Legendy starego Stanisławowa. Część 18 Na początku XX wieku Stanisławów przeżywał prawdziwy boom budowlany (pocztówka z kolekcji Olega Hreczanyka)

Legendy starego Stanisławowa. Część 18

Pierwszy strajk

Dziś we Frankiwsku strajkom nikt się nie dziwi . Strajkują wszyscy – przewoźnicy, nauczyciele, medycy i, tradycyjnie, rodzina Hryńkiwych. Ale nie wiadomo dlaczego budowlańcy nie strajkują. Na budowie można dość dobrze zarobić i nie ma sensu dochodzić swych praw. Pomimo to pierwszy strajk w Stanisławowie wywołali budowlańcy.

Pod koniec XIX wieku Stanisławów przeżywał prawdziwy boom budowlany – w całym mieście budowano wiele prywatnych i publicznych kamienic. Właściciele firm budowlanych pieniądze zgarniali łopatami, prości zaś robotnicy zarabiali grosze. W końcu cierpliwość się skończyła i w 1895 roku chłopcy rozpoczęli strajk. Władze się przeraziły, postawiły wojsko w stan pełnej gotowości, protest jednak przebiegał pokojowo. Budowy stanęły, a robotnicy – było ich około 800 osób – zbierali się na wiece na zamiejskich polanach. Pracodawcy ponosili szalone straty i byli zmuszeni zadowolić żądania protestujących.

Czego domagali się pracownicy budowlani:

1 – dziesięciogodzinnego dnia pracy;
2 – podniesienia dniówek:
murarz – nie mniej niż 1,4 złotych reńskich;
cieśla – 1,3 zł. r.;
kamieniarz – 2 zł. r;
pomocnik – 0,8 zł. r;
kobiety – 0,65 zł. r;
nieletni – 0,45 zł. r.
3 – pieniądze mają być wypłacane w sobotę po południu bezpośrednio na budowie, a nie w niedzielę rano w szynku;
4 – zawiadomienie o zwolnieniu ma być ogłoszone 8 dni przez datą zwolnienia;
5 – prace ponad normę mają być opłacane o 20% stawki wyżej;
6 – członków komitetu strajkowego nie można zwolnić do końca sezonu budowlanego.

Przykład budowlańców okazał się zaraźliwy – we wrześniu strajkowali już garbarze i piekarze. Ci też zwyciężyli.

Przebieg ul. Sapieżyńskiej na starej mapie (z archiwum autora)

Przejazd
Z wiaduktu kolejowego na ul. Niezależności można zobaczyć podpory mostowe poprzedniej przeprawy przez tory. Niby nic dziwnego w tym nie ma: najpierw był stary most, a gdy się zniszczył, zbudowano nowy. A jednak coś tu nie gra. Stara podpora stoi nieco na uboczu od dzisiejszej trasy i to w odległości około 100 m. Razem z tym widać, że obecna ul. Niezależności przebiega tak samo, jak jej poprzedniczka – ul. Sapieżyńska. Wynika więc pytanie – po co było budować przejazd kolejowy obok głównej magistrali?

Na starych mapach ul. Sapieżyńska przed torami raptownie się urywa. Po prawej zaczyna się niewielka ulica Piłsudskiego, biegnąca równolegle do torów. Następnie przecina tory, aby po drugiej stronie znów wlać się w ul. Sapieżynską. Po co ten zygzak? Czy po linii prostej nie byłoby łatwiej?

Filar starego mostu (z archiwum autora)

Przejazd, który wówczas nazywano wiaduktem, został zbudowany w 1895 roku według projektu architekta Maksymiliana Schlosa. Podczas pracy budowniczy zetknął się z dwoma problemami. Po pierwsze, ulica nie przecinała torów pod kątem prostym, a to znaczyło, że wiadukt musiał być wysoki i długi. Po drugie – budynki mieszkalne podchodziły prawie pod same tory i przed rozpoczęciem budowy należało wykupić sąsiednie działki. Wówczas Schlos uciekł się do fortelu: po obu stronach torów ciągnął się pas gruntu, należący do kolei. Jego szerokość wynosiła 20 m. Architekt postanowił zbudować nasyp równolegle do torów i wiadukt przerzucić prostopadle nad nimi. Takim sposobem przejazd okazał się krótszy i znacznie tańszy, bowiem odpadła konieczność wykupienia działek.

Paradoks Łuckiego
„Paradoks” z greki tłumaczy się jako „nadzwyczajny”, „dziwny”. Encyklopedia tłumaczy to zjawisko jako sytuację, która może istnieć w rzeczywistości, ale nie może mieć logicznego wyjaśnienia. A teraz do rzeczy.

