Wzdłuż rzeki Juły

Wzdłuż rzeki Juły

Celem naszej wyprawy jest miejscowość Paczicha, a raczej położony kilkanaście kilometrów od niej specposiołok o tej samej nazwie.

Transport do Paczichy udaje się załatwić dzięki pomocy Wasi. Jego znajomi jadą akurat w tamtą stronę swoją Ładą. Odległość ponad 70 km pokonujemy bardzo szybko. Toporne i wyśmiewane u nas Łady doskonale sprawdzają się w tych dzikich rejonach.

Po dotarciu do Paczichy odnajdujemy swojego następnego przewodnika. Niestety z powodu choroby nie może z nami jechać do specposiołka, ale obiecuje znaleźć zastępcę i przy okazji zaprowadza nas do najstarszej babuszki we wsi. Mieszkająca nad rzeką pani Eudokia urodziła się w 1925 r. Po chwili oporu udaje się ją jednak namówić na rozmowę:

„Ech, chłopcy, ja ze względu na swój wiek już zbyt wiele nie pamiętam. Moja matka kierowała wówczas stajnią, ojciec zaś był naczelnikiem w Kuszkopale, choć najczęściej przebywał w lesie jakieś 100 km w górę rzeki, gdzie pracował z Polakami. Ja wówczas rozwoziłam pocztę pomiędzy poszczególnymi posiołkami. Do dziś dnia pamiętam imiona swoich polskich koleżanek – Ewka, Krystyna, Maria, Grażyna i Stefka Michalska, z którą umawiał się nasz Wańka. Nazwiska niestety już pozapominałam. Wiem tylko, że były rodziny Truchanowiczów, Ziemkiewiczów, Baranowskich, Iszkiewiczów i Pietrzyków.

Była też rodzina, w której było siedmiu chłopaków – rodzice im zmarli i zostali sami. Pamiętam także nazwisko Kłop oraz takiego drobniutkiego niewyrośniętego 14 letniego Zbyszka, który często do nas przychodził. Wszyscy oni pracowali wzdłuż Szukszy (rzeki wpływającej do Juły i wraz z nią do Piniegi). Oprócz Polaków byli także przesiedleńcy z Ukrainy – dobrze pamiętam Wasyla Kokoszyńskiego.

Mieszkaliśmy razem w jednym baraku – drzwi w drzwi. Nasza izba i naprzeciw polska. Razem chodziliśmy do klubu, uczyliśmy się polskich piosenek. Polacy nie pili tyle co nasi. Żeby przeżyć sprzedawali swoje rzeczy. Mój ojciec od rodziny Baranowskich kupił taką wielką skrzynię, okutą na rogach. Zachowała się do dziś dnia – teraz rozporządza nią mój syn. Ojciec miał o Polakach bardzo dobrą opinię, cenił ich jako pracowników, zawsze wspominał iż stosunki pomiędzy zesłańcami a miejscowymi Rosjanami układały się dobrze.

Moja mama, która zawiadywała stajnią stale pracowała z siedmioma Polakami. Pozostali albo pracowali w lesie albo w kołchozie. Głównie sadzili kartofle, ale nawet zboże im wychodziło. Ludzie opowiadali, że w specposiołku Paczicha był taki srogi komendant, nazywał się Nikiforow, stale jeździł na koniu, z naganem przy pasie.

Do dziś dnia pamiętam jak ogłoszono amnestię i Polacy całymi rodzinami spływali na tratwach w dół Juły i potem dalej Piniegą do Karpagor. To co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to te tratwy i palące się na nich ogniska. Później w Karpogorach wsiedli na statek – pamiętam jak żegnałam jedną z grup odpływających. Machali i krzyczeli – Duśka, jedź z nami do Polski. Wówczas nawet dobrze mówiłam po polsku. Do dziś dnia z resztą pamiętam trochę słów.

