Weekend z szamanem

Weekend z szamanem

Nadszedł od strony słońca, które właśnie sadowiło na górskiej grani, już zmęczone po całodziennej wędrówce.

Gwiazda dzienna lamowała jego sylwetkę płomienną aureolą i zdawało się, że wychodzi z żywego ognia. Było upalnie; sierpniowy skwar panował nieprawdopodobny, ziemia ledwie dyszała. Pławiąca się w straszliwym gorącu łąka roztaczała tumaniące zapachy: powietrze aż gęste było od eterycznych olejków, unoszących się nad niską trawą rozedrganą mgiełką.

Siedziałem nad brzegiem Czui, niskim lecz urwistym, mocno podmytym przez bystrze. Rzeka spływała oślepiającym blaskiem, jakby napełniona roztopionym złotem.

– Djachszlar – pozdrowił mnie po ałtajsku. Pochylił się nad wodą, zerkając z ciekawością w zielonkawą toń, przeszytą aż do samego dna grubą smugą słonecznego światła. – Są ryby? – zadał pytanie, jakie zazwyczaj kieruje się do kogoś, kto gapi się bezczynnie w wodę. – Nie ma – wzruszyłem ramionami. – A jednak! – uśmiechnął się jakoś przekornie. Spojrzałem w dół: pod skarpą kłębiły się w słonecznej strudze tłuste lipienie i pstrągi, rozpryskując na wszystkie strony iskry drobnych kropli.

Słońce, niczym porzucony szamański bęben, już do połowy osunęło się za obrębiony ostrymi konturami ośnieżonych szczytów widnokrąg.

I wtedy zobaczyłem jego oczy. Patrzył życzliwie, ale zarazem trochę badawczo; wydawało się, że czeka na jakąś moją reakcję. Źrenice miał czarne, przepastne, jak otchłań ałtajskiego piekła rządzonego przez demona Erlika. Ale to nie one sprawiały największe wrażenie… Tęczówki, zwykle ciemnobrązowe u Ałtajczyków, były zielone z jasnymi plamkami, które wyglądały jak płatki srebrzystego metalu. Każda z nich miała inny kształt, przypominały coś znajomego. Już wiedziałem – to były sylwetki zwierząt zodiakalnych ałtajskiego kalendarza. Rozpoznawałem je bez trudu: bar – tygrys, czyłan – wąż, ułu – smok… Patrzyłem jak zahipnotyzowany. Zodiak w jego oczach poruszył się i z wolna zaczął obracać wokół centrum koła z lewa na prawo. Ten ruch fascynował, przyciągał z magnetyczną siłą. Krąg przyspieszył. Nie wiem, ile czasu minęło, chyba niewiele, ale zupełnie straciłem jego poczucie. Przede mną szalała, wirowała zodiakalna zamieć, cały kosmos z galaktykami mknącymi przez niezmierzoną pustkę, z gwiazdami skaczącymi jak piłeczki w dłoniach demiurga-żonglera…

Spotkałem na Ałtaju wielu szamanów. O niezwykłej mocy kilku z nich słyszałem wcześniej dużo. Ci, z którymi mówiłem na ten temat, ściszali przezornie głos i rozglądali się niespokojnie wokół. Czasem przekonywałem się, że mieli rację. Bywało również, że ten i ów szaman cieszył się sławą na wyrost, a jego popisy, oględnie mówiąc, trąciły hochsztaplerką. „On lubi coś czasem dodać od siebie” – badacz ałtajskiego folkloru Władymir Ojnyszew wydał taką lakoniczną opinię pewnemu szamanowi z Czemału i mrugnął do mnie porozumiewawczo. No cóż, są magowie i magicy – jak wszędzie na świecie. Kiedy indziej doświadczałem za to zadziwiającej demonstracji zagadkowej wiedzy, na własnej skórze odczuwałem dotknięcie nieznanego. Widziałem szamana Czeta podczas kamłania (transu szamańskiego): jego ruchy zdradzały, że podróżuje na gęsi do piekielnych otchłani. Widziałem również szamankę Dżanę, sunącą granatową hondą civic po szosie federalnej nr 51 z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, za jej autem ciągnął się obłok żółtego pyłu. Śledziłem szybki i zawiłe gesty Swietłany z wioski Muchor Tarchata uzdrawiającej chorego. Obserwowałem, jak Wasilij z Gornoałtajska żmudnie odczytuje przyszłość z nadpalonej łopatki barana. W Ułaganie opowiadano mi o potężnym kamie, który, aresztowany przez NKWD, kilkakrotnie uwalniał się z zamknięcia. Gdy wreszcie prześladowcy zażądali od niego demonstracji nadprzyrodzonych umiejętności, zaintonował pieśń tajgi: kiedy śpiewał, z jego ramion wyrosły zielone krzewy syberyjskich cedrów.

