Wspólnie moglibyśmy być już znacznie dalej…

Wspólnie moglibyśmy być już znacznie dalej…

Z Janem Malickim, dr h.c. – dyrektorem Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego rozmawiał Marcin Romer.

Jak doszło do wspólnych działań przedstawicieli Uniwersytetu Warszawskiego i Narodowego Przykarpackiego Uniwersytetu im. Wasyla Stefanyka w Iwano-Frankiwsku (d. Stanisławowie) w sprawie odbudowy przedwojennego obserwatorium astronomicznego na górze Pop Iwan i budowy Domu Spotkań Młodzieży Akademickiej w Mikuliczynie. Był Pan jednym z inicjatorów tej idei.
Same przyczyny, czy początki tej idei to nic nowego. W Polsce do tej pory trwa mit, nie tylko Huculszczyzny, ale i Czarnohory, Gorganów, przedwojennych wypraw młodzieży lwowskiej. Wielokrotnie było to opisywane, występuje bardzo często w przedwojennych wspomnieniach lwowskich. Jeśli chodzi o obserwatorium astronomiczne na Popie Iwanie, zwane teraz na Huculszczyźnie „Białym Słoniem”, to przecież była to filia przedwojennego obserwatorium Uniwersytetu Warszawskiego. A w dodatku wybitne dzieło architektury. Stąd dla pracownika tegoż uniwersytetu zainteresowanie tą sprawą było czymś naturalnym. A sam pomysł zrodził się prawdopodobnie dzięki wspaniałej wyprawie „na popa”, kiedy dzięki pomocy dr. Ihora Cependy, wtedy dyplomaty w ambasadzie Ukrainy w Warszawie, dotarłem tam wraz z naszą panią rektor – prof. Chałasińską-Macukow i prorektorem ds. współpracy z zagranicą – prof. Tygielskim. Pani rektor jest fizykiem, a prorektor historykiem, więc i w tym sensie moje położenie w sprawie w końcu „przedwojennego obserwatorium” było idealne.

Nota bene, była jedna rzecz, która mnie wtedy, po dotarciu na szczyt, niesamowicie uderzyła. Czytałem mianowicie wcześniej opracowanie polskich inżynierów, którzy tu byli w 1996 roku, robili pomiary i ocenę stanu technicznego tej budowli jako zabytku. Ja to bardzo uważnie przestudiowałem. Odniosłem wtedy wrażenie jakby ci inżynierowie, jak dawniejsi badacze w XIX w. narażali się niemalże na ryzyko śmierci dla dobra nauki. Wyglądało z relacji, że tu za chwilę coś się może zawalić, jakaś belka, czy strop upaść na głowę. To był opis zrobiony w sensie ściśle technicznym, bardzo dokładny i uczciwy, bo te belki rzeczywiście tam wisiały, ale dla mnie jako humanisty było to nadzwyczaj mylące. Tymczasem gdy dotarłem tam osobiście, wyłoniła się przede mną potężna budowla, jak jakiś omalże szkocki zamek, która robi niewiarygodne, niesamowite i potężne wrażenie. A już na pewno nie robi wrażenia, że się zaraz zawali…

To właśnie wtedy, podczas tej wizyty na Popie Iwanie, gdy byli z nami rektorzy z Warszawy, rektor Ostafijczuk z Uniwersytetu Przykarpackiego, to wówczas powstała idea, żeby myśleć o odnowieniu tej budowli i przywróceniu tego miejsca do życia. To był lipiec 2006 roku. Na górze było mnóstwo młodzieży z Ukrainy i Polski, koczującej tam po prostu na karimatach, pod gołym niebem, pod gwiazdami Czarnohory. I co symboliczne – pod gwiazdami na terenie obserwatorium astronomicznego…! Ponoć wygłosiłem wtedy jakieś porywające przemówienie, po którym nawet rektor UW stwierdziła, że tak dalej być nie może i Uniwersytet Warszawski musi się w to zaangażować! Co prawda, oznaczało to też nowe zadanie dla mnie, ale w tym wypadku, jakież piękne i szlachetne!