W 1895 roku w radzie miejskiej Stanisławowa toczyły się zażarte dyskusje. Lekarz Jerzy Kąkolniak aktywnie promował ideę założenia parku miejskiego i zdobywał na to pieniądze. Aktywnie przeciwdziałał mu radny Władysław Łucki. Dobrodziej ten mówił, że na projekt nie warto tracić ani grajcara, bowiem miejsce na park wybrano niezdrowe i wszystkie drzewa tam uschną. Zwyciężył jednak autorytet lekarza i 9 grudnia magistrat wydzielił z budżetu 5 tys. złotych reńskich na utworzenie ośrodka zieleni. Jest to dzisiejszy park im. Szewczenki i każdy może się przekonać, że drzewa tam rosną wspaniale.

– Dobrze, ale na czym polega tu ów paradoks – spytacie? Rzecz w tym, że w latach 1896-97 tenże Łucki wybudował obok parku wystawną willę, którą dziennikarze ochrzcili „wspaniała willa w lipach”. Wcale nie przejmował się tym, że jest to miejsce „niezdrowe”. Co wywołało taką metamorfozę? Prawdopodobnie Łuckiemu już dawno wpadły w oko grunta poza miastem, gdzie planował swoją budowę. A raptem miał tu być park. Cena gruntów wówczas od razu by wzrosła i chytry deputowany dołożył wszelkich starań, żeby park powstał w innym miejscu. Nie udało się.

„Willa w lipach” (pocztówka z kolekcji Zenowija Żerebeckiego)

Trybuna dla mówcy
Jeszcze niedawno przy ul. Niezależności 87 można było zobaczyć stary budynek z werandą. Od niego zaczęła się historia dobroczynnych dzieł pastora Zeklera, który urządził tu Dom dziecka „Betlejem”. Działkę pod budynek pastor kupił bardzo tanio w roku 1896 roku. A było to tak.

Wcześniej na tym miejscu stał drewniany parterowy tani niemiecki hotel. Potem przejął go Ukrainiec. Miał wielkie ambicje i uważał się za wielkiego polityka. Nowy właściciel przede wszystkim dobudował werandę, z której przemawiał do swych zwolenników. Ale pierwsze jego wybory do parlamentu okazały się klapą – nie został deputowanym. Zdegustowany, popadł w depresję i sprzedał nieszczęśliwą trybunę przedsiębiorczemu Zeklerowi.

Najstarsza stanisławowska pocztówka (z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Czarny gruss
Znaczki pocztowe i pocztówki są ze sobą nierozłączne. Wydawać by się mogło, że istniały od zawsze, ale specjaliści twierdzą, że od niedawna. Na przykład pierwszy znaczek pocztowy ukazał się w Wielkiej Brytanii w 1840 roku. Kolekcjonerzy nazywają go „Czarny pens” – z powodu koloru i ceny znaczka.

Pocztówki pojawiły się nieco później – w 1869 roku. Początkowo nazywano je „kartami korespondencyjnymi” i nie było na nich żadnych ilustracji. Żeby ta nowość dotarła do Stanisławowa, potrzeba było prawie trzech dziesięcioleci.

Pierwsze pocztówki z widokami naszego miasta filokartyści nazywają „grussami”. Ta nazwa wzięła się od obowiązkowego napisu „Gruss aus Stanislau” – czyli „Pozdrowienia ze Stanisławowa”. Najstarszy „gruss” zachował się w kolekcji Wołodymyra Szulepina. Jest to kolaż z fotografii z widokami ratusza, budynku „Sokoła” i panoramy śródmieścia od strony dzisiejszej ul. Melnyczuka. Pocztówka została nadana 24 czerwca 1897 roku i przez pocztę szła dwa dni.

Najstarsza stanisławowska pocztówka. Odwrotna strona (z kolekcji Wołodymyra Szulepina)

Kolekcjoner opowiada, że kupił pocztówkę na aukcji internetowej Allegro. Najciekawsze jest to, że ani sprzedający, ani on nie mieli pojęcia, że jest to najstarsza pocztówka ze Stanisławowa. Wcześniej palma pierwszeństwa należała do kartki, która przeszła przez pocztę w latach 1898-1900. Gdy przyszła przesyłka i Wołodymyr ją otworzył, zrozumiał, że ma w rękach prawdziwy rarytas.

Są jednak podstawy, by uważać, że istnieją jeszcze wcześniejsze karty. Na przykład najstarszą pocztówkę w Galicji odnotowano we Lwowie i pochodzi ona z roku 1894. Mamy więc do czego dążyć.

Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 5 (321) 15-28 marca 2019

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X