Nigdy jednak spotkanie z szamanem nie było dla mnie tak wielkim przeżyciem, jak wówczas, w to sierpniowe sobotnie popołudnie, gdy odpoczywałem w cieniu jodły nad rzeką Czują, a on pojawił się, cały w słońcu. Być może taka przygoda mogłaby przytrafić mi się w zupełnie innym punkcie Ziemi, zdarzyło się to jednak właśnie na południowym Ałtaju, w samym sercu Azji.

Szaman ałtajski podczas kamłania (transu szamańskiego) (Fot. Wojciech Grzelak)Wieś
W tamtą sobotę rano w Kuraju umawiałem się z Igorem na piknik. Wraz z krewnymi i przyjaciółmi zamierzał spędzić on nazajutrz wolne popołudnie na łące nad rzeką. Miałem dojechać do nich później, poprosiłem więc, aby wytłumaczył mi, jak tam trafić.

– Zobaczysz górkę i wtedy skręcisz.

– Ale tu wszędzie są góry.

– No, to będzie dokładnie ta, którą mam na myśli.

Tak się właśnie myśli po ałtajsku. Igor wyniósł z aiłu i wręczył mi udziec sarni.

– Żebym nie zapomniał, lepiej włóż to do bagażnika. Jutro będą szaszłyki, że palce lizać. Bez ciebie i tak nie zaczniemy.

Podejrzliwie przyglądałem się sczerniałemu połciowi surowego mięsa. Syberyjski skwar, mimo wczesnej godziny, dawał się już dobrze we znaki. 

– Mam jeździć z tym prawie dwa dni? Nie popsuje się?

– Nie ma prawa. Trzymam je już cały tydzień i nie popsuło się ani razu.

Po południu tego samego dnia wróciłem do Kuraja. W głowie miałem mętlik wywołany tym, co przydarzyło mi się nad rzeką. Automatycznie prowadziłem samochód, orientując się na dwa wybujałe modrzewie. „Hotel” Olega, w którym, jak zwykle podczas odwiedzin ajmaku koszagackiego, zatrzymałem się także i tym razem, chyba już dwudziestym z rzędu, to parterowy, drewniany budynek na skraju Kyzył Taszu, przysiółka Kuraja, oddzielonego od wsi usianym kamieniami łożyskiem dopływu Czui. Koryto rzeczki wypełnia się wodą tylko czasami, po większych deszczach, ale w jego zagłębieniach wielkie kałuże stoją długo. Latem tapla się w nich wiejska dzieciarnia.

Olegowa gostinica to parterowa drewniana chata z kilkoma pomieszczeniami i bielonym piecem pośrodku. W obejściu stoją jeszcze dwa czadyry, tradycyjne ałtajskie szałasy kryte korą zdartą z modrzewi. Panorama widoczna z tego miejsca jest olśniewająca w znaczeniu dosłownym: wiecznie ośnieżone szczyty Grzbietu Północnoczujskiego błyszczą bielą, jak wielkie głowy cukru. Tu już rozciąga się wysokogórski Step Kurajski, pełen rozćwierkanych szarańczaków, żurawi i zapomnianych kurhanów.

Oporządziłem się trochę i zaraz potem przyszedł Igor, zapraszając mnie na kolację do siebie. Ale nieśpieszno nam było – siedzieliśmy na ganku chaty, nieopodal jurty, do której każdego lata przeprowadzała się sędziwa matka gospodarza („Duszno mi, gdy w gorące dni muszę spać w domu” – powtarza). Obok nas, na jabłkowitej szkapinie o przejściowej ambicji ułańskiego rysaka, przegalopowała usadowiona okrakiem, bez siodła, stara Ałtajka w dresie z logo Nike’a na piersi. Na przyzbie sąsiedniej chaty stał starzec i ćmił fajkę.

