Wizja wiz

Wizja wiz

Pisać o Ukrainie na chwilę przed referendum mającym się odbyć na Krymie to spore ryzyko. Niezależnie od tego, jaka jest prawdziwa wola mieszkańców półwyspu, jak głośno będą oni krzyczeć, że nie spieszno im do Rosji, obawy, że i tak za kilka dni obudzą się w jej granicach, są rzeczywiste.

Dezinformacja i blokady informacyjne, propaganda rodem ze stalinowskiej szkoły przerażają, lecz nie dziwią. W interesie Kremla nie leży pokazywanie protestujących przeciw polityce Putina Tatarów czy dziesiątek tysięcy ludzi na moskiewskich ulicach mówiących „nie” wojnie, a „tak” Ukrainie. W interesie Kremla jest odbudowa kolosa na glinianych nogach w myśl hasła, że po nas choćby potop. Bo jeśli ktoś sądzi, że na dłuższą metę możliwe jest utrzymanie w ryzach wielu milionów ludzi, zastraszenie ich tak, aby na pokolenia zapomnieli o wolności i demokracji, to obawiam się, że może się bardzo przeliczyć. Świat się zmienił i stoi otworem nawet przed tymi, których nie stać na bilety lotnicze czy wizy. Z biegiem lat liczba ludzi żyjących w mentalnym skansenie rodem z ZSRR będzie malała i nie ma gwarancji, że kryzys ekonomiczny państwa czy kreowanie wrogów zachęcą ludzi do walki z tym, co na zewnątrz, czy nie zwrócą ich przeciwko własnemu rządowi. Zwłaszcza, że można spodziewać się izolacji Rosji na arenie międzynarodowej, spotęgowania wrogich nastrojów w państwach ościennych, a w najgorszym wypadku wykrwawiania się rosyjskich wojsk w prowokowanych konfliktach.

Co prawda prezydent Rosji, stosując wzorce sprawdzone przed II wojną w niemieckiej Rzeszy i zimnowojenną retorykę, uparcie realizuje scenariusz potęgowania w Rosjanach agresji i kierowania jej w stronę mitycznego Zachodu i hipotetycznych ukraińskich faszystów. Trzeba się jednak zastanowić: nawet jeśli udałoby mu się stworzyć putinowsko-orwellowską rzeczywistość, to czy przetrwa ona jego śmierć? Jeżeli odpowiedź będzie negatywna jej konsekwencją będzie ciągła obawa Putina przed przyspieszeniem wyroków Losu i idący za nią terror.

Należy zatem postawić pytanie czy takiej przyszłości świadomi są dziś ci, którzy wymachują rosyjskimi flagami?

Zarówno Ukraińcy, jak i Rosjanie stanęli przed koniecznością wyboru. Mogą nadal karmić się złudzeniami. Mogą pozwalać na organizację wyborów i referendów, w których niezależnie od tego, czy wrzucą kartkę do urny czy nie i tak ich głos zostanie policzony, oczywiście zgodnie z oczekiwaniami Kremla. Mogą wyrazić radość z reglamentacji podstawowych towarów, wzrostu cen, ciągłego zagrożenia ekonomicznym szantażem. Mogą liczyć na to, że uda się oddzielić od Kijowa półwysep uzależniony od ukraińskich szlaków komunikacyjnych i dostaw. Mieszkańcy Krymu czy wschodnich obwodów Ukrainy mogą też entuzjastycznie przyjąć fakt, że wchodząc w granice państwa rosyjskiego zobowiążą się do wysyłania swoich dzieci, mężów i braci gdzieś na Kaukaz, z karabinami w dłoniach, aby w imię interesów jednego człowieka zabijali tych, którzy pewnego dnia nie wyrazili zgody na dobrowolną realizację rosyjskiej wizji świata.

Ukraińcy, ale też i Rosjanie, wciąż jednak mogą pokazać, że nie jest im obce samodzielne myślenie, że nauczyli się wyciągać wnioski z przeszłości. Jeśli bowiem ktoś wierzy, że możliwe jest bezkarne wprowadzenie wojsk na obce terytorium, okupacja niezależnego kraju, mydlenie światu oczu „walką o pokój”, ale niemożliwe będą wprowadzenie terroru, rozbudowa łagrów, wszechobecna cenzura, polityczne wyroki śmierci – to jest niepoprawnym optymistą lub nie myśli.

