Wysoka frekwencja skutkiem mobilizacji emocjonalnej

Nareszcie koniec! Wybory się skończyły i chociaż powyborczy rwetes wcale nie jest cichszy, kulturalniejszy i bardziej pokojowy od tego wyborczego, to można mieć nadzieję na jego stopniowe ucichanie, a wreszcie na ucichnięcie. Bogu za to dzięki!

Tak jak w poprzednim tekście napisałem – była to wyjątkowo brudna i agresywna wyborcza kampania i chociaż pisałem tamten tekst w pierwszym dniu po zakończeniu pierwszej tury wyborów, to jest on aktualny w odniesieniu i do drugiej tury. Co gorsza, można nawet uznać, że jeśli oceniać to, co działo się pomiędzy dwiema turami wyborów prezydenckich w Polsce, to tamten tekst jest zbyt grzeczny, zbyt łagodny i mało krytyczny. Użyte w nim słowa są zbyt łagodne, a rozczarowanie zachowaniami wielu i ich krytyka – niedostatecznie ostra. Tak się bowiem stało, że kampania wyborcza przed drugą turą była jeszcze bardziej – chociaż wydawać by się mogło, że to już niemożliwe – brutalna, brudna i okrutna. Jednak – dosyć o tym! Pomimo jego „łagodności”, jest o tym tekst poprzedni.

Wybory się skończyły i chociaż znamy ich jednoznacznego zwycięzcę, to zwycięstwo to nie jest zwycięstwem nokautującym, zwycięstwem zdecydowanym. Przypomina mi ono bokserski remis, ze wskazaniem zwycięzcy, albo sprint, w którym by być pewnym kto wygrał konieczne jest używanie fotokomórki.

Zwyczajowa już „uwaga dla czytających inaczej” – niczego nie kwestionuję, niczego nie podważam, niczego nie umniejszam. Opisuję to, co się stało i czego jesteśmy świadkami. Wynik 51,03:48,97 jest taki jaki jest i w sposób oczywisty wyłania zwycięzcę (ze wszystkimi tego następstwami). Jednak nie sposób nie dostrzec, że różnica pomiędzy „wygranym” i „przegranym” jest minimalna i to jest fakt, o którym powyżej piszę i który do uwagi przyjmuję – nic ponad to. Przepraszam, jeśli ta uwaga jest zbędna, ale nauczony smutnym doświadczeniem i tym, jak przeróżni „czytający inaczej” lubią przypisywać mi opinie i słowa nienapisane oraz myśli niepomyślane (by później z tymi fantomami walczyć i zwyciężać) – możliwe, że przesadnie, ale się przed takimi manipulacjami „ubezpieczam”.

Wybory wygrał Andrzej Duda i to on będzie przez kolejne pięć lat prezydentem. Wybory przegrał (?) Rafał Trzaskowski. Nie, proszę się nie bać – nie zamierzam niczego relatywizować, zwycięstwa przedstawiać jako przegranej, a przegranej jako zwycięstwa! To nie tak! Nie zamierzam jednak zamykać oczu na to, że chociaż Andrzej Duda wygrał te wybory, to tylko minimalnie mniejsza połowa wyborców zagłosowała za „przegranym”. Moim zdaniem właśnie takie rezultaty wyborów potwierdzają wizję tych, którzy widzą Polaków jako naród coraz drastyczniej spolaryzowany, wybory nie tyle jako emanację demokracji, a pole dla uskuteczniania polityczno-socjologicznych technologii i wreszcie wyborcę, nie jako świadomego obywatela, a kogoś kierującego się emocjami i zwracającego uwagę na drugorzędne, „witrynowe” problemy.