Ze stepu powracało stado krów, rozciągnięte na dobre kilometr. Każdego ranka we wsi formowano kolektywne stado – poszczególne rodziny posiadały zazwyczaj jedną lub dwie krowy – które opłaceni pastuchowie wiedli na pastwisko i tam czuwali nad nim. Bydło szło teraz ku swoim gospodarzom majestatycznie, z jakąś szczególną formą zwierzęcej godności, ujarzmioną jednak przez niewypowiedzianą rezygnację. Zdawało się, że w powietrzu wręcz słychać towarzyszące podobnej scenie dźwięki znanej kompozycji z „Obrazków z wystawy” Modesta Musorgskiego.

W domu Igora kobiety z jego rodziny zajmowały się przygotowywaniem dżiargumu, tradycyjnego przysmaku, skręcając długie owcze kiszki w zgrabne warkoczyki.

– Zakłuliśmy dziś barana – powiedział Igor. Rzucił jakiś ochłap łaszącemu się do jego nóg kotu, a potem, okazując szacunek honorowemu gościowi, postawił przede mną talerz, na którym dymił ociekający roztopionym łojem bielutki, trochę wygięty kurdiuk, podobny do monstrualnej larwy. Udało mi się – w pobliskiej Mongolii uhonorowany zostałbym baranią głową. A kurdiuk – to zaledwie owczy chwościk.

Szamanka na zdjęciu z około 1910 roku (Fot. Wojciech Grzelak)Przemiana
…Naraz stał się elementem krajobrazu, równie naturalnym jak góra za nim, niebo z postrzępionymi chmurami nad jego głową i ziemia pod stopami. Gdybym nie wiedział, że znajduje się tuż przede mną, na wyciągnięcie ramienia, być może nawet nie zauważyłbym go: tak bardzo wtopił się w otoczenie, ale nie był to jakiś rodzaj kamuflażu lub mimikry, lecz coś innego, trudnego do zrozumienia – i tym bardziej opisania – jakaś tajemnicza zdolność rozpłynięcia się w tym wszystkim, co mogłem dostrzec wokół siebie. Ale przecież pozostał nadal istotą fizyczną, posiadał ciało, a więc wypełniał ściśle określony fragment przestrzeni? No, niby tak – w zasadzie… Bo nie ograniczało go to, co zwykle wytycza cielesny wymiar człowieka. Inaczej może: jego widzialna postać stanowiła zaledwie centrum, rodzaj jądra, wokół którego istniał w tej chwili. Był oczywistą częścią czy też raczej składnikiem całego otoczenia. Zdawał się obecny w tym miejscu od wieków, a może nawet tysiącleci. Kamienie rozrzucone wokół, źdźbła trawy – te zżółkłe i jeszcze zielone – pobliskie drzewa, ptaki w przelocie, nawet niepokojące, postrzępione chmury pochodziły z niego, a jednocześnie on wynikał z nich.

– Gdzie się kończę, a gdzie zaczynam? – zapytał cichym głosem. Nie potrafiłem znaleźć na to odpowiedzi.

– Widzisz, tacy naprawdę jesteśmy. My, ludzie. Dotykamy najgłębszych otchłani planety, najdalszych zakątków wszechświata, najodleglejszych zdarzeń. Odczuwamy je tak, jak liście brzozy odczuwają śmierć w zimnym ostrzu topora przyłożonym do białego pnia. Ale nic z tego nie rozumiemy. Rzadko tylko, jak gwiazda w nieprzeniknionej kurtynie nieba, rozbłyśnie w naszym umyśle iskierka przeczucia – czasem tylko raz w życiu, czasem wcale – i zaraz zgaśnie…

Droga
Szosa z Ortołyku do Beltiru, trzydzieści kilometrów kolejno: asfaltu, żwiru, ubitej ziemi z rzadkimi kocimi łbami i znów asfaltu, była pusta. Właściwie od Cagan Uzun nie spotkałem żadnego pojazdu, jeźdźca ani pieszego – pora wieczorna przez Ałtajczyków uważana jest za niebezpieczną, na styku światła i ciemności panuje chaos, w którym kyrmysy, złe duchy, mogą łatwo zwieść zagubionego wędrowca.