Na początku sądziłem, że należy przywrócić do życia budowlę, ale przeznaczyć ją już wyłącznie na schronisko akademickie. Nie przypuszczałem, że będziemy też myśleć o odnowieniu obserwatorium astronomicznego, ponieważ zadymienie, zabrudzenie powietrza w Europie jest obecnie tak ogromne, że nie da się, obserwując z Czarnohory, wykonywać poważniejszych badań. Ponadto Uniwersytet Warszawski ma w Andach, na wys. chyba ponad 5 tys. metrów, ogromne obserwatorium astronomiczne, które odnosi duże sukcesy i nie wykluczone, że będzie nawet z tego jakiś Nobel (ale o tym cisza!).

Z tych przyczyn myślałem, żeby zrobić w tym miejscu jakieś surowe, nawet „survivalowe” schronisko dla stanisławowskich, może w ogóle ukraińskich oraz dla naszych polskich studentów i rozpropagować to potem po całej Polsce. Byłem przekonany, że inicjatywa ta może odnieść sukces. Jeśli już teraz młodzież – a nikt jej do tego nie namawia i warunki są zerowe – pnie się na szczyt, śpi pod gołym niebem, to tym bardziej będzie zainteresowana tym miejscem jeśli warunki będą lepsze. Myślałem o schronisku działającym na zasadzie takiej, jak działały dawniejsze schroniska górskie, w tym tatrzańskie. Jest twarde łóżko, dach nad głową i drewno na opał. Suszysz się i śpisz, a potem musisz zostawić następnemu zapałki i drewno, i wszystko inne tak, jak zastałeś.

Potem wszakże, już po rozmowach z Centrum Astronomicznym UW, okazało się, że można zrobić z tego nawet i obserwatorium, aczkolwiek w innym nieco sensie. Rozmowa z naszymi astronomami pokazała, że jest potrzebne takie obserwatorium nie tyle do badań naukowych, co do ćwiczeń studenckich. Do tego wystarczy podobno piętnastocalowy mały teleskop i studenci mogliby ćwiczyć na Popie zamiast na płaskim terenie pod Warszawą, w atrakcyjnym miejscu w górach, wspólnie ze studentami astronomii ze Stanisławowa, Symferopola i innych uniwersytetów, gdzie wykłada się astronomię. Mogłoby naturalnie powstać też i schronisko, ale zarazem budowla mogłaby znów wrócić do swoich dawnych funkcji, nawet jeśli częściowo. Byłaby to – poza schroniskiem – pociągająca atrakcja. Przychodzącym tam turystom można by bowiem dodatkowo pozwolić – nawet jeśli za opłatą – rzucić okiem przez ten astronomiczny teleskop, niezależnie, czy chcą spojrzeć na węgierską, na rumuńską stronę, czy na połoniny, czy wreszcie na jakiegoś Hucuła, czy Hucułkę.

I w ten sposób, w 2007 roku doszło do postawienia na posiedzeniu komitetu prezydentów Polski i Ukrainy, sprawy budowy „Polsko-Ukraińskiego Centrum Spotkań Młodzieży Akademickiej”. Ponieważ historia ostatnich kilkudziesięciu lat między Polakami a Ukraińcami jest bardzo ciężka i tragiczna, chodziło o to, żeby zrobić tak, jak to już przećwiczyli z dobrym skutkiem Francuzi z Niemcami, czyli organizować spotkania przede wszystkim młodzieży i w ten sposób dążyć do zmiany stereotypów i zaszczepiać nową wizję współpracy polsko-ukraińskiej w nowych pokoleniach. Stąd taki pomysł powstał i to zostało przez komitet prezydentów podtrzymane. I tu zaczyna się kluczowa rola dr. Igora Cependy – prorektora waszego uniwersytetu, a wcześniej radcy ambasady Ukrainy w Warszawie, mego przyjaciela i najbliższego w tej sprawie sojusznika i współpracownika. I stąd również wnioskodawcami projektu były Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Przykarpacki w Iwano-Frankiwsku.