Na tym tle poszukiwanie gwarancji pokoju i integralności terytorialnej Ukrainy w Turcji, wiara w moc NATO i ONZ (tym dziwniejsza, że Rosja ma prawo weta w drugiej z tych organizacji) i przykładanie nadmiernej wagi do gazu i sankcji ekonomicznych wydają się być zlepkiem pobożnych życzeń. Zarazem coraz mniej dziwi to w obliczu rozgrywającej się na naszych oczach farsy. Flaga Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) na Krymie, prorosyjscy „Ukraińcy” z moskiewskim adresem meldunkowym w paszporcie, powtarzanie podczas demonstracji proputinowskich okrzyków na potrzeby mediów i umundurowana w miejscowych sklepach krymska Samoobrona mogłyby bawić, gdyby wszystko to nie zmierzało w stronę, w której może się okazać, że ktoś w końcu użyje wyciągniętej spod łóżka broni odziedziczonej po pradziadku (ze specnazu).

Nie jest śmieszny fakt, że krymskim premierem jest Sergiej „Goblin” Aksjonow, znany z policyjnych kartotek przestępca z gangu Szelim Baszmaki, którego partia Rosyjska Jedność zyskała w ostatnich wyborach ledwie 3% głosów, ale nie przeszkodziło to Rosjanom wytypować go na idealnego wykonawcę kremlowskiej woli. W końcu Janukowycz też nie miał czystej kartoteki, a im więcej rozbieżności z prawem na czyjejś życiowej drodze, tym większa szansa, że nie będzie miał żadnych skrupułów na wysokim stanowisku.

Niewiele tu zmieni spóźniona decyzja Rady Najwyższej Ukrainy rozwiązująca parlament Autonomicznej Republiki Krymu. W obecnej sytuacji jest tylko formalnością, nawet jeśli dla wielu osób znaczącą. Mamy świadomość, jaką marionetką w moskiewskich rękach jest Aksjonow, jak zmanipulowane są media, jak ogłupiani mieszkańcy półwyspu. Okaleczeni mentalnie, przyzwalają na okazywanie im lekceważenia przez równych sobie urzędników, sprzedawców w sklepie czy kierowców miejskich autobusów, więc tym bardziej przyjmą rządy silnej ręki. Także splamionej krwią. Nie mniej, nie można pozwolić, by temat krymski stał się zasłoną dymną dla poczynań polityków w Kijowie. Te budzą coraz większą nieufność, lecz zajęci Sewastopolem dziennikarze wydają się tego nie dostrzegać.

11 marca w parlamencie Ukrainy zarejestrowano pod numerem 4399 projekt ustawy dotyczącej zmiany terminu prezydenckich wyborów – miałby on zostać przeniesiony z 25 maja na 7 grudnia 2014 roku. Inicjatorem tej akcji był Jewhen Murajew, deputowany Partii Regionów, a od stycznia bieżącego roku właściciel kanału telewizyjnego News One. W tak gorącym dla Ukrainy okresie kupił go od Wadima Rabynowycza, a dziś na pewno może uczynić tę stację platformą przedwyborczej propagandy. Pytanie czyjej – pozostaje wciąż otwarte.

Podobnie jak to, czy prawdą jest, że współtwórcami pomysłu zmiany daty wyborów są politycy Partii Komunistycznej i Batkiwszczyny. Ci drudzy oficjalnie odżegnują się od tej idei, a obserwatorom politycznej sceny pozostaje rozważać, czy ktoś próbuje nadszarpnąć ich reputację, sugerując współdziałanie z PR, czy ukrywają swoje związki z poplecznikami byłego prezydenta.

Argumentacja, iż wybory 7 grudnia mogłyby odbyć się w spokojniejszej atmosferze, dałyby czas na stabilizację sytuacji w kraju, zgromadzenie na takie przedsięwzięcie odpowiednich środków finansowych i przygotowanie kampanii wyborczej z pozoru brzmi rozsądnie. Zakłada jednak optymistyczny scenariusz, w myśl którego w kraju zawiadywanym przez rząd techniczny, zapanuje w ciągu paru miesięcy ład i porządek i znajdą się pieniądze na uczciwą promocję równie uczciwych kandydatów. To już sprawia wrażenie, że powody te są co najmniej naciągane, za to racjonalne z perspektywy Kremla. Odroczenie wyborów da Rosjanom czas na przeprowadzenie wygodnych dla nich zmian, dla których zasłoną może być pozorne bezhołowie w kraju przedstawianym jako anarchia zdominowana przez faszystów, z której władzami nie chcą utrzymywać stosunków dyplomatycznych.

