Wojna. Część 14 fot. Dmytro Antoniuk

Wojna. Część 14

Jaremcze: sprawy polsko-ukraińskie

wrzesień 2022

Wróciłem do Jaremcza. Jak tyle razy wcześniej, w dzieciństwie. Moja mama pracowała jednocześnie w dwóch kijowskich księgarniach i dzięki temu, że „załatwiała” ludziom tomy Dumasa czy Jacka Londona, a nie dzieła Lenina czy Breżniewa, zdobyła wielu przyjaciół. Jeden z nich pomógł nam zdobyć „putiowki” (skierowanie – red.) do pensjonatu „Karpaty” w Jaremczu, blisko 100 m od słynnego wodospadu Probój na Prucie.

fot. Dmytro Antoniuk

Był to prawie jedyny kompleks rekreacyjny, w okolicach którego NRD wybudowało kryty basen. Niewiarygodny luksus. Chodziliśmy nad wodospad, aby popatrzeć, jak miejscowi chłopcy – za kosmiczne wówczas pieniądze – sto rubli, skaczą z mostu do rzeki. Mówiono, że kilku z nich się rozbiło. Już wtedy sprzedawano tu trochę pamiątek z Karpat, a ja zawsze prosiłem mamę, żeby mi coś kupiła. Pamiętam, że miałem drewnianego węża i drewniany długopis w formie hucula. Z dumą pisałem nim w szkole i wszyscy mi zazdrościli.

To tutaj, pod restauracją „Huculszczyzna”, na którą nas nie było stać, znalazłem papierowy rubel. Tylko raz w życiu. Natychmiast wydałem go na jakieś maskotki. A wieczorem w pobliskim domu wczasowym o tej samej nazwie „Huculszczyna”, odbyła się dyskoteka, do której mnie, małego, nie wpuszczono. Poszliśmy więc z mamą do pobliskiego baru, gdzie grał ultra-modny Modern Talking i sprzedawali sok wiśniowy. Był tak pyszny, że nigdy nie próbowałem podobnego w Kijowie.

A kiedy wybuchł Czarnobyl, moja matka odesłała mnie, ciotkę, jej męża i kuzynkę znów do Jaremcza. Ona sama została w Kijowie z powodu pracy. Zatrzymaliśmy się tu na około miesiąc.

Pamiętam, jak poszliśmy z kuzynką na grzyby i nagle powiedziała mi, że nadepnęła na minę… I rzeczywiście, z ziemi wystawał ogon pocisku moździerzowego. Pamiętałem nawet, że była na nim szachownica. „Prawdopodobnie niemiecki” – pomyślałem później, bo na początku uciekaliśmy z tego miejsca jak szaleni. Ale przynieśliśmy też grzyby.

To jedne z moich najżywszych wspomnień. Pochodzą z beztroskiego dzieciństwa, co sprawia, że są mi bardzo drogie. Dlatego Jaremcze jest jednym z ulubionych moich miejsc.

Mój pociąg z Kijowa przybywa rano. Jechały w nim ze mną osoby z dziećmi, nie wiem, czy to uchodźcy, ale na ulicach jest wiele samochodów z tablicami rejestracyjnymi Charkowa, Dniepru, Mikołajowa i Chersonia.

Idę sprawdzić, czy stoi jeszcze pomnik partyzantów sowieckich, którzy zrobili rajd do Karpat w 1943 roku. Przykro mi gdy, widzę, że stoi. Wydaje się, że władze lokalne nadal mają sentymenty postsowieckie. Z drugiej strony, od dwudziestu lat zamienia się w ruinę niegdyś piękna restauracja w stylu huculskim…

Mam kilka dobrych godzin przed konferencją. To już XV polsko-ukraińskie spotkanie, które odbywa się co roku we wrześniu w Jaremczu. Odwiedziłem je po raz pierwszy wiele lat temu, kiedy zaprosił mnie tu Mirek Rowicki, założyciel Kuriera Galicyjskiego. Te spotkania zainicjował wraz z nim rektor Uniwersytetu Przykarpackiego im. Stefanyka Ihor Cependa. Odtąd spotkania w Jaremczu stały się czymś w rodzaju Forum w Krynicy, a teraz w Karpaczu. Zawsze przyjeżdżali tu intelektualiści z całej Ukrainy i Polski. Niezwykle ważne wydarzenie dla naszych krajów.