Komitet Prezydencki to zaakceptował, a w grudniu 2007 roku osobiście sami prezydenci oficjalnie ogłosili poparcie dla tego wspólnego projektu. Centrum spotkań młodzieży akademickiej ma się składać z dwóch części: nowego budynku konferencyjno–hotelowego w Mikuliczynie na 1-hektarowej działce, którą przeznaczy na ten cel Uniwersytet Przykarpacki, i to jest jego wkład do tego przedsięwzięcia, oraz wspomnianego obserwatorium na górze Pop Iwan. Zadaniem strony polskiej jest znaleźć środki finansowe. Oczywiście jest bardzo ciężko, bo to przedsięwzięcie jest bardzo trudne, a na nas obu, czyli na Ihorze Cependzie – obecnie prorektorze ds. międzynarodowych Uniwersytetu Przykarpackiego i na mnie, który został do tego wyznaczony z ramienia Uniwersytetu Warszawskiego – jako koniec końców winnych tego szalonego projektu – spadł obowiązek realizacji tego zadania. Jest ciężko, ale się nie poddamy.

Od wielu lat prowadzi Pan Wschodnią Szkołę Letnią Studium Europy Wschodniej przy UW. A może inicjatywa, o której rozmawiamy, powstała – także dlatego, że jest to miejsce, gdzie odbył się ostatni Zjazd Absolwentów WSL. Jaka jest idea Wschodniej Szkoły Letniej? – I może szerzej – jaka jest idea Studium Europy Wschodniej?
Wschodnia Szkoła Letnia jest pierwszym przedsięwzięciem Studium Europy Wschodniej, które zaczęło funkcjonować na samym początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. W przyszłym roku będzie zorganizowana już po raz 20-ty. Nie ma wszakże w niej nic nadzwyczajnego, jest tradycyjną, zwyczajną szkołą, przeznaczoną dla młodych badaczy z Europy Wschodniej – rozumiejąc pod tym szerokim pojęciem kraje byłego Związku Sowieckiego. Ci młodzi ludzie przyjeżdżają, odbywają seminaria, słuchają wykładów bardzo wybitnych wykładowców z Polski i z Zachodu, a co może równie ważne, a nawet i ważniejsze – poznają się wzajemnie. To jest klasyczna szkoła dla młodych elit naukowych i na tym polega jej walor, że mają możność spotkać bardzo wybitnych profesorów, których często nie widzieli, albo czytali tylko ich książki, poznają trochę Polskę i poznają sami siebie. I to jest coś nadzwyczajnego, ale ten system tak samo mocno, niezawodnie i skutecznie działa na europejskich uniwersytetach od kilkuset lat. I ci słuchacze, absolwenci, potem, nawet po 10-ciu czy 20-tu latach znakomicie to pamiętają, spotykają się, korespondują. Żeby jeszcze wzmocnić tego typu związki, od 2000 roku, organizujemy zjazdy absolwentów (ściśle: absolwentów, organizatorów i profesorów Szkoły). Pierwszy odbył się w Warszawie, potem kolejno w: Brnie, Kownie, Kijowie, Jaremczu. W tym roku, w 20-tą rocznicę utworzenia szkoły zjazd symbolicznie odbędzie się znowu w Warszawie. Warto tu dorzucić, że wspominany już prorektor Cependa jest aktualnie prezesem Międzynarodowego Klubu Wschodniej Szkoły Letniej, którego formalna siedziba, aż do następnego zjazdu, mieści się na tutejszym uniwersytecie. Takie są reguły naszego klubu.

Oceniając po latach wyniki Wschodniej Szkoły Letniej należy najpierw wspomnieć, że ma ona już 400 absolwentów i można ich dziś spotkać w przeróżnych miejscach. Również i w Stanisławowie jest ich wielu. Po dwudziestu latach prowadzenia Szkoły Letniej mogę powiedzieć, że właściwie nie zrobiłem w naborze pomyłek, wszędzie, gdzie się spotyka tych ludzi, widać, że robią kariery naukowe: obronili doktoraty, habilitacje, są szefami katedr, bardzo często ci najstarsi, z pierwszych roczników szkoły, są już i profesorami. Inni kierują ważnymi archiwami, czy wielkimi muzeami. Niektórzy przeszli do polityki. Jeden z naszych absolwentów jest ukraińskim ambasadorem. W dyplomacji zresztą, choć jeszcze na niższych stanowiskach pracuje ich wielu. Oczywiście to nie dotyczy tylko Ukrainy, ale wielu krajów – Czech, Węgier, Bułgarii, Rumunii, Litwy. To dowodzi, że nasze kryteria naboru studentów się sprawdzają. Trzeba po prostu patrzeć na to, co młodzi ludzie osiągnęli i spróbować ocenić czy są, jak to się u was mówi – „perspektywni”. I to wszystko.