Będzie to też kilka dodatkowych miesięcy na to, aby odpowiednio przygotować kandydata, którego Moskwa będzie chciała wprowadzić na stanowisko ukraińskiego prezydenta. Nie od dziś wiadomo, że Putin nie zadowoli się Krymem i celem jego działań jest wasalizacja Ukrainy.

Jak doniosły 14 marca media, Federacja Rosyjska poinformowała Stany Zjednoczone, że oczekuje uznania legalności krymskiego referendum, przygotowania przez przedstawicieli wszystkich ukraińskich regionów nowej „federacyjnej” konstytucji i na okrasę języka rosyjskiego jako języka państwowego nad Dnieprem. Dokument ten miał zostać przedstawiony podczas londyńskich rozmów pomiędzy Siergiejem Ławrowem a Johnem Kerrym.

Jest to propozycja przerażająca, pieczętująca, w razie podpisania takich ustaleń, los Ukrainy. Oczywiście, można zakładać, że Amerykanie wykażą się zdrowym rozsądkiem i odrzucą te postulaty. Można też przyjąć, że odrzucą je przede wszystkim Ukraińcy. Jest tylko jedno „ale”.

Tym „ale” jest propozycja, jaką ma dla Ukrainy Partia Regionów, partia jak widać niezwykle aktywna i płodna w pomysły. Otóż „regionały” chcą przegłosować w parlamencie konstytucyjną większością głosów projekt ustawy zakładający decentralizację władzy w kraju i nadanie językowi rosyjskiemu statusu drugiego oficjalnego języka na Ukrainie.

Informacja, że jednocześnie Partia Regionów chce wytoczyć walkę korupcji, bandytyzmowi i zadbać o swobodę słowa, ma już chyba tylko pozornie łagodzić te pierwsze koncepcje. Pozornie, gdyż odpowiednio interpretowane, zapisy takie mogą być groźną bronią w walce z politycznymi przeciwnikami. Co więcej, te podstawy, na których ma być zbudowany „nowy system władzy na Ukrainie”, mają znaleźć się w konstytucji, która ma zostać przyjęta do jesieni 2014 roku.

Trudno uwierzyć, że wszystko to razem wzięte ma być sposobem na ugruntowanie niezależności kraju i wyprowadzenie go z głębokiego kryzysu. Że nie jest to partyjny ukłon w stronę Putina i przygotowanie sobie gruntu pod wprowadzenie na najwyższy urząd w państwie kolejnego marionetkowego polityka, za którym stać będzie wzmocniona kremlowską opieką Partia Regionów.

Co prawda Wołodymyr Jaworiwski z Batkiwszczyny uważa, że nigdy nie uda się pozyskać odpowiedniej większości głosów, aby wcielić w życie ideę dwujęzyczności i działania takie to tylko prowokacja, ale życie uczy, że w polityce nic nie jest przesądzone. Jesteśmy świadkami sytuacji, w której Ukrainą rządzą dziś ludzie, jakim bez wątpienia zależy na tym, by żyć w niepodległym, europejskim kraju, ale zbyt często są to jednocześnie ich pierwsze kroki w polityce. Stoją przed ogromnym wyzwaniem – muszą zmierzyć się z przeciwnikiem zahartowanym w politycznych grach i nieuczciwych bojach. I niekoniecznie jest to przeciwnik walczący pod niebieskimi sztandarami Partii Regionów. Być może na jego proporcach widnieje jeszcze czerwień i biel. I dlatego uzasadniona wydaje się być obawa, że jeśli świat przestanie w tym momencie patrzeć na ręce politykom w Kijowie, a będzie zajmował się tylko Krymem, już niedługo jadąc z Warszawy do Doniecka będziemy potrzebować wiz.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 201 za 18-31 marca 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X