W okolicach Beltiru zawsze bardzo mocno dmucha. Tym razem wiatr był tak silny, że od razu ogarnęła mnie nostalgia za ojczyzną, wyzwolona przez nieodparcie nasuwające się wspomnienie tej jej części, jaka obecnie nazywana jest województwem świętokrzyskim.

Mijałem zapomniane kurhany, gdzieś daleko w stepie migotał słaby ognik. Przeszedł gwałtowny deszcz i naraz się skończył jak nożem uciął. Potem sypnął się z nieba gruby grad, padał jakieś dwie minuty i przestał. Po chwili wyszło jeszcze raz słońce. Kawałki białobłękitnego lodu błyszczały jak pogubione diamenty, a gdy przemieniły się w wodę, pochłonęła ją wiecznie spragniona ziemia. Wjechałem na niewielką przełęcz i zatrzymałem wóz – na środku drogi siedziało stworzenie wielkości ogromnego psa. Dopiero, kiedy rozwinęło olbrzymie skrzydła, dotykając nimi nieomal krawędzi płytkiego wąwozu, którym biegła szosa, zrozumiałem: był to stepowy orzeł, zajęty swoją zdobyczą. Bardzo powoli poderwał się do lotu i odleciał na wschód, w kierunku ośnieżonych szczytów Sajlugemu.

Nie mogłem przeoczyć tego znaku. Zjechałem z drogi w step i wyszedłem z auta. Zeschła trawa szeleściła, targana porywami wichru.

Czekał na mnie, a kiedy zbliżyłem się, ruszył bez słowa, ja zaś podążyłem za nim.  

Ałtajska szamanka Dżana Majewna (Fot. Wojciech Grzelak)Wzgórze
Róg księżyca wbił się w ciemną grań Kara Kemu. Na zachodzie jeszcze czerwieniała poświata zmierzchu, od wschodu, od Gobi, ciągnęła noc.

Staliśmy na wzgórzu pośrodku Ere Czui, magicznej krainy południowych Ałtajczyków. Na szczycie wzniesienia usypany był stos kamieni, kultowe ule, zaznaczające miejsce święte. Wicher szarpał wstęgi dżalama przymocowane do długiego kija. U stóp pagóra na półpustynnym stepie, ciągnącym się hen, ku rubieży mongolskiej, nieznane mi ziele rosło skupione na obwodach wielkich regularnych kół.

A tam, na sąsiednim kurhanie? Czy to był stojący w bezruchu pasterz czy też kamień przypominający człowieka? Przy tej odległości i w mroku nie byłem w stanie tego ustalić.
– Patrzysz na głaz, którego bierzesz za istotę równą sobie, a może jest odwrotnie? Nie masz pewności. Twój wzrok jest ułomny, a twoje poznanie – zmącone. A jeśli jest jeszcze inna droga do zrozumienia? Możesz na nią wkroczyć, zwracając się w głąb siebie, bo sam jesteś kluczem do zrozumienia wszystkiego, w czym uczestniczysz.

W dali, nad Kosz Agaczem, świeciła biała gwiazda, ale tam, gdzie Czuja oddaje swoje wody Katuni, ciemność właśnie uśmierciła ostatnie światło dnia.  

– A umarli?

– Umarli są z nami. Ci, których kiedyś znałeś, zjawiają się w twoich wspomnieniach i snach. Tu, gdzie teraz jesteśmy, bywali kiedyś ludzie już dawno nie istniejący, jako stworzenia z krwi i kości. Ale przecież nie przepadli bez śladu, nawet ci, którzy przybyli do naszego świata tylko na krótki moment i zaraz stąd odeszli. Pozostały ich radości, smutki, wzruszenia – czasem w postaci bardzo ulotnej, ot, jak powietrze potrącone przez swawolącego skowronka, ale jednak pozostały. Ziemia pełna jest takich tropów, trzeba je tylko odczytać. Wprawny łowca wypatrzy drogę, którą przeszło zwierzę w tajdze, odczytując znaki niewidzialne dla innych. Ałtajczycy nie odwiedzają cmentarzy, na których pozostają wprawdzie fizyczne, ale niewiele znaczące szczątki, podobne do obciętych włosów lub skrawków paznokci. To, co najważniejsze w człowieku, jest gdzie indziej.

– No, a ci, którzy nękają żywych?

– Masz na myśli tych zmarłych, którzy zmienili się w upiory?