Są tylko dwie inicjatywy w Polsce, które mają numer dwudziesty, tzn. regularnie przez cały okres niepodległości, odbywają się każdego roku. To właśnie Wschodnia Szkoła Letnia UW i słynne Forum Ekonomiczne w Krynicy. To zresztą jest niezwykłej wartości instytucja. Jak to się jednakże stało? Przecież na początku lat 90-tych były dziesiątki bardzo ciekawych inicjatyw, a zostały tylko te dwie? Moim zdaniem, to jest kwestia, że owszem Wschodnia Szkoła Letnia jest przedsięwzięciem wielkiej wartości, jest nadzwyczajna, ale jak wspomniałem, nie była jedynym ciekawym projektem. Nie chciałbym dodawać sobie powagi i ważności. Dochodzę do wniosku, że nie wystarczy dobra idea, nie wystarczy nawet zorganizowanie czegoś raz czy dwa. Aby coś przetrwało potrzebny jest ogromny upór i konsekwencja. Potrzebne są też pieniądze, bo wiadomo, że bez pieniędzy nic się nie da zrobić, ale często rzeczy upadają nie tylko dlatego, że są kłopoty budżetowe, ale dlatego, że brak uporu i konsekwencji ich organizatorów.

A teraz o Studium Europy Wschodniej, czyli instytucji założycielskiej dla Szkoły Letniej i wielu innych naszych przedsięwzięć. Studium istnieje od 1990 roku, ale trzeba podkreślić, że jest kontynuacją dwóch ważnych instytucji podziemnych z jakimi byłem związany. Należałem, a właściwie zostałem zaproszony w 1981 roku, jako wówczas bardzo młody człowiek, 23-letni student historii, do dziś już naprawdę legendarnej, pierwszej redakcji „Obozu”, czasopisma podziemnego, które wtedy było organizowane i miało zajmować się sprawami badania komunizmu. Było jedynym czasopismem w czasie tzw. karnawału „Solidarności” , które było naprawdę w konspiracji, w całości utajnione, albowiem za „Solidarności” wszyscy pod tym względem zupełnie można powiedzieć „wariowali” i wszyscy chcieli wszystko robić jawnie. W związku z tą „manierą” odpowiednie organy miały potem znacznie łatwiej w stanie wojennym, ale to już inna sprawa. Tymczasem „Obóz”, który ukonstytuował się ostatecznie gdzieś chyba na początku 81-go roku (pierwszy numer wydany został latem), od początku był zakonspirowany i dzięki temu przetrwał bez żadnej wpadki cały stan wojenny! Owszem, ja w końcu trafiłem do więzienia, ale tylko dlatego, że złamałem żelazną w redakcji „Obozu” zasadę robienia „Obozu” a nie stu innych rzeczy.

A tym drugim przedsięwzięciem, w którym byłem zaangażowany, a nawet byłem jego inicjatorem i w efekcie założycielem, jako przecież bardzo młody człowiek, było podjęcie próby stworzenia, w 1983 roku, podziemnego Instytutu Europy Wschodniej. Dziś wiem, że to jest niemożliwe i niewykonalne, ale ponieważ wówczas miałem 25 lat, to sądziłem, że jest to wykonalne, a w każdym razie nie wiedziałem, ze jest niewykonalne. Nie wiedziałem tego wszystkiego co wiem dziś, a może młodzieńczy brak rozsądku to jest to, czego potrzeba by zostać bojownikiem. Albowiem, by rewolucje się udawały, potrzebny jest pewien brak rozsądku, brak strachu, brak wiedzy. No bo jak już wiesz, że coś jest niemożliwe, to i nic nie zrobisz! Z wiekiem niestety ten rozsądek przychodzi. Poza tym ludzie w młodym wieku mniej się boją. To z różnych rzeczy wynika, zazwyczaj jeszcze z braku rodzin, braku tej odpowiedzialności za żony, za dzieci, z braku tego strachu o los dzieci (to chyba najgorsze) etc.