Brzeg jeziora w nieistniejącym już specposiołku Paczicha (Fot. archiwum, Adama Kaczyńskiego)

Po wojnie do prac w lesie werbowali kogo się dało. Baby wychodziły za mąż jak tylko nadarzyła się okazja, bo większość mężczyzn wyginęła na wojnie. Powszechny postrach w okolicy wzbudzał przez pewien czas taki włóczęga – Niemiec Szmit, zesłany w nasze strony za próbę gwałtu. Co się z nim potem stało nie wiem. Choć czasy wtedy ciężkie były i wojna, i głód, to jednak była u nas i medycyna, i szkoły działały. Nie to co teraz…”. 

Pani Eudokia została jednak nad Piniegą. Wkrótce poślubiła zesłańca – Niemca Wołżańskiego o imieniu Albrecht, który trafił na daleką północ po napaści Hitlera na ZSRR. Uwolnienie Polaków przysporzyło miejscowym gospodarstwom leśnym sporych kłopotów. 

Brak ludzi do pracy nie spowodował zmniejszenia wyśrubowanych planów. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero po wojnie, gdy do domów powrócili nieliczni ocalali frontowi żołnierze. Z czasem atrakcyjne zarobki sprawiły, iż tajga ponownie się zaludniła, tym razem jednak ochotnikami szukającymi lepszego życia. 

Po wizycie u pani Eudokii, udaliśmy się na poszukiwania kolejnych świadków i przewodnika, który pokazałby nam właściwą – historyczną Paczichę. Po dość długich negocjacjach udało się. Ruszamy. Odcinek drogi pomiędzy Kuszkopałą, nową Paczichą a oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów stacją kolejową, w tej chwili pieczołowicie odbudowuje ją szwedzka firma zajmująca się pozyskiwaniem drewna. Szeroki i równy trakt ciągnie się dziesiątki kilometrów. Ruch zaskakująco duży – co jakiś czas mijamy potężne maszyny do ścinania i załadunku drewna. Jadą na lawetach bądź na swoich gąsienicach. Wszystkie nowiutkie.

Twaju mać! – denerwuje się kierowca – za Sojuza się opłacało, teraz Szwedom się opłaca, tylko naszym się nie opłacało. Wszystko rozkradli. Nawet droga przez nikogo nie utrzymywana przez te kilkanaście lat uległa degradacji. Teraz trzeba wszystko na nowo zaczynać. O tu jest to miejsce, o którym wszyscy mówią. To tutaj w zeszłym roku niedźwiedź zżarł drugiego, trochę mniejszego. Czegoś takiego nikt z najstarszych mieszkańców nie pamięta. Zdarzały się szatuny ludojady, ale coś takiego. Nawet nie wiadomo jak takiego nazwać, przecie nie ludojad – może kanibal – wtrąciłem. Ot tak dobre słowo. Tylko pazury i łeb, i strzępy futra z tego mniejszego zostały… użas.

Po kilkudziesięciu minutach jazdy dotarliśmy do miejsca, w którym trzeba było zostawić samochód. Do Paczichy nie da się dojechać – nawet traktorem szkoda ryzykować. Na błotnistej drodze pełno śladów niedźwiedzia. Świerzych. W końcu to jego królestwo, a my tu jesteśmy tylko gośćmi. W najgorszym wypadku pokarmem. Jak mawiają miejscowi myśliwi: „Człowiek w 100% składa się z jedzenia”.

Wkrótce naszym oczom ukazuje się samotna chatka. Według słów przewodnika, jej właściciel zginął dwa lata temu, mniej więcej w tym miejscu w którym w Kuszkopale pływa prom. Załamał się pod nim lód, gdy jechał do domu samochodem. Ciało odnaleźli dopiero po kilku miesiącach, wiele kilometrów dalej. A chatka została. Od czasu do czasu korzystają z niej myśliwi. Dalej idziemy wzdłuż rzeki Paczicha. Po kilku kilometrach dochodzimy do następnej chatki, niezwykle malowniczo położonej na skarpie. Tutaj ustrzeliłem swojego pierwszego łosia – chwali się nasz przewodnik – jeszcze przed pieriestrojką. Ech, wspomnienia. Ale chodźmy dalej, bo do zmroku co raz bliżej.