Nie chcę opisywać kampanii wyborczej i działań sztabów obydwu kandydatów. Nie chcę opisywać konkretnych sytuacji i tego, na co i jak te sztaby starały się zwrócić uwagę wyborców. Nie zamierzam też męczyć czytelników przypominaniem tego jak się wzajemnie gnębiły i jakich „wolt”, w ich wykonaniu, byliśmy świadkami. Sztaby kandydatów i ich „działania” – to temat na odrębną opowieść. Ja pragnę napisać słów kilka o wyborcach – przynajmniej o tym jak ja ich postrzegam.

No i znowu „uwaga dla czytających inaczej”. Absolutnie nie jest moim zamiarem postponowanie czy wywyższanie jakichkolwiek wyborców. Poniżej napisane odnosi się do wszystkich wyborców i wszystkich procesów wyborczych – nie tylko w Polsce. Zgoda, tak się złożyło, że piszę o tym teraz i w kontekście „polskich wyborów”, ale absolutnie nie uważam „polskiego wyborcy” za godnego wyjątkowej pochwały, czy wyjątkowej krytyki. Tak wiec – poniższe odnosi się do wyborców w Polsce, ale nie tylko w Polsce i jest „fotografią” stanu rzeczy, a nie jego chwalbą czy krytyką.

Zasady obecnie nam panującego systemu określanego mianem „demokracja” sformowały się ostatecznie (ujmując rzecz w znacznym uproszczeniu oczywiście) ponad sto lat temu. Kiedy mówimy o formowaniu się demokracji to na myśl nam przychodzą nie tyle starożytne Ateny i Republika Rzymska, ile Francja, Anglia i USA z XIX wieku. Raz jeszcze – to w znacznym uproszczeniu. Dzisiejsze „filary” demokracji – trójpodział władzy, wybory i demokracja przedstawicielska, konstytucja, wolność słowa, wiary i przekonań itd., itp., itd. – tam biorą swe początki. Sprawdzone, skuteczne, demokratyczne – tylko czy aby na pewno? Moim zdaniem w wiekowości i w niezmienności (zostały bowiem uznane za niemal doskonałe) wielu z „demokratycznych” zasad leży problem, który mamy z dzisiejszymi wyborami i postaram się go opisać właśnie w odniesieniu do wyborców.

To, że świat się zmienia (i to coraz szybciej) jest truizmem. Jednakże, przy rozpatrywaniu wielu z zagadnień, zdajemy się o tym nie pamiętać. Zmienia się struktura społeczna, zmieniają się zasady moralne, zmieniają się wartości (niestety), zmienia się sposób komunikacji (wszelkiej), postęp techniczny przyspiesza już nie w „kwadratowym”, a w „sześciennym” tempie. Moim zdaniem – to wszystko ma wpływ na wyborcę! Dokładnie tak! Od XIX wieku wyborca się zmienił – kto śmie zaprzeczyć?

Po pierwsze zmienił się sam wyborca – to kim on jest i jakim on jest. Najprostsza przyczyna – likwidacja analfabetyzmu! Niby oczywiste, ale jednak zaskakujące – to ma wpływ na to, że ci którzy wcześniej nie głosowali, obecnie mają taka możliwość. Chodzi nie tylko o to, że teraz praktycznie każdy może przeczytać gazetę, ulotkę czy wyborczy plakat. Najważniejsze przecież jest to, że ten kto umie czytać i pisać może SAMODZIELNIE zagłosować – przed likwidacją analfabetyzmu było to co najmniej problematyczne. Pytanie – czy ktoś zechce zaprzeczyć, że wpłynęło to, w porównaniu do czasów gdy ostatecznie formowały się zasady dzisiejszych demokracji, na zmianę zarówno liczby jak i kontyngentu wyborców?

