Wakacyjne wspomnienia ze starej teki

Lato, zawsze tak długo oczekiwane, powoli odchodzi w „siną dal” ustępując miejsca nadchodzącej jesieni, która faktycznie już nadeszła.

Niedługo rządzić będzie ona. Oby tylko była ciepła i złota. Jesień zawsze przynosi ze sobą trochę smutku. Dni stają się coraz krótsze, a noce – dłuższe. Za oknem coraz mniej zieleni. Ogolone drzewa przypominają o tym, że życie nie jest zbyt długie i że trzeba cieszyć się z każdego podarowanego nam przez Pana dnia. Cieszyć się słońcem, a nawet i deszczem, każdą chwilą.

Tak rozważając, przypomniałam sobie wakacje spędzone wraz z rodziną w sierpniu 1993 roku na Krymie w bajecznie pięknej miejscowości w pobliżu niewielkiego miasta o starodawnej nazwie Koktebel, inaczej: „Brzeg szlachetnych kamieni”. Za czasów sowieckich tu znajdował się międzynarodowy obóz młodzieżowy.

„Płanierskoje”. Namiot rozłożyliśmy na brzegu lazurowej zatoki, u stóp góry, na szczycie której znajduje się grób Maksymiliana Wołoszyna ( 1877-1932), wybitnego poety Krymu. W jego willi, kształt której przypomina stary okręt, gościli poeci, pisarze (ci przedrewolucyjni) nie tylko rosyjscy czy ukraińscy, ale i polscy. Dziś tam mieści się muzeum.

Przedświt. Na wschodzie różowa jutrzenka rozjaśnia niebo i morze. Z szaro-niebieskich mgieł na przeciwległym brzegu zatoki wyłaniają się mroczne grzbiety przybrzeżnych skalnych olbrzymów. Biegniemy ku morzu! Boso, po kolczastych, suchych stepowych trawach. Wchłaniamy wraz z czystym, rześkim powietrzem, pachnącym morzem i stepem, radość budzącego się nowego dnia. Schodzimy schodkami w dół, i… nagle zatrzymujemy się zaskoczeni. Przez noc na kamiennym brzegu rozkwitły kwiaty! Prześliczne! Małe jaskrawo różowe bukieciki gwiazdek wśród błyszczących, mieniących się bielą i kolorami tęczy kamyczków. Delikatne płatki rozwarły się w szerokim uśmiechu na powitanie słońca. Cudnie! Słońce wypływa powoli zza horyzontu wielką ognistą kulą. Morze mieni się wszystkimi odcieniami błękitu, szemrze – woła nas.

Zanurzamy się radośnie w chłodnych falach. Płyniemy migocącą świetlistą drogą, hen w nieskończoność. Morze obejmuje nasze ciała. Delikatnie, pieszczotliwie. Jest łagodne i ciche. Tak, niby cieszy się z rozkwitłych na brzegu kwiatów. Leżąc zmęczeni na chłodnych jeszcze kamieniach, omyci ze wszelakiego brudu, czujemy się pojednani ze światem, zjednoczeni z przyrodą. Słuchamy śpiewu morza. Jak dawniej, tak i teraz fale śpiewają „o potędze miłowania się… o ludziach różnych ras, napotkanych przez ten czas…”. Koronkowe falbanki pienistych fal z cichym pluskiem uderzają o brzeg, muskają nam stopy. Zawieszeni w niezwykłej niebieskości, między niebem i morzem, wśród różowo rozkwitłych traw, dziękujemy Panu za szczęście istnienia, za bezkres otaczającego nas piękna. Pojmujemy wielkość Boga i swoją marność. Tak nieoczekiwanie obejmuje nas uczucie szczęścia. Nie stracić go, nie przespać nowego świtu. Nie podeptać kwiatów rozkwitłych na kamieniach… Wzeszło słońce. W dolinie sinych skał, na prastarej ziemi Cymeryjskiej, opiewanej jeszcze w pieśniach Homera, w naszych duszach zabrzmiała polska pieśń poranna. Wtórowało morze i wietrzyk stepowy.

„Kiedy ranne wstają zorze
Tobie ziemia
Tobie morze
Tobie śpiewa żywot wszelki
Bądź pochwalon Boże wielki”.

Koktebel 1993
I. P. W.

PS Czytając te wspomnienia po raz kolejny doszłam do wniosku, że życie jest piękne, że to wielki dar Boga. Największy. Trzeba przyjmować go z wdzięcznością i nie marnować bez względu na te trudności, które w dniach dzisiejszych spadły na barki większości z nas.

Opracowała Władysława Dobosiewicz
Tekst ukazał się w nr 3 (45) 17 września 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X