Wódka w bibliotece fot. Katarzyna Łoza

Wódka w bibliotece

Zaczęło się pod koniec zeszłego roku, chyba jesienią, a jesień była długa i słoneczna tego roku.

Jakieś sprawy zaniosły mnie na rogatkę. Lwowiacy, mówiąc „rogatka”, mają na myśli tylko tę jedną – żółkiewską, na wylocie z miasta i w dzielnicy nie cieszącej się szczególną estymą, raczej kojarzoną z biedą, zaniedbaniem i nadużywaniem alkoholu. Nie docierają tu turyści, choć nieopodal znajdują się zabudowania dawnej fabryki Baczewskich (też biedne, zaniedbane i kojarzone z alkoholem).

Jesienią na rogatce rozpoczął się remont biblioteki. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że biblioteka mieści się także w dawnych zabudowaniach fabryki alkoholi, tylko nie Baczewskich, mniejszej i zapomnianej, należącej niegdyś do Salomona Goldfruchta. Na parterze był sklep firmowy, na piętrze – mieszkanie właściciela. Remont odsłonił dawno ukryte pod tynkiem reklamy wódek, rumów, koniaków i likierów.

Ja te napisy już widziałam. Dokładnie 15 lat wcześniej, kiedy poprzedni raz remontowano bibliotekę. Wtedy nie było mowy o ich zachowaniu, nikomu taki pomysł nawet nie przyszedłby do głowy! Ale przez 15 lat dużo się zmieniło. Moja córka, która chodziła do przedszkola obok, jest już dorosła i mieszka sama. A to oznacza, że do głosu doszło nowe pokolenie. I jest to pokolenie, które interesuje się historią swojego miasta, narodu, państwa. Co z tego wynikło, opowiem zaraz, w każdym razie sprawa napisu nie mogła już przejść obojętnie.

Właśnie wtedy, jesienią, stojący na rusztowaniach robotnik czyszczący fasadę ze starej farby zwrócił uwagę, że przyglądam się jego pracy i robię zdjęcia.

– Czy ma pani może stronę w sieciach społecznościowych? – zapytał nagle ni z tego ni z owego. – Jeśli pani ma, proszę koniecznie napisać, trzeba nagłośnić tę sprawę. Kierownictwo zastanawia się, czy zostawić te napisy. Musimy ich koniecznie przekonać!

Napisałam wtedy, trzymając kciuki za powodzenie rozmów z kierownictwem. Widocznie zakończyły się sukcesem, bo miesiąc czy dwa później przejeżdżałam tamtędy i zobaczyłam odnowioną ścianę z dumnie prezentującymi się nazwami napojów wyskokowych.

Zbyt wcześnie jednak było, by świętować. Tak naprawdę, wtedy się dopiero zaczęło. Zimą, a zima była ciepła i bezśnieżna tego roku. Na miejskiej grupie interwencyjnej na Facebooku pojawił się lakoniczny wpis: „ul. Chmielnickiego 175, remont biblioteki dla dzieci, prosimy o zamalowanie polskich napisów na fasadzie i dokończenie remontu piętra”. Podpisane imieniem i nazwiskiem, którego tu nie podaję, ale osobą tego pana od końca stycznia miałaby interesować się policja.

Ogłoszenie zebrało ogromną ilość komentarzy, a komentujący w większości bronili napisów jako świadka przeszłości i element wielokulturowej historii Lwowa. Nie wszyscy jednak podzielali ten punkt widzenia. Pojawiły się głosy, że to ślady polskiej okupacji (sic!), a niezrażony autor całej awantury wytoczył kolejne działo dużego kalibru: reklama alkoholu deprawuje idącą do biblioteki młodzież! Takie przepychanki są za każdym razem, kiedy we Lwowie pojawia się nowy-stary napis po polsku, więc już wszyscy przywykli.

Autor jednak (lub jakiś jego cichy poplecznik) znudził się bezproduktywnym czekaniem – odpowiedź od władz tak i nie nadeszła. W nocy na 30 stycznia napisy zostały zniszczone (zamalowane). Rano sprawę zgłoszono policji. Dyskusja w internecie rozpoczęła się na nowo. Jak potężne płyty tektoniczne ścierają się tu dwie opcje – Lwowa ukraińskiego i Lwowa wielonarodowego, a orężem jest pamięć historyczna. Przedwojenny Lwów już mało kto pamięta, ale pamięć można przecież stworzyć na nowo – i niekoniecznie w zgodzie z prawdą historyczną. Wśród argumentów padają więc nawet takie absurdy, że w czasach „polskiej okupacji” nie tylko nie można było wieszać ukraińskich szyldów nad sklepami, ale nawet pisać epitafiów na nagrobkach cyrylicą (31 lajk). Kto by się zastanawiał, czy to prawda, a tym czasem fejk szerzy się, jak, nie przymierzając, koronawirus.

W całej tej historii jest jeszcze jeden zastanawiający element: walczący z napisami „aktywiści”, jak ich pogardliwie nazywa internet, ani jednym słowem nie wspominają o Żydach, a wciąż tylko o Polakach. A przecież fabryka należała do Żydów, na fasadzie odsłonięto także napisy w jidysz. W okresie międzywojennym właścicielem była firma Stadtfeld i Sp. Goldfruchtowie i Stadtfeldowie najprawdopodobniej zginęli w Holocauście, jak 99,3% lwowskich Żydów. Takie napisy to dziś jedyne, co po nich pozostało…

Katarzyna Łoza

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X