Kilkadziesiąt metrów za chatką natrafiamy na cmentarz. Katolickie krzyże – jeszcze stoją!

Liesopował, obwód Archangielski (Fot. archiwum, Adama Kaczyńskiego)

Paczicha
Historia Paczichy należy do najlepiej udokumentowanych spośród wszystkich specposiołków w całym obwodzie Archangielskim. Osada położona nad rzeką o tej samej nazwie powstała na początku lat 30. W 1932 r., założono tam kołchoz „Nowyj put” – „Nowa droga”. Nazwa była o tyle kuriozalna, że posiołok w zasadzie nie posiadał drogi z prawdziwego zdarzenia. W czasie mrozów można było się tam dostać po zimniku, latem jedynie końską furmanką, a i to pod warunkiem, że była obciążona co najwyżej w połowie, a ziemia nie była rozmoczona przez deszcze. Pomimo niespełna 100 kilometrowej odległości od rejonowych Karpagor, Paczicha była prawdziwą trudnodostępną wyspą w bezkresnym morzu tajgi. W 1935 w posiołku rozpoczęto wlekącą się ponad 5 lat budowę szkoły, stołówki, nowych baraków oraz pomieszczeń sanitarnych służących dezynfekcji odzieży, czyli zwykłemu odwszeniu. Miejscowość dość prężnie rozwijała się dzięki nowym kontyngentom kułaków, wrogów ludu i innych elementów niepodobających się władzy sowieckiej. Pomimo ogromnej śmiertelności liczba ludności stale się zwiększała. Przed przyjazdem Polaków część ludzi wysiedlono do innych miejscowości. W końcu marca 1940 r. do Paczichy trafiło 259 osób, z czego 106 zakwalifikowano jako zdolne do pracy.

Oto jak wspominają Paczichę świadkowie: „26 marca dojechaliśmy do Paczichy. Komendant Nikiforow dał nam 3 dni na odpoczynek. Potem zebrał nas wszystkich w klubie i oznajmił, że przyjechaliśmy tu na zawsze i że będziemy tu pracować. Od razu wybrał mężczyzn do spławiania drzewa w posiołku Pichczino, oddalonego od Paczichy o 12 kilometrów. Moja mama dostała pracę przy pieczeniu dla nich chleba w piekarni. Mężczyźni mogli widzieć się z rodzinami tylko w soboty, gdyż w niedzielę wracali już do Pichczina. Wypłata męża była bardzo skromna – nie więcej niż 25 rubli miesięcznie. Też zaczęłam pracować, ale nie mogłam na długo zostawiać maleńkiego syna. Pomógł komendant. Postarał się w medpunkcie i wydali mi zaświadczenie, iż „Spiecpieriesielenka Anna Masternak ma anemię i ogólnie jest słaba. Nadaje się jedynie do lekkich prac”.

Po przysłaniu Polaków sytuacja w posiołku okazała się dramatyczna. Komendant Nikiforow raportował do swoich przełożonych: „Nie ma czym robić remontu, nie ma szkła, budujemy łaźnię, udało się ją pokryć dachem tylko do połowy, ale nie ma materiałów na dokończenie. Brak materiałów na remont szkoły. Na ławki napiłowano materiał, ale nie ma kleju. Kołchoz nie pozwala zrobić ogrodzenia wokół szkoły, gdyż zajmie zbyt dużo ziemi”.