Muszę przyznać, że przyciągnęła mnie tu nie tylko nadzieja spotkania moich polskich przyjaciół, ale także możliwość wejścia na słynny szczyt Pop Iwan, gdzie międzywojenne polskie obserwatorium jest już prawie odbudowane. Od zawsze marzyłem, żeby je zobaczyć, ale wygląda na to, że w tym roku też nie będzie to możliwe – na górę spadło czterdzieści centymetrów śniegu i wycieczka na nią została odwołana.

Przechodzę przez most nad wodospadem do hotelu. Mój przyjaciel P. zarezerwował dla nas pokój, ale na zameldowanie jest jeszcze za wcześnie. Mam nadzieję, że przynajmniej zostawię tam rzeczy. Właściciel hotelu, Nazar, mówi: „Ale pokój jest już pana, zapraszam”. Mam szczęście. Również z powodu widoku z balkonu na Prut, który nieustannie huczy pod oknami.

Nazar mówi, że w jego hotelu w marcu ludzie spali nawet na podłodze. Jechali zewsząd: z Kijowa, Charkowa, Chersonia. Wszyscy sobie nawzajem pomagali, gotowali wspólne posiłki w kuchni, sprzątali hotel. Na początku lata wszyscy wyjechali – na zachód, ale i na wschód, do domu. Teraz pozostała tylko jedna rodzina z Charkowa.

Konferencja się rozpoczyna. Przyjechali polscy i ukraińscy dyplomaci, historycy, żołnierze, profesorowie i oczywiście moi koledzy dziennikarze. Największe wrażenie zrobił na mnie wspólny występ prof. Jurija Macijewskiego z Akademii Ostrogskiej i jego polskiego kolegi, znanego historyka prof. Grzegorza Motyki. Niemal jednogłośnie opowiadają się za ostatecznym zniesieniem moratorium na ekshumacje na Wołyniu i w Galicji oraz przywróceniem imion zmarłych na grobie UPA w Monastyrku w Polsce. „Mamy różne poglądy na to, co wydarzyło się między naszymi narodami podczas II wojny światowej, ale teraz możemy zrobić wszystko, co możliwe, aby wspólna przyszłość Ukrainy i Polski była dobra” – to główna teza ich wystąpień.

Ponadto wszyscy obecni nieustannie mówili o unii naszych krajów. Co należy wziąć pod uwagę w umowie sojuszniczej, jakie są jej możliwe niuanse. Nareszcie. Wygląda na to, że moje marzenie o nowym politycznym i być może wojskowym sojuszu między naszymi krajami naprawdę się spełnia. To zdecydowanie ważniejsze niż wejście na Pop Iwan w tym roku.

Ale góry też są. Z moimi warszawskimi przyjaciółmi R. i E. idziemy na Szlak Dowbusza. W Karpatach temu prowodyrowi opryszków przypisuje się wszelkie ścieżki lub skały. Więc w zasadzie nie ma znaczenia, czy rzeczywiście tu był, czy nie. Najważniejsze są góry, skały, powietrze i grzyby! Dużo tych ostatnich, a konkretnie prawdziwków, widzimy w koszach tutejszych mieszkańców. Ale najczęściej spotykamy grzyby polskie. Tak, przynajmniej nazywamy je pod Kijowem. To grzyb, który pod czapką zmienia kolor na niebieski, jeśli się go dotknie. Teraz wiem, że nazywa się go też podgrzybkiem lub grzybem pańskim. Przyjaciele żartują, że skoro ten grzyb jest polski, to te ziemie też są polskie. Analogia z moskiewską propagandą jest wyraźna i żart dobry, ale pamiętając, co dzieje się na wschodzie mojego kraju, od razu robi się smutno.

