Ciotka U.N.R.R.A.

Mydło, powidło i… bańki mydlane

„Jedzie UNRRA na rowerze marmoladę w kuble wiezie,
a ludziska się radują, że se chlebek posmarują”.

Swoją pierwszą marmoladę znalazłem na opuszczonych przez Wehrmacht niemieckich okopach. Była, jak wszystkie niemieckie marmolady, opakowana w drewnianą skrzynkę, zbitą z cienkich deszczułek i owinięta wewnątrz skrzynki woskowanym papierem. Na wierzchu skrzynki było widać pozostałość etykiety, gdzie stosy kolorowych owoców: jabłek, gruszek, śliwek i winogron obiecywały niebiańskie smaki, jakie oczekiwały na konsumenta. Tak naprawdę, marmolada robiona była z buraków z dodatkami jakiejś melasy, sacharyny i czegoś tam jeszcze, ale mnie to nie przeszkadzało. Pędziłem do domu, unosząc ciężką skrzynkę, czujnie rozglądając się dokoła, czy nie wypatrzę kogoś, chcącego mi marmoladę odebrać.

Niemiecka marmolada
Marmoladę doniosłem do domu szczęśliwie, ale tam spotkało mnie porażające zaskoczenie. Matka, której w zachwycie pokazałem swoją zdobycz, wydarła się na mnie, jak syrena okrętowa i tak wrzeszcząc i wypychając mnie z domu kazała mi natychmiast wyrzucić to niemieckie cholerstwo, tylko dlatego pozostawione przez nich, bo zatrute. Matka mogła mieć rację. Nauczono mnie, że na Niemców zawsze trzeba bardzo uważać, że nie można Niemcom ufać, że po Niemcach należy się spodziewać każdego świństwa.

Niemcy na pewno minowali wszystko, co się dało i niejeden, nawet starszy ode mnie chłopak, nie mający dość rozwagi, za to cierpiący na nadmiar odwagi, obywał się już bez ręki, kuśtykał na drewnianych szczudłach, albo zgoła wylegiwał się, poskładany z kawałków, na miejscowym cmentarzu. Słyszało się, że Niemcy zatruwali pozostawianą przez siebie żywność, ale wiadomości takie różnie były komentowane. Byli tacy, którzy twierdzili, że to lipa, a stary Oleksiewicz umarł nie po zatrutej niemieckiej wódce, a od źle zrobionego bimbru na karbidzie.

Marmolada ciążyła mi w rękach. Naprawdę, nie wiedziałem, co powinienem zrobić, więc na wszelki wypadek schowałem ją w naszej komórce, żeby czekała do jakiegoś lepszego czasu. Wyrzucić tyle dobrej marmolady, choćby nawet zatrutej?!- To mi się w głowie nie chciało pomieścić!

Jeszcze te samej nocy zakradłem się do komórki z łyżką i latarką. I nie uwierzycie! Nie otrułem się!

Dziwna logika, która kierowała moim postępowaniem, brała się niewątpliwie z okupacyjnego zagłodzenia każdego z nas, które, choć może nie śmiertelne, było jednak czymś bardzo realnym i dokuczliwym. U dzieciaków pomnażało się to dodatkowo ochotą na coś słodkiego. Warto więc było ryzykować dla tej marmolady, bo wtedy nie wyobrażałem sobie niczego bardziej słodkiego, niż taka właśnie, sztuczna niemiecka marmolada. Nikt by mnie wtedy nie przekonał, że gdzieś na świecie są rzeczy tak słodkie i tak smaczne, że czarna buraczana marmolada na melasie jest przy nich zwykłym śmieciem.

Powołanie UNRRY
Wojna miała się ku końcowi. Jednak, dopóki jeszcze trwała, nic nie wiedzieliśmy o tym, że już 9 listopada 1943 powstała w Waszyngtonie organizacja o nazwie United Nations Relief end Rehabilitation Administration, czyli skrótowo U.N.R.R.A., Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy.

Europa i wiele jeszcze innych części świata były już tak zniszczone trwającą od paru lat wojną, że każdy, kto miał wystarczająco bujną wyobraźnię, już teraz mógł sobie wyobrazić końcowe zniszczenia wojenne i ogromne problemy, jakie będą one niosły ze sobą po zakończeniu wojny. Ktoś, kto tak myślał, nie rozczarował się. Miasta