Fatalny stan posiołka, wysoka umieralność i przede wszystkim niewykonywanie planu wyrębu lasu zdopingowało władzę radziecką do działania. Do Paczichy przysłano komisję kontrolną, która sytuację w posiołku scharakteryzowała w następujący sposób: „Pomieszczenia, gdzie mieszkają robotnicy nie bielone, choć remont przeprowadzono. Należy niezwłocznie przysłać wapno do pobielenia ścian, w przeciwnym razie pomieszczenia będą wyglądać gorzej od chlewu. Ocieplenia brak, oszklenia wewnętrznych, a gdzie nie gdzie także i zewnętrznych ram okien brak. […] W pomieszczeniach panują antysanitarne warunki, nie myje się podłóg, brud, […] duchota. Raportowali nam, że mają 100% łóżek, ale po sprawdzeniu okazało się że są to zwykle nary”. 

Paczicha, podobnie jak i inne tego typu specposiołki cierpiała nie tylko z powodu oddalenia od głównych centrów, ale także na skutek ogólnego stanu spraw w całym Sojuzie. O ile z kryciem dachów i stawianiem konstrukcji domów radzono sobie wykorzystując stare metody łączenia drewna na zaciosy, to bez szkła, wapna i gwoździ o wykończeniu nie mogło być mowy. Brakowało nawet podstawowych narzędzi. Co gorsza nie można ich było nawet kupić… Plan zaopatrzenia zesłańców zrealizowano tylko w 10%. Na 50 rodzin wydano 7 wiader i dwa kociołki. Zgodnie z założeniami zesłanym Polakom miano wydać 500 misek, ale nie było żadnej. Sytuacja uległa poprawie latem. Pośpiesznie dobudowano brakujące pomieszczenia. Zesłańcom wydzielono także niewielkie działki. Do dziś doskonale są widoczne w terenie, choć od ponad pół wieku porasta je tajga. Przydział „działki” oznaczał iż obdarowana nią rodzina otrzymywała fragment tajgi, którą dopiero należało wykarczować oraz pousuwać z niej kamienie. To właśnie stosy kamieni, tworzące swego rodzaju miedze, do dziś dokładnie wyznaczają zasięg „polskiego pola”. Choć po specposiołku nie ma już praktycznie żadnych śladów, to nazwa „polskie pole” na trwałe wpisała się nazewnictwo stosowane przez miejscowych myśliwych. Po wyjeździe Polaków, posiołek funkcjonował jeszcze przez kilka lat. W 1953 został zamknięty, a tę samą nazwę otrzymała inna wieś, wybudowana od podstaw kilkanaście kilometrów dalej. Dziś ze starej Paczichy zostały dwa jeziora – Paczichińskie Wielkie i Małe, ruiny szkoły, ślady kilku baraków, młyna położonego na potoku wypływającym z jeziora Małego oraz rząd topoli rosnących niegdyś przed „medpunktem”. Został też cmentarz. Może kiedyś tu przyjedziemy i postawimy solidny krzyż…, a teraz trzeba wracać.

Z powodu braku dróg rzeki są do dziś najlepszymi liniami komunikacji. Na rzecze Piniega (Fot. archiwum, Adama Kaczyńskiego)Nad Piniegą
Kolejnym naszym celem jest niewielka miejscowość Wierkoła, położona nad Piniegą. W trakcie dojazdu udaje nam się złapać zasięg i dodzwonić do kolejnego przewodnika, który ma nas zabrać do specposiołka Krasnyj Okuń. Niestety w najbliższym czasie będzie to niemożliwe, gdyż jako operator ciężkiego sprzętu na liesopowale musi zastąpić chorego kolegę. Szkoda.

