Dlaczego zostajemy

W poszukiwaniu wolności.

Coraz częściej spotkać można na Ukrainie ludzi, którzy świadomie porzucili, wygodne z pozoru, życie w Polsce i przenieśli się na Ukrainę twierdząc, że to ich miejsce na Ziemi. Dlaczego to robią? Co ich tu gna? Zapraszamy do lektury!

Kiedy zdecydowałam się zostać na Ukrainie znajomi pukali się w glowę a rodzina była przerażona. Były Związek Radziecki, mafia, korupcja, postsocjalistyczny bandytyzm. A ja z każdym pobytem czułam się coraz bardziej u siebie. Aż przyszedł moment, kiedy z niechęcią zaczęłam myśleć o wjeździe do „Eurosojuzu”. I zadawać sobie pytanie – dlaczego?

Zauroczenie wsią huculską to jedno, ale fakt, że swojsko czułam się również w miastach zastanawiał.

Na początku wydawało mi się, że to ja jestem jakaś dziwna, ale zaczęłam spotykać ludzi, którzy wybrali tak, jak ja.

Młodzi najczęściej z miłości i zafascynowani mentalnością ludzi, których tu spotkali. Często nie utrzymywali stosunków z miejscową Polonią zbyt świeżo mającą w pamięci krzywdy narosłe przez ostatnie 50 lat. Ich to nie dotyczyło, było obce. Nęciły możliwości rozkręcenia interesu, łatwiejsze, jak się wydawało, niż w Polsce. Ukraina przechodzi, podobne jak my kiedyś, przemiany gospodarcze i korzystając z polskich doświadczeń łatwiej jest prognozować jakie dziedziny są obiecujące dla małych i średnich przedsiębiorstw. Bo o takich mówimy, wielki biznes na rynek wchodzi ostrożnie i powoli, i nie wiąże się to z wyborami życiowymi właścicieli firm.

W Ukraińcach młodych zafascynowała bezpośredniość, serdeczność i otwartość. Żyjąc w cięższych niż my warunkach nie byli ludźmi zamkniętymi w swoich problemach, żyli rodzinnie, interesując się tym co słychać u sąsiadów. Większość zafascynowana tym co niesie ze sobą Europa, lecz nie mając innej niż wyjazd na „saxy” możliwości realizacji choćby cząstki swoich marzeń, żyje spokojnie. Bez wyścigu szczurów, bez pędu za kolejnym gadżetem. Ważne są problemy dnia codziennego, przetrwania, i to właśnie nadaje inny wymiar życiu i stwarza inną hierarchię wartości. W kraju, gdzie podejmowanie decyzji w instytucjach państwowych w dużej mierze odbywa się według uznania urzędnika, na wsi czy w mieście istotną sprawą są relacje społeczne i społecznościowe. Innego wymiaru nabiera znaczenie słów „rodzina” , „krewni”, „znajomi”. Ludzie zależą od siebie wzajemnie i od tego jakie relacje utrzymują z bliskimi. Obojętność na cudzy problem może odbić się rykoszetem.

Nie chcę tu napisać, że relacje międzyludzkie są tutaj interesowne. Są naturalne dla życia w grupie, gdzie wzajemne zależności wypracowują określony typ zachowań.

Młodzi ludzie z Polski nie znają tego. Urodzili się już w świecie uporządkowanym dziesiątkami przepisów regulujących życie. Zależni byli właśnie od nich, nie od drugiego człowieka. Zaczyna się to już w szkole, gdzie każdy uczeń ma przede wszystkim „prawo do”. W Europie, gdzie każdy żyje w pędzie, dla siebie, a przepis jednoznacznie reguluje co i ile mu się należy, zainteresowanie drugim człowiekiem minimalizuje się.

„Kowalski ma problemy?” – ktoś mu pomoże, przecież jest Państwo, są od tego „odpowiednie instytucje”. „Dziecko sąsiada z klatki jest w szpitalu?” – Biedny maluch, no ale przecież jest ubezpieczony, przecież płaci ZUS, to ONI się tym zajmą, pomogą. Ja przecież nie mam, spłacam raty za samochód, dom, kolejny gadżet, który stał się niezbędny dla życia.

A w ogóle to kim jest sąsiad? W biegu za miejscem w hierarchii zawodowej ludzie mijają na schodach anonimowe twarze. Instytucja jaką jest nowoczesne państwo zdejmuje z nich obowiązek zauważania drugiego człowieka. Rodzice nie mają czasu dla dzieci, bo przecież zarabiają „dla rodziny” pieniądze, szkoła nie wpaja wzorców moralnych tylko kształci „wzorowych obywateli” wygodnych dla władzy. Moda na tolerancję powoduje tak naprawdę zobojętnienie społeczeństwa na anomalie zachowań.