– Chyba tak…

– Po lesie Baszadaru tylko umarli chadzają… – zanucił cicho posępną pieśń. Przeszył mnie dreszcz. Melodia była monotonna, lecz dziwnie upiorna, a jego śpiew chrapliwy i stłumiony. Przypomniałem sobie las baszadarski; kiedyś, gdy podróżowałem z Tuekty do Ust’ Kan droga wypadła mi właśnie tamtędy, bo na Przełęczy Jabagańskiej remontowano trakt i przejazd był niemożliwy. Na uroczysku Baszadar złapała mnie straszliwa ulewa: musiałem zatrzymać samochód. Byłem sam na rozmiękłej, gruntowej szosie. Po obu stronach drogi rosły modrzewie. Ich czerwone pnie lśniły wilgocią, piana bielała w załomach kory. Z gęstwiny wypełzały długie jęzory mgły, zbliżały się powoli, jak węże pewne swojej zdobyczy. Niewidoczny ptak zawodził swoją nabrzmiałą bólem skargę. W dolinie, gdzie od kilkudziesięciu wieków zmarli spoczywali pod kamiennymi kurhanami, panowały ciemność i śmierć. To był las Baszadar, co po ałtajsku znaczy „Martwa Głowa”.

Ogień
Płonęła nodia, przemyślne ognisko myśliwych z tajgi: szczególne ułożenie drew sprawia, że płomień podsycany jest samoczynnie. Wyjąłem z torby aparat fotograficzny.

Płonęła cedrowa nodia i szumiał płomień, samotny ogień na pustej równinie Ere Czui. 

– Po co ci zdjęcie? – zapytał.

– Chcę napisać o tobie. Dołączę fotografię, to będzie bardziej przekonujące.

– Jeśli ludzie nie uwierzą twoim słowom, nie zaufają żywemu świadkowi, to czy ucieszysz się, jeżeli przekonają ich obrazki wykonane mechanicznym przyrządem? A co będzie na nich widać? Tylko tyle, co z wierzchu.   

Poprawił polano, które wysunęło się z ogniska.

– Widzisz ten ogień? Możesz go narysować, bardzo wiernie nawet. Możesz także nakręcić film, który pokaże, jak skaczą iskry, jak pełgają poruszane wiatrem płomienie, trzaska drewno. Ale czy poczujesz ciepło bijące od ognia? Zapach wytapianej żywicy? Śpiew tajgi wokół? Może kiedyś powstaną aparaty, które oddadzą i te wrażenia. Lecz nadal to nie będzie wszystko, nie uda się zawrzeć w jakimś wielowymiarowym choćby obrazie pełni tej chwili, którą właśnie tu i teraz doświadczamy. Bo gdzie podzieją się myśli, które w tym momencie przepływają przez twój umysł? Albo tryliony kilometrów kosmosu nad nami? A to one przecież stanowią o niepowtarzalności tego, co obecnie wspólnie przeżywamy w tym miejscu świata. Każdy przekaz tego momentu, czy to w postaci opowiadania, czy w formie obrazu lub trójwymiarowego choćby filmu, zawsze będzie tylko nieudolną kopią prawdy.

Maska szamana telengickiego (Fot. Wojciech Grzelak)

Wspomnienie
W mieście Bijsku, na nizinnym Ałtaju, mieszka szaman Makary Kastorakow.

– Namówiłem go, żeby oddał swój bęben do muzeum – opowiadał mi przyjaciel Kastorakowa. Wraz z kompanią Igora biesiadowaliśmy na zacisznej polanie, opodal rzeki. Na mangale, blaszanej kuwecie z umieszczonym na dnie paleniskiem, spoczywały gotowe już szaszłyki; krople zastygającego tłuszczu skapywały leniwie i skwierczały w gorącym popiele. – Posłuchał mnie i odtąd duchy nie dawały mu spokoju, dręczyły bez ustanku. Rozchorował się, schudł bardzo. W końcu poszedł do dyrektora muzeum i poprosił, aby zwrócono mu bęben. „Umrę – powiadał – to i tak go sobie zabierzecie”. Dyrektor spełnił jego prośbę. Kastorakow, kiedy wspólnie jeździliśmy na kilkudniowe wyprawy w głąb Ałtaju, bardzo starannie wybierał miejsce pod nocleg. Nie wszędzie pozwalał rozbić namiot. Były takie zakątki, które napawały go lękiem, denerwował się wtedy, bladł. „Tu jest za dużo duchów” – mówił.