Wierkoła w zasadzie niczym nie różni się od innych wsi w regionie. Kilkaset drewnianych domków, murowana szkoła, sklepiki z gorzałą… W przeciwieństwie do sąsiednich miejscowości Wierkoła posiada jednak dwie ważne atrakcje turystyczne. Pierwszą z nich jest muzeum radzieckiego pisarza Fiodora Abramowa, drugą zaś położony na przeciwnym brzegu rzeki klasztor.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum. Z przyczyn technicznych nie było w nim prądu, jednak jako goście z daleka zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Muzeum mieszczące się w zwykłej chatce może pochwalić się pamiątkami po pisarzu, wydaniami jego dzieł we wszystkich możliwych językach świata oraz co najważniejsze, zdjęciami i dokumentami pokazującymi życie jego rodzinnej miejscowości. 

Sama postać Abramowa, opisującego trudy życia w północnych kołchozach, nie wzbudza w nas większej sympatii. Typowy sowiecki „inżynier dusz ludzkich” doceniony przez władzę. Wszelkie wątpliwości co do pisarza rozwiewa jedna z gablotek poświęcona wojennym losom Abramowa. Starszy śledczy „SMIERSZ”… Powiedzonko o tym, iż wydał 15 książek i dziesięciokrotnie więcej kolegów zaczyna nabierać bardziej realnego znaczenia… 

Po zapoznaniu się z muzeum najwybitniejszego syna Wierkoły, odnajdujemy najstarszego mieszkańca. Urodzony w 1928 r. Wasilij Biełousow zgadza się z nami porozmawiać: „Tamte czasy pamiętam dość słabo. Miałem wówczas 12 – 13 lat, pracowałem rozwożąc pocztę i przesyłki po poszczególnych posiołkach. Najczęściej jeździłem do Siennego. Polaków dosiedlili do istniejących już baraków i mieszkających tam innych zesłańców. Więcej ich mieszkało na Priliagie, niż w samym Siennom, ale oba posiołki należały do jednego kołchozu, który był w Siennom. Bez sensu tych ludzi wtedy po tajdze rozrzucano, można się było przecież zająć zagospodarowaniem bliżej położonych ziem nad rzeką. Sami Polacy byli pracowici, masło nawet potrafili robić, ale i tak im wszystko państwo zabierało. Ba, nawet ogórki uprawiali, a tego tu wcześniej nie było. To co szczególnie utkwiło mi w pamięci, to to, jak kiedyś wiozłem do nich przesyłkę – dwa duże worki z butami. Macaliśmy je przez te worki i pamiętam, że niektóre miały takie duże obcasy…”.

Drugą część dnia spędziliśmy w klasztorze. Choć leży zaledwie półtora kilometra od wsi, wcale nie jest prosto się do niego dostać. Piniega nie jest zbyt szeroka w tym miejscu, za to głęboka i ma dość wartki nurt. Pomimo dobrze grzejącego słońca, woda jest lodowata. Na szczęście kilka razy w ciągu dnia do klasztoru pływa łódka, obsługiwana przez jednego z monachów. Sam klasztor powoli podnosi się z ruiny, choć strat zadanych przez sowietów nie uda się odrobić jeszcze przez wiele dziesięcioleci. 

Po kilkunastu minutach zwiedzania, natrafiamy na potężnej postury braciszka z kosą. Niezobowiązująca pogawędka nie zapowiada nic szczególnego. W pewnym momencie stajemy jak wryci – A to panowie żołnierzowie z Polski? Ja zanim trafił na łono Cerkwi, byłem oficerem Armii Sowieckiej i przez cztery lata służyłem w Legnicy… Świat jest mały. Po chwili pogawędki o dawnych czasach, batiuszka pokazał nam miejsce gdzie leżą bracia zamordowani w 1918 r. przez bolszewików oraz zaprowadził do jednego z podopiecznych klasztoru – 84 letniego Gleba Matwijewicza, który pamięta jeszcze zesłanych Polaków.