Przed dziesięciu laty mój syn poszedł do zerówki. Był żywym dzieciakiem, więc dopytywałam się nauczycielki jak sobie radzi.

– Wszystko jest w porządku. Wprawdzie kiedy powiedziałam dzieciom, żeby usiadły w ławkach odpowiedział „nie”, ale poprosiłam go, żebyśmy to przedyskutowali.

Przed kilku laty mój syn poszedł do gimnazjum. Na pierwszym spotkaniu z rodzicami wychowawczyni stwierdziła, że dzieci wchodzą w ciężki okres dojrzewania, w związku z tym należy się spodziewać agresywnych zachowań, a że to trudny wiek, szkoła oczywiście weźmie pod uwagę problemy uczniów, starając się surowo nie oceniać ich postępowania…

Wyrabiamy sobie autorytet dyskutując z sześciolatkiem na temat wykonywania poleceń? Chamstwo i arogancja mają być w szkole usprawiedliwiane burzą hormonów? Okazało się, że tak, bo uczeń „ma prawo”. Zostawię to bez komentarza.

Na Ukrainie szkoła nie ma być „przyjazna uczniowi”, szkoła ma uczyć i wychowywać. Co chyba robi dobrze biorąc pod uwagę prawdziwy szacunek (proszę nie mylić ze strachem) jakim uczniowie darzą nauczycieli. I fakt, ze nikomu nie uwłacza ani nie przeszkadza obecność rodziców na balu maturalnym, a szczególnie na rozdaniu świadectw, które jest świętem rodzinnym. Jeśli chodzi o program i system nauczania, to ogólnie wiadomo, co często podkreślają sami nauczyciele, że obecnie funkcjonujący w Polsce, jest jednym z najgorszych w historii nauczania. Ale jest „europejski”.

Więc młodzi ludzie z Polski, tak naprawdę stęsknieni normalnych relacji międzyludzkich, nagle wpadają w otoczenie, gdzie obowiązuje stary model rodziny. Gdzie dobra konsumpcyjne (oczywiście również przez mniejszą ich dostępność) nie są głównym celem, celem jest normalnie żyć, czyli mieć na życie, na lekarza, na szkolę.

Gdzie ludzie lubią, i mają czas i siły, na spotkania, zabawę. Gdzie wyznacznikiem dobrej zabawy jest nie gadżet a człowiek. Gdzie zainteresowanie drugą osobą i jej problemami, chęć niesienia pomocy , jest tak naturalna jak obojętność, do której przywykli w Europie. I zostają, albo starają się wracać, aby ogrzać się tym cieple.

A starsi, jak ja?
Kiedy przyjechałam musiałam nauczyć się chodzić po ulicach patrząc pod nogi na czyhające w chodnikach pułapki, odzwyczaić się od pośpiechu. Przywyknąć na nowo, że nic mi się nie należy, a za wszystkie decyzje odpowiadam sama.

Nauczyłam się, że są ludzie, którzy na mnie liczą, na moją pomoc, i na których ja mogę liczyć. Musiałam nauczyć się na nowo zależności od człowieka. I w tym skorumpowanym kraju zauważać wolność, w wielu jej odmianach.

Świadczenia zdrowotne wynikające z ubezpieczeń obowiązkowych na Ukrainie funkcjonują w stanie szczątkowym. Składki ubezpieczeniowe są faktycznie kolejnym podatkiem, opłatą z której wynika bardzo mało zobowiązań państwa na rzecz obywatela. Dlatego trzeba umieć zapracować na wydatki związane z chorobą, trzeba wykazać się przezornością i zaoszczędzić te pieniądze. Trzeba umieć zatroszczyć się o siebie i swoich bliskich ponosząc pełną odpowiedzialność za podjęte decyzje. To jeden z odcieni wolności.

Kiedy widzę na drodze znak „ostry zakręt w lewo” i ciągłą linię sama wiem, bo przecież mam prawo jazdy, że tam zwalniam, nie wyprzedzam i nie parkuję. W Europie traktuje się mnie jak idiotę stawiając trzy kolejne znaki drogowe. W UE zwolniony jesteś z myślenia, państwo dba o wszystko i robi to za ciebie.

Inna odmiana wolności – znam na Ukrainie osobę w wieku 55 lat, która po raz pierwszy wyrobiła sobie teraz dowód osobisty, w związku z koniecznością prywatyzacji ziemi. Czyż to nie prawdziwa wolność, kiedy do tego wieku można było żyć i pracować bez „numerka”?