Kilka słów o „kontyngencie”. Zapewne wszyscy podejrzewają, że ja o wykształceniu, rodzaju zajęcia, czy miejscu zamieszkania wyborców będę pisał. Otóż nie! Uważam, wbrew opinii wielu, że to TOTALNIE NIE MA ZNACZENIA! Znaczenie ma to, czy do urny wyborczej swój głos wrzuca wyborca aktywny, czy pasywny. Mianem „wyborcy aktywnego” określam takiego wyborcę, który przejawia zainteresowanie wyborami, programami (nawet nieznaczne), wiarygodnością kandydujących, takiego, który przeczyta coś więcej jak propagandowe hasła na plakatach. Niestety – dzisiaj wyborca może być pasywny. Wielu „pasywnych” wyborców jest w jednoczesnym posiadaniu prawa (zawsze byli) i możliwości (umieją czytać i pisać) by głosować. Wcześniej nie głosowali – po pierwsze analfabetyzm, po drugie obojętność w stosunku do wyborów. Teraz to się zmieniło.

Sprawa w tym, że wraz z technicznym postępem (radio, telewizja, internet), propaganda przedwyborcza „weszła” praktycznie do wszystkich domów i to niezależnie od woli ich mieszkańców. Wiele osób które „z natury” są pasywne, które „same z siebie” nigdy nie zainteresowałoby się wyborami, są przez tę mieszankę technologii i propagandy „aktywowane”. Jakim wyborcą jest (zazwyczaj) ten „wyborca pasywny”. Ten, który głosuje „pchany” propagandą (a nie przekonaniem) o wadze jego głosu, ten, który nie ma pojęcia o zasadach funkcjonowania państwa i jego instytucji (jest pasywny, nie poświęca czasu i wysiłku by pojąć to chociaż na poziomie elementarnym), ten, który (gdyby nie przekonały go do tego sztaby konkurentów) nigdy głosować by nie poszedł? Tymczasem to właśnie taki wyborca stanowi dzisiaj główną wyborców masę i to jego głos decyduje.

Mógłbym jeszcze wiele napisać. O tym jak się zmieniły normy moralne. O tym co kiedyś było uznawane za dopuszczalne, a co za niedopuszczalne i haniebne, a dzisiaj już takim uznawane nie jest. O tym, jak się zmienił sposób przekazywania i odbioru informacji. O tym, jak wraz z rozwojem technicznym (internet i sieci społecznościowe) zwiększyły się możliwości manipulowania i rozpowszechniania informacji fałszywych. O wielu, wielu i jeszcze raz wielu innych czynnikach wpływających na to, że zasady „starej” demokracji (nomen omen) się zestarzały i warto by się zastanowić czy nie pora na nowe. Chociażby na takie, które dadzą aktywnemu obywatelowi możliwość UZYSKANIA prawa do głosowania, a nie obdarują nim bezwarunkowo (i bezmyślnie – uważam) każdego (w tym pasywnego) obywatela.

Piszę o „uzyskaniu praw” mając na myśli nie status społeczny czy majątkowy, nie wykształcenie, nie miejsce zamieszkania, nie przekonania polityczne wreszcie. Piszę o „uzyskaniu praw” do uczestniczenia w demokratycznych procedurach w tym sensie, że wymagałoby to od obywatela aktywności, uprzedniego wyrażenia woli takiego uczestnictwa. Sądzę, że bylibyśmy zdziwieni ilu z dzisiejszych wyborców zrezygnowałoby z uczestniczenia w wyborach gdyby musieli wcześniej poświęcić nawet kilka chwil i taką wolę zadeklarować.

Podobnie stawiam pytanie o wiedzę i rozumienie tego, jak funkcjonuje demokratyczne państwo. O tym co to jest ten „trójpodział”, jakie ma kompetencje prezydent, parlament rząd, jak formowany jest budżet centralny i miejscowy (to już trudniejsze), co się dzieje z podatkami. Może jakiś „cenzus”, może jakiś egzamin w szkole? Nieobowiązkowy, nie z poglądów politycznych, nie z inteligencji – z podstawowej o demokracji i państwie wiedzy! Jestem przekonany, że to także poprawiłoby „jakość” tej demokracji.