Wiktor Szalaty zesłany wraz z rodziną do specposiołka nr 92. Zdjęcie w mundurze Wojska Polskiego, 1945 r. (Fot. archiwum, Adama Kaczyńskiego)„Doskonale pamiętam moment kiedy ich przywieźli. Jako dzieciaki podbiegaliśmy do okien i zaglądaliśmy do środka baraków, bo ktoś nam naopowiadał, że mają rogi – ale żadnych rogów nie było. Potem wysyłali ich do pracy wzdłuż rzek. 

Z tego co wiem, to na Siamżengie (dopływ Piniegi na północ od wsi Jawzora) nie było nic. Żadnych budynków, biedni strasznie byli, matka chleb im dawała. Myśmy pracowali głównie przy sianokosach. 

Głód był straszny, część Polaków próbowała uciekać w dół rzeki, ale na ogół kończyło się to tragicznie. Na wiosnę mój ojciec, który także zbierał siano, zaszedł na Jawzorze do jednej z izb i znalazł zamarzniętego Polaka.  

Ja osobiście pamiętam Polaków ze szkoły w Jawzorze – chodziliśmy razem do czterolatki. Klasy 5, 6 i 7 były już tylko w Wierkole, na terenie klasztoru. W klasach było po 30 osób. Początkowo polskie dzieci nie znały rosyjskiego, ale się szybko nauczyły. Nazwisk kolegów nie pamiętam. 

W 1944 r. zostałem powołany do wojska – trafiłem do 115 pułku Wojsk Kolejowych NKWD w Tule. Na froncie nie byłem. Do domu wróciłem dopiero po wojnie”.

W drodze powrotnej znowu trzeba było poczekać na łódkę, wożącą pasażerów przez rzekę. Oczekiwanie umililiśmy sobie skakaniem na pięknym rzecznym piachu i rozmowami przez komórkę, gdyż o dziwo był tu zasięg. Gdy późnym popołudniem dotarliśmy do naszego nowego gospodarza, ten akurat zajmował się przygotowywaniem zapasów kartofli na zimę. 

Kartoszka nasza powszednia
Temat kartofli, choć pozornie nie związany z polskimi miejscami na dalekiej północy, wymaga szerszego omówienia. Podczas wcześniejszej majowej wyprawy trafiliśmy akurat na sezon przygotowywania sadzonek. W każdym z odwiedzanych domów stały doniczki, miski, wiaderka, kuwety, słoiki i wszelkiego rodzaju naczynia z zasadzonymi kartoflami. Sezon wegetacji jest tutaj tak krótki, iż bez wcześniejszego podhodowania kartofli w domu, nie mają one szans na wyrośnięcie. Na pole wsadza się je już wyrośnięte, z dość solidnie rozwiniętymi listkami.

We wrześniu pośpiesznie zbiera się urodzaj. Najważniejsze aby zdążyć przed pierwszym śniegiem i mrozami. Poletka z ziemniakami ma każdy. Niezależnie od profesji i pozycji społecznej. Kłusownik i nauczyciel, urzędnik i robotnik z liesopowału. Część ludzi sadzi kartofle w przydomowych ogródkach, część na niewielkich działeczkach położonych na skrajach osad. Posiadanie własnych zbiorów nie tylko wspomaga domowy budżet, co przy tutejszych cenach na żywność jest wsparciem dość sporym, ale przede wszystkim daje gwarancję przeżycia zimy.

Zapas jedzenia, umożliwiający przeżycie do wiosny, jest w dzisiejszych czasach dla większości z nas czymś dziwnym, abstrakcyjnym. Tutaj jednak stanowi życiową konieczność. Odcięcie od świata na kilka tygodni bywa tu normą, a i w nie tak dawno minionej epoce, zwanej lichymi latami dziewięćdziesiątymi, kartofle ratowały całe rodziny. W sytuacji, gdy pracownikom przez kilkanaście miesięcy nie wypłacano wynagrodzeń (o emeryturach nie wspominając) kartofle oraz to, co udało się zdobyć w tajdze, stanowiło jedyne źródło utrzymania. Pamięć o tych ciężkich czasach, strach przed ich powrotem oraz wrodzona zapobiegliwość mieszkańców północy sprawiają, iż kartofle pozostaną stałym elementem tego kraju.