Sama znowu podejmuję ryzyko, świadoma konsekwencji, kupując na rynku słoninę grubą na pięć palców i nikt tu takiej nie zabrania sprzedawać. W Europie to nie możliwe, bo nie spełnia norm zdrowotnych. A jeśli ja chcę zatruć moją wątrobę, tą tłustą, i wg norm europejskich – niezdrową, słoniną, którą po prostu lubię? I kupić bużenicę wędzoną w „rakotwórczym” naturalnym dymie? Albo ponieść ryzyko i kupić na rynku grzyby w zalewie, pokładając zaufanie w tym, że sprzedający zna sie na grzybach? Tu robię to świadomie, państwo nie zwalnia mnie od myślenia, mam wybór. W Europie, mimo, że płacę olbrzymie pieniądze na fundusz ubezpieczeń zdrowotnych, plus inne dodatkowe, odgórnie reguluje się przepisami co mam kupować i jeść. Teoretycznie dla mojego dobra, mam być zdrowsza.

Wg mnie mam być zdrowsza, aby ubezpieczalnie nie ponosiły konsekwencji tego za co biorą pieniądze i ponosiły jak najmniejsze koszty związane z moim zdrowiem.

Aby państwo ponosiło jak najmniejsze koszty. I żeby zarabiało – przecież certyfikaty kosztują, przepisy trzeba wprowadzić w życie, a to daje pracę, nie ważne, że bezproduktywną ale pracę, kolejnym urzędnikom, kontrolerom etc., na pensje których zarabiają ci pracujący konstruktywnie.

Pomijam fakt, że żywność sprzedawana w europejskich supermarketach rzadko kiedy jest tym, co ma w nazwie, a ilość substancji chemicznych dodanych dla trwałości, zwiększenia wagi, koloru etc. jest taka, że nie wiadomo, czy zostało miejsce na sam produkt.

Pomijam też fakt, że wszędzie na świecie, kiedy przepis reguluje co „można” obywatelowi, zdrowe jest to, za czym stoją większe pieniądze.

Nie lubię po prostu, kiedy odbiera mi się wolność wyboru. Odgórnie i w formie przepisu. Sam fakt obowiązku ubezpieczenia jest już odebraniem mi prawa wyboru, a przecież jeśli się nie ubezpieczę nie szkodzę nikomu, tylko sobie, więc to znikoma szkodliwość społeczna. Skoro jednak mam obowiązek się ubezpieczyć, to dlaczego odbiera mi się prawo do innych decyzji? Do wyboru tego co będę jeść, gdzie i w jakich warunkach będę kupować, w jakich warunkach będę mieszkać, kogo wybiorę aby zbudował mi dom etc. Bo ja jestem za głupia aby zdecydować sama?

I to nie jest tak, że tu na Ukrainie nie ma żadnych przepisów powyższe rzeczy regulujących. Są i szybko się rozrastają. Ale mimo wszystko jeszcze na dziś funkcjonują tak, że dają tę odrobinę poczucia wolności, która potrzebna jest człowiekowi do życia, a której nie ma już w Europie.

Wiele razy musiałam ustosunkowywać się tutaj do stwierdzenia rzucanego mi w formie pytania: „W Europie będzie nam lepiej”. Zawsze odpowiadam to samo, bo nie jest tak, że nie widzę zalet Unii. Odpowiadam: „Zależy co jest dla Was ważne i czego oczekujecie”.
Może jestem osobą, która nie umiała się przystosować do przemian w Europie. Może po prostu zbyt dobrze pamiętam czas, kiedy za „komuny” wałczyło się o wolność, a ona znaczyła coś innego niż to co Tam widzę. I miałam normalną, staroświecką rodzinę. Może kiedyś już słyszałam hasła podporządkowania się „dla wspólnego dobra i dobrobytu”. Żeby było jasne – nie jestem anarchistką. Państwo jest potrzebne. Ale państwo jest tworem wymyślonym przez ludzi dla ludzi. Kiedy ten twór rozrasta się i zaczyna żyć własnym życiem, próbując wychować ludzi na podporządkowanych obywateli, robi się niebezpieczny.

Mój znajomy, również próbujący życia na Ukrainie, na moje zdziwienie, kiedy szliśmy ulicami dawnego Stanisławowa, że czuję się tu bardziej swojsko niż w Polsce, odpowiedział:

– Bo to jest déjà vu.

I tak pewnie jest.

Anna Zielińska
Tekst ukazał się w nr 1 (101) 15-28 stycznia 2010

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X