarodowym mistrzem szachowym, który znakomicie opanował zarówno taktyczną, jak i psychologiczną sztukę gry. Prywatnie był spokojnym i żyjącym na uboczu człowiekiem, który w olbrzyma zamieniał się tylko nad szachownicą i w sali sądowej.

Wygłosił on płomienną mowę obrończą, którą zakończył apelem do i tak już głęboko poruszonych parafian: ksiądz Julek tak często tu obecnym udzielał rozgrzeszenia, że teraz na was przyszła kolej wybaczyć mu jego grzech. Wtedy wzruszeni parafianie wycofali pozew.

Kiedy stało się jasne, co czeka nas pod rządami Niemców, Julek zmienił zapisy w księgach parafialnych tak, by mój ojczym Miecio, jego bracia Oskar i Filip oraz siostra Joanna byli Żydami tylko w połowie. Ich metryki urodzenia zaświadczały teraz, że ich nieżyjący już w tym czasie ojciec był czystym Aryjczykiem. W rzeczywistości obydwoje rodzice byli głęboko wierzącymi ortodoksyjnymi Żydami, nieporównanie bliżej związanymi z wiarą mojżeszową aniżeli moi dziadkowie. Ponieważ ich matka jeszcze żyła, ksiądz Julek nie mógł zrobić z nich pełnokrwistych Aryjczyków. I tak już trudno było zapewnić sobie milczenie sąsiadów. Zbyt wielu z nich mogło jeszcze pamiętać ojca.

Pomagał później także innym członkom rodziny Gotfrydów. Po sfałszowaniu metryki urodzenia, ksiądz wyprawił kuzynkę pana Anatola, Heddę, do Warszawy, gdzie przeżyła okupację.

Jego manufaktura produkująca fałszywe akty urodzenia kwitła przez dłuższy czas. To był niezwykły duet: polski ksiądz i Niemiec z kolonii Felizienthal koło Stryja. Albin Tyll mieszkał w Kołomyi i pracował w urzędzie miasta. Dzięki temu miał dostęp do archiwum i dokumentów Urzędu Stanu Cywilnego. Wiedział od bliskich znajomych, że ksiądz Peciak pomaga Żydom, wystawiając sfałszowane dokumenty urodzenia. Spotkał się więc z księdzem i zaproponował współpracę. Miało to wyglądać tak, że Tyll wynosił po kryjomu papiery z urzędu miasta, na tych podstawach ksiądz Peciak „nowelizował” je tak, że posiadacze byli Aryjczykami. Pisze o tym Mila Sandberg, współpracująca z Kanadyjską Fundacją Dziedzictwa Polsko-Żydowskiego w Montrealu, która dzięki aryjskim papierom – made in manufaktura księdza Peciaka – przetrwała niemiecką okupację.

W 1945 roku Albin Tyll z częścią rodziny Sandbergów uciekł do Rumunii, tam się ożenił i wyemigrował potem do Ameryki Południowej. W roku 1963 Instytut Yad Vashem w Jerozolimie nadał mu tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Ksiądz Peciak niczego nie dostał, bo nie miał się kto o jego dobre imię upomnieć. Powinien mieć „swoją” ulicę w Kołomyi, ale dzisiejsi Ukraińcy niechętni są czczeniu zasłużonych Polaków (przejdzie im to, gdy się już na dobrze oswoją z wolnością i niepodległą ojczyzną), albo przynajmniej pamiątkową tablicę wewnątrz obecnego parafialnego kościoła, który przed wojną był garnizonowym.

Gdy Niemcy wprowadzili obowiązkowe posiadanie kenkarty, fałszowanie dokumentów stało się bardzo trudne i jeszcze bardziej ryzykowane. Peciakowe świadectwa urodzenia mieli między innymi Iser i Toni Reisman. Wpadli w ręce SS i zostali zamordowani. Podpis księdza Peciaka na ich dokumentach prawdopodobnie podniósł u Niemców alarmową czerwoną flagę. Wkrótce ukraińscy policjanci aresztowali księdza Peciaka i oddali Niemcom do dyspozycji. Za swoją manufakturę został zesłany do Majdanka, gdzie umarł lub został zamordowany. (Różne źródła różnie piszą).

Cześć Jego pamięci!

Maciej Patkowski
Tekst ukazał się w nr 5 (321) 15-28 marca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X