Po aresztowaniu, zatrzymały się też sprawy prac Instytutu. Ale szybko okazało się, iż ta sprawa wróciła raptem po 5 latach, w latach 1989-90. Wtedy zostały stworzone podstawy obecnego Studium Europy Wschodniej. I odtąd, ciężko pracując, dzień za dniem, krok po kroku, po dwudziestu latach mogę już powiedzieć, że udało mi się zrobić to, co wtedy próbowałem zrobić przez 2 lata… Studium Europy Wschodniej jest zatem instytucją, która kontynuuje te dwa podziemne przedsięwzięcia oraz kontynuuje – w sensie odniesień już głównie intelektualnych – przedwojenne polskie badania wschodnie. Przed wojną były bowiem w Polsce dwa wybitne instytuty, mianowicie związany z ideą prometejską Instytut Wschodni w Warszawie (kształcący słuchaczy w ramach Szkoły Wschodoznawczej) oraz Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej w Wilnie (kształcący w ramach Szkoły Nauk Politycznych). Ich jakość i siła, zwłaszcza już instytutu wileńskiego przeważała nad całą sowietologią zachodnią. Mógłbym oczywiście o tym wiele i długo jeszcze mówić, ale zdaje się, że nie da się Pan namówić, bo nie to jest celem tej rozmowy…

Wracając zatem do Studium Europy Wschodniej, dorzućmy tutaj, iż wydajemy także czasopisma, serie wydawnicze, organizujemy dziesiątki konferencji, inne szkoły poza Wschodnią Szkołą Letnią (która jest dla młodych badaczy), np. Wschodnią Szkołę Zimową (wspólnie z Kolegium Europy Wschodniej we Wrocławiu, dla magistrantów), również Szkołę Polsko-Ukraińską, Polsko-Rosyjską, Polsko-Kaukaską (te z kolei dla osób zajmujących się wzajemnymi relacjami).

Za najważniejsze wszakże osiągnięcie Studium uważam fakt, że w roku 1998 udało mi się przywrócić, po 50-ciu latach nieistnienia, regularne magisterskie „Studia Wschodnie”. Tego oczywiście wcześniej, w okresie PRL-u nie było, gdyż „albo istnieje komunizm, albo studia nad komunizmem”, przynajmniej w danym kraju, którego obie te sprawy dotyczą. Ranga wydarzenia była tak wielka i znalazła tak wielkie uznanie, że choć pierwszy nabór miał jedynie 17 studentów (w tym 1 Litwin, dziś znany tłumacz, Leonardas Vilkas), to tym 17 studentom indeksy wręczył premier Polski, jakim był wówczas, dodajmy na marginesie, człowiek dziś powszechnie w całej Europie znany, mianowicie Jerzy Buzek. Obecnie „Studia Wschodnie”, magisterskie i podyplomowe, kształcą młode kadry specjalistów od spraw wschodnich. Po to, żeby nie zamykać tego przedsięwzięcia jedynie do Polaków udało mi się doprowadzić, że od 2000 roku mamy stałą państwową dotację budżetową na stypendia dla studentów ze Wschodu. Co roku ok.25 stypendystów z różnych krajów wschodnich przyjmujemy na te dwuletnie studia, czyli kształcimy kadry również dla innych krajów ze znakomitymi zresztą wynikami. Jeśli idzie o Ukrainę, jest ich naprawdę wielu, ale tu wystarczy powiedzieć, że absolwentem „Studiów Wschodnich” jest np. Andrij Portnow, dziś redaktor znanego pisma „Ukraina Moderna”. Jest to pismo, które w środowiskach intelektualnych Ukrainy jest bardzo wysoko cenione, zresztą nie tylko Ukrainy. Podaję jeden przykład, żeby pokazać, że są wysokie wyniki naszego kształcenia.