Szczerze mówiąc, zgubiliśmy się, i to z mego powodu. Mimo, iż jestem pewien, w jakim kierunku iść, skały i krzaki stają się coraz bardziej nie do przejścia. Jest tu więcej polskich „separatystycznych” grzybów, ale nie przejmujemy się grzybobraniem. Słońce zachodzi za parę godzin. Wychodzimy jednak na dużą leśną drogę i, wytężając siły, pokonujemy ostatnie z 984 metrów, które pozostały do szczytu góry Makowicy.

Widoki są niesamowite. Po lewej Mikuliczyn, po prawej Jaremcze, które spodziewałem się zobaczyć po drugiej stronie, więc trochę przesadziłem ze swoimi umiejętnościami przewodnika. A na zachodnim horyzoncie – Czarnogóra, nad którą przez błękitne, nabrzmiałe deszczem chmury przebijają się gigantyczne promienie szykującego się do snu słońca.

Schodzimy, nucąc „Pierwszą Brygadę” (razem) i „Zawitajte w Prykarpattia” (ja). Mijają nas dwa jeepy pełne turystów. Widok bardzo przykry. Takie terenówki psują góry i w Polsce jest to już zabronione. Są też prawdziwe przypadki, kiedy te SUV-y spadały w przepaść i wszyscy wewnątrz ginęli. A tutaj droga jest tak stroma i śliska, że R. i ja tylko kręcimy głowami…

Pod górą, niedaleko szczytu, znajduje się serownia. I to prawdziwa. W jednej chacie pali się ognisko, na którym suszy się ser i grzyby, w innej właściciel nalewa grzane wino i smakołyki z serem, wurdą i budzem. I oczywiście miód. Wszystko jest niezwykle smaczne. Kiedy słyszy nasz polski, mówi, że wszystko jest za darmo. Moi przyjaciele są bardzo wzruszeni. Jak też inny mój polski przyjaciel, który obecnie pracuje w Kijowie. Jest uczestnikiem konferencji i opowiada wszystkim, jak stołeczna notariuszka, dowiedziawszy się, że jest z Polski, odmówiła przyjęcia od niego pieniędzy. I kolejna podobna historia ze sprzedawczynią domowego mleka. Wydaje się, że jest dobry grunt i powody dla naszego przyszłego sojuszu.

W międzyczasie ucztujemy na przysmakach gościnnego Hucuła i podziwiamy słońce, które coraz bardziej chowa się za górami.

Żegnamy się już następnego dnia. Nie wiadomo, kiedy znów się zobaczymy. P. i ja wracamy do Kijowa i być może pojedziemy dalej na wschód i południe. Tymczasem moskale zbierają „mięso armatnie”, aby ogłosić nasze ziemie rosyjskimi i robić wszystko, by je przed nami chronić. Wiem, że rosyjska literatura jest teraz, delikatnie mówiąc, niepopularna, ale opisując retorykę kremla dotyczącą Ukrainy, można przytoczyć cytat rosyjskiego poety Kryłowa „Ty jesteś winien już tego, że chce mi się jeść”.

Wszystko jest jasne: albo my, albo oni.

Dmytro Antoniuk

Dmytro Antoniuk. Autor licznych przewodników po Ukrainie oraz książki w dwóch tomach "Polskie zamki i rezydencje na Ukrainie". Inicjator dwóch akcji społecznych związanych ze zbiórką środków na remont zamku w Świrzu w latach 2012-2013. Tłumacz z języków polskiego, angielskiego i niemieckiego. Stypendysta Programu "Gaude Polonia" w roku 2016, w ramach którego przetłumaczył księgę Barbary Skargi "Po wyzwoleniu: 1944-1956", która ukazała się po ukraińsku w wydawnictwie "Knyhy XXI". Razem z Pawłem Bobołowiczem był autorem akcji "Rok 1920: Pamięć w czasach pandemii", w wyniku której powstała mapa interaktywna miejsc pamięci na Ukrainie oraz foldery, wydane przez Konsulaty RP we Lwowie i Winnice. Od listopada 2020 roku jest autorem i prowadzącym audycji radiowej na Radio WNET - "Wspólne Skarby". Stały autor Kuriera Galicyjskiego od 2008 roku.

X