Ten, którego imienia nie poznałem, nie miał bębna, ani szamańskiego stroju, nie kamłał, aby odwiedzać niewidzialne krainy – może więc wcale nie był szamanem? Osiągnął zrozumienie, pogodzony z naturą w najszerszym tego słowa znaczeniu, a więc także z przemijaniem, a przecież właśnie do tego dąży każdy z nas, mniej lub bardziej świadomie.   
Kim więc był?…

Szamanizm definiowany bywa jako najstarsza religia Syberii, a zatem również Ałtaju. Najbardziej charakterystyczna jego cecha to zdolność do kontaktu lub raczej pośredniczenia pomiędzy ludźmi i duchami uzyskiwana przy pomocy metod ekstatycznych. Widzialnymi elementami typowego rytuału szamańskiego są uderzenia w bęben, śpiew, taniec, grzechot blaszanych naszywek na specjalnym stroju.

Jest to centralny nerw dawnej ałtajskiej kultury. Próbowano go brutalnie wyrwać, nie bacząc na społeczne skutki takiej ingerencji.

Szamanienie, zwane także kamłaniem (kam – szaman), jest rodzajem obcowania z duchami osiągalnym na dwa sposoby: albo duchy wcielają się w szamana (czy też w jego bęben) albo też to szaman odprawia się w podróż w zaświaty, czyli do krainy duchów. Przypomina to bardzo dwa rodzaje opętania rozróżniane przez demonologów – opętanie właściwe, possessi (od wewnątrz człowieka) i opanowanie zewnętrzne (obsessi).

Zasadniczym instrumentem kama jest bęben, wykonany zazwyczaj ze skóry marala (odmiana jelenia) naciągniętej na cedrową obręcz. Rezyduje w nim duch Tiungur Eze Gospodarz Bębena. Przed kamłaniem należy bęben ogrzać nad ogniem. Łatwo to skojarzyć z rozgrzewaniem silnika samochodu przed daleką drogą. Z kolei strój szamański posiada analogie ze skafandrem nurka lub kosmonauty, niezbędnym do pracy w obcym i niebezpiecznym dla człowieka środowisku.

Szamani tylko w najważniejszych szczegółach opisują świat, który znajduje się za skrajem nieboskłonu. Na końcu ziemi żyje chan Solo (który nie ma naturalnie nic wspólnego ze swoim imiennikiem, bohaterem „Wojen gwiezdnych”) wraz ze swoją jedyną córką. Tam właśnie znajduje się sądne miejsce, gdzie Ulgen, najpotężniejszy spośród jasnych duchów, zawzięty rywal Erlika, mieszka w pałacu o złotych wrotach.

Step Czujski na południu Ałtaju (Fot. Wojciech Grzelak)

Mapa szamańskiej podróży wygląda w skrócie następująco: wyrusza z jurty, gdzie rozpoczyna kam i dostaje się na szczyt góry znajdującej się w widzialnym świecie. Tam zwraca się ku jasnym duchom. Potem wędruje przez szczelinę skalną do dziedziny podziemnej. Odwiedza w niej górę, na której bawią się córki Erlika „z oczyma czarnymi jak noc”. Następnie szaman przebywa równinę, pustą, bez źdźbła trawy i dociera pod kamienny słup, gdzie gromadzą się duchy umarłych. Są wśród nich również zmarli przodkowie szamana. Tam także znajduje się jurta chana Temira, strażnika dziedziny martwych. Dalej są jeziora łez i jezioro krwi, błota, po których błądzą umarli i koński włos rozciągnięty nad topielą – tylko tędy szaman może przedostać się na drugi brzeg.

Z kolei widzialna Ziemia, zdaniem Ałtajczyków, którzy często ją nazywają „matką”, przypomina człowieka. Bywa antropomorfizowana jako całość, wówczas poszczególne kontynenty czy państwa postrzegane są jako oddzielne organy (na przykład Rosja to kręgosłup), ale także cechy ludzkie przypisywane są różnym obiektom geograficznym (góry rosną latami, mają głowy, ramiona itp.). Ten sposób postrzegania otoczenia znalazł swoje odzwierciedlenie w wieloznaczności pojęcia Ałtaj: jest to miano obszaru zamieszkiwanego przez Ałtajczyków, lecz jednocześnie swój Ałtaj ma każdy ród, a nawet rodzina, gdyż aiły, tradycyjne chaty ałtajskie, wznoszone są na planie sześciokąta, świętej figury krainy Ałtaj. Tak nazywają się również duchy ziemskie.