Najprostsze! Wyborcę dysponującego chociażby minimum wiedzy o funkcjonowaniu państwa i zasadach demokracji nie tak łatwo oszukać. W pewnym niedalekim od Polski kraju, w trakcie kampanii wyborczej, jeden z kandydatów na prezydenta obiecał, że jak tylko zostanie prezydentem to obniży poziom opłat czynszowych. Między innymi dzięki tej obietnicy wygrał, po czym opłat czynszowych nie obniżył. Usprawiedliwił się w sposób banalnie prosty – to „nie leży w jego kompetencjach”. Inna kandydatka w tych samych wyborach obiecywała obniżenie cen gazu, co też w jej kompetencjach (jeśli zostałaby prezydentem) nie leżało. Przykłady można mnożyć.

Wyniki wyborów prezydenckich w Polsce – konkretnie, piszę o wysokiej frekwencji – teoretycznie cieszą. Ja jednak zauważam problem – w tym przypadku absolutnie nie ma zastosowania teoria o ilości przechodzącej w jakość. Przy czym wiem, że naiwnością będzie oczekiwanie iż większość wyborców będzie świadoma, kulturalna i logiczna. Co do tego, że tak nie będzie – pełna zgoda. Jednakże będzie zaniechaniem (minimum) zgoda na to, by byli oni aż w takiej mniejszości, a pasywność i niewiedza miały głos decydujący.

W każdych wyborach i w każdym sztabie wyborczym „siedzą” tzw. „profilerzy”. Oni to określają jakim jest potencjalny wyborca, w co wierzy, co lubi, co chce usłyszeć. Dopiero na podstawie tego tzw. „spin doktorzy” ustalają jaki i do kogo formować przekaz. W związku z tym, że coraz więcej wyborców jest właśnie takimi jakimi są, przekaz sztabów jest lokowany raczej w emocjonalnej niż logicznej sferze, częściej w strefie mniemań i stereotypów jak wiedzy. I z każdym razem jest on coraz ostrzejszy, coraz mniej wyważony, coraz bardziej fanatyczny (raz jeszcze – ja o światowej tendencji).

Stereotypy, mniemania, emocje – to obszar niebywale wygodny dla sztabów, a stosowane w nim instrumenty są bardzo skuteczne. Jeśli ktoś chce mnie przekonywać, że wysoka frekwencja w tych wyborach była efektem godnego podziwu i wysokiego poziomu poczucia odpowiedzialności obywatelskiej Polaków, to bardzo proszę by to sobie darował. Obydwa sztaby (w II turze) doprowadziły do maksymalnej mobilizacji emocjonalnej. Stąd nienawiść w kampanii, stąd kłamstwa i manipulacje, stąd agresja. Stąd też głosowanie nie „za”, a „przeciw”. Ktoś chce zaprzeczyć?

Na zakończenie o mojej propozycji „cenzusu” słów kilka. Idea, by obywatele nie otrzymywali aktywnych i biernych praw wyborczych automatycznie, a mieli możliwość i musieli je zdobyć jest szeroko krytykowana. Krytycy mówią o „zaprzeczaniu demokracji”, o łamaniu „praw podstawowych”. Tak? No to szanowni krytycy – jak ocenicie to, że aby ograniczyć zagrożenie zdrowia i życia, kierowca samochodu musi zdać egzamin na prawo jazdy, a lekarz ukończyć studia? A architekt? Prawnik? To już nie jest ograniczenie praw obywateli? A! „Prawa podstawowe”! Super! Tylko przekonajcie mnie proszę, że pozostawienie tych „praw podstawowych” bez zmiany na kolejne 100 lat nie wypaczy głównej idei demokracji – wpływu ludzi na rządzenie państwami – zupełnie. Kiedyś już było podobnie i jednak znaleźli się tacy, którzy zmienili „niezmienne prawa podstawowe” wyprowadzając demokracje (Ateny i Rzym) z kryzysu. Proponuję sobie przypomnieć Peryklesa i braci Grakchów…

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 13 (353), 16–30 lipca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X