Jak ocenia Pan obecny stan stosunków polsko-ukraińskich?
Jestem historykiem. Nie jestem specjalistą od zagadnień politycznych, zwłaszcza zawirowań i zakamarków polityki współczesnej. Ale oczywiście, zajmując takie miejsce, i w dodatku w instytucji zajmującej się takim wrażliwym obszarem nie mogę nie zajmować się też i polityką. Muszę powiedzieć, iż zagadnienia polsko-ukraińskie są bardzo bliskie moim uczuciom. I z powodu historii, i z powodu współczesności. Mam tu również wielu przyjaciół. Ponadto, z punktu widzenia strategii politycznej, Ukraina ma ogromną wagę dla Polski. Także teraz, gdy jesteśmy już w Unii Europejskiej; nie wiem nawet czy teraz ta rola nie będzie nawet większa. I Polska niezmiennie i uporczywie starała się w Unii i w NATO promować Ukrainę jako przyszłego kandydata i przyszłego sojusznika. Ale, aby na tym polu osiągać sukcesy, Warszawa musiałaby mieć stałe, pewne i jednoznaczne wsparcie Kijowa – w słowach i czynach. A jak wszyscy wiemy, jest różnie… A czasami to brakuje i jednego, i drugiego. A przecież Polska nie zrobi reform i przemian za Ukrainę, to sami Ukraińcy muszą to zrobić. Za nas, w Polsce, też nikt inny przemian nie zrobił. I Ukraińcy, obywatele Ukrainy, muszą – jako państwo, naród, społeczeństwo wiedzieć jednoznacznie czego chcą. I dokąd chcą dążyć. I dokąd zmierzają. W sposób klarowny i jednoznaczny. Bez tego nie będzie rezultatu. To zresztą nie hamuje wcale dyskusji politycznej, jeśli tylko jest uczciwa, i jeśli jej celem jest dobro państwa. Ale musi być jasność celu, do którego się dąży. Tak, jak to było w Polsce w okresie wchodzenia w struktury zachodnie. Ja sądzę, że gdyby nie pewien typ rozchwiania w polityce ukraińskiej, to my – Polska i Ukraina w ramach naszych wspólnych, europejskich i regionalnych planów – moglibyśmy być już wspólnie znacznie dalej. A i Ukraina mogłaby być znacznie dalej!

Jeśli natomiast idzie szczegółowo o stosunki polsko-ukraińskie. Cóż, tu mógłbym powiedzieć, że mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony skok w jakości relacji wzajemnych jest ogromny. Nie ulega wątpliwości, że gdybyśmy porównali stosunki sprzed 15-20 lat, to na każdym polu coś ważnego zrobiono. Najmocniej dotyczy to stosunków oficjalnych, w tym dokumentów, deklaracji i decyzji państwowych etc. Natomiast jeśli się przyjrzeć szczegółom, to jest bardzo wiele rzeczy, które nie toczą się tak, jak byśmy chcieli, a przecież wielkość wysiłku, jaki został włożony jest tak wielki, że wydawałoby się, że mogłoby być lepiej. Nam nie wolno poprzestawać na słuchaniu urzędowych pochwał, jak to jest już wspaniale. Polacy i Ukraińcy muszą sobie jasno mówić nie tylko o tym, co już jest dobrze, ale także o tym, co jest jeszcze nadal źle! Inaczej nie rozwiążemy spraw trudnych. Takie rzeczy trzeba w sposób życzliwy, lecz szczery omawiać. I to nie tylko na spotkaniach komitetu prezydenckiego, gdzie jestem zapraszany i mogę to potwierdzić, że obie strony rozmawiają szczerze. Ale to musi być robione szerzej. I tu może być wielka rola i zadanie dla kręgów intelektualnych i akademickich.

Ale nie narzekajmy, patrzmy mimo wszystko bardziej na rzeczy pozytywne niż na braki. A ponadto, widać że zadanie nie zostało jeszcze wypełnione, i że jest w tym też zadanie dla naszych uczniów i studentów. Także moich. Również i tych, którzy – wierzę w to – już może za kilka lat będą się spotykać w domu w Mikuliczynie lub odpoczywać po wspinaczce w odrestaurowanym obserwatorium na górze Pop Iwan. I to jest perspektywa bardzo piękna, pociągająca i w istocie jednak bardzo optymistyczna.

Rozmawiał Marcin Romer
Tekst ukazał się w nr 1 (101) 15-28 stycznia 2010

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X