Sezon wykopkowy ma dla podróżnika też swoje minusy. Wielu spraw nie daje się załatwić, wielu ludzi nie można spotkać – wszyscy, zwłaszcza w weekendy, wykopują kartofle. „Chętnie bym z wami pojechał i wam pokazał kilka miejsc, ale muszę zdążyć z kartoflami…”. Jakże często słyszeliśmy te słowa.

Tajga w pobliżu specposiołka Prilak. Prawdziwki takich rozmiarów nie należą do rzadkości (Fot. archiwum, Adama Kaczyńskiego)

Karpogory
W drodze powrotnej ponownie spotykamy się z Pawłem Niemirowem. Tym razem mamy jednak zdecydowanie więcej czasu. Po dłuższej rozmowie okazuje się, iż Paweł nie jest zawodowym dziennikarzem. W latach 80. spłonęła redakcja „Prawdy Północy” i partia skierowała go do pomocy we wznowieniu gazety. Został do tej pory. W porównaniu do większości spotykanych przez nas ludzi, Paweł wyróżnia się nie tylko głęboką wiedzą, ale także kulturą i dbałością o język rosyjski, który podobnie jak i współczesna polszczyzna ulega co raz szybszej degeneracji. Typowy sowiecki inteligent – w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Spacer po Karpogorach zajmuje nam kilkanaście minut. Błotniste uliczki i drewniane chodniki, wystające co najmniej na kilkadziesiąt centymetrów ponad poziom gruntu, doskonale przypominają nam, iż rządzi tu zima, a dobiegające końca lato jest tylko przelotnym złudzeniem. Próby kładzenia tak popularnej u nas kostki chodnikowej nie mają najmniejszego sensu. Na skutek zamarzania i rozmarzania gruntu powstaje popękana i pofalowana powierzchnia, po której nie sposób chodzić.

Stosowane jeszcze od carskich czasów drewniane chodniki, niejako zawieszone nad ziemią na palach, nie mają żadnej alternatywy. Sprawdzają się doskonale zarówno zimą, jak i latem. Tyle że od czasu do czasu trzeba je remontować, a odkąd upadł Sojuz nikt się tym nie zajmuje. Drzewo zasadniczo trzyma się dobrze, choć nie brakuje miejsc, gdzie można wpaść do środka przez zbutwiałe deski.

W końcu dochodzimy do miejscowego cmentarza. W jego starej części Paweł pokazuje nam pięknie wykonany polski krzyż. Starannie wycięty w drzewie napis brzmi: „FRANCISZKA LUBELECKA UR. D. 22.6.1890 R. W KRASNYM STAWIE NA KRAKOWSKIM W LUBELSKIM ZD. 21. 12. 1942 R.”.

Z relacji Pawła wiadomo, iż krzyż zrobił mąż Lubeleckiej, którego do tej pory wspominają w Karpogorach jako wyjątkowo uzdolnionego rzemieślnika. Podczas aresztowania udało mu się przemycić ze sobą zestaw narzędzi, dzięki którym po uwolnieniu ze zsyłki zarabiał na życie i później wykonał krzyż na mogile swojej żony. Mogiła zachowała się dzięki staraniom Pawła, który kilka lat temu oczyścił ją z chaszczy i odnowił ogrodzenie. Krótka modlitwa, kilka pamiątkowych zdjęć i ruszamy w drogę powrotną. Wieczorem zabieramy swoje rzeczy z hotelu i idziemy kilka długich wiorst na nasz nocny pociąg do Archangielska… kolejny wyjazd dobiega końca. 

Adam „Kaczor” Kaczyński
Tekst ukazał się w nr 14 (162) 31 lipca – 16 sierpnia 2012

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X