Ałtajczycy wierzą, że szamanem może być tylko taki człowiek, którego przeznaczy do tego zadania Kudaj Ulgen (Niebiański Bóg). W rodzie kandydata musi być obowiązkowo jakiś inny szaman, to znaczy człowiek mający „szamańską kość lub korzeń”. W linii ojca dar szamaństwa przechodził na syna lub wnuka, po kądzieli natomiast od brata matki na siostrzeńca.  Przyszły szaman od najmłodszych lat wyróżnia się wśród rówieśników, jest wrażliwy, nerwowy, czasami cierpi na epilepsję. Przeważnie jako nastolatka zaczyna dręczyć go choroba szamańska, zwana tios pasczit (dosłownie: „duch dusi”). Jej ataki powtarzają się zazwyczaj co miesiąc podczas nowiu. Osoba nawiedzona tą dolegliwością zachowuje się dziwnie, stroni od bliźnich, cierpi na bezsenność lub śpi bardzo niespokojnie, jest wyraźnie wyobcowana, ma uczucie dławienia na piersi, odczuwa drżenie i słabość kończyn, wykonuje gorączkowe ruchy i okrzyki.

Napady powracają regularnie, a ich siła wzrasta, dopóki nawiedzony nie zdecyduje się przejść inicjację szamańską. Przyszły szaman często opowiadał bliskim, że nawiedzający duch szukał u niego „dodatkowej kości”. Pasowanie na szamana jest całą sekwencją niesamowitych zdarzeń rozgrywających się w zaświatach, rozciągniętych na całe lata (w czasie pozaziemskim, gdyż w istocie w naszym świecie upływa jedynie kilka dni). Przyszły szaman przechodzi straszliwe tortury, duchy rozrywają jego ciało na części, przekuwają je na nowo, wylizują mózg aby oczyścić go od tego, co zbyteczne.

Chorobę szamańską, towarzyszącą często szamanowi w złagodzonej formie przez całe życie, miał sprowadzać duch górski Kara Tuu (Czarna Góra). Zmuszał on przyszłego szamana do kamłania, a w razie sprzeciwu – zdawał mu cierpienia fizyczne i psychiczne. Ale każdy szaman miał także czystego ducha opiekuńczego Ak Tuu. Rozróżnić mógł je tylko stary, wprawny kam, podczas specjalnego obrzędu dokonywanego trzy razy do roku.

Początkujący szaman zrazu kamłał bez bębna. Zamiast niego używał szmatki przywiązanej do kija lub pęczku gałązek brzozowych, czasami także łuku. Zastępczymi instrumentami (na przykład biczem lub wyobrażeniem bębna narysowanym na chuście) posługiwali się także szamani pozbawieni bębna – w czasach władzy sowieckiej zdarzały się rekwizycje bądź aresztowania tego zasadniczego atrybutu szamańskiego. Dopiero po pewnym czasie, gdy adept posiadł już tajniki sztuki, rodowa góra, miejsce święte dla ałtajskich klanów, „pozwalała” mu na przygotowanie szamańskiego instrumentu.

Czym jest podróż kama w zaświaty? Uczeni przyjmują, że świadkowie seansów szamańskich ulegają hipnozie, ale jednocześnie sam szaman wprowadza się w stan autohipnozy. Badacze bez trudu dostrzegli związek szamańskich praktyk z odchyleniem od normy psychicznej (w sensie definiowanym przez współczesną medycynę). Oto kilka poglądów uczonych na tę kwestię: Ksenofontow nazywał zjawisko szamanizmu wręcz „kultem wariatów”, Łopatin odnotował u goldskich szamanów „skłonność do nerwowych zaburzeń”, Kon pisał o szamanach po prostu: „Chorzy nerwowo, cierpiący na halucynacje”.

Wojciech Grzelak
Tekst ukazał się w nr 13–14 (185–186) 16 lipca – 15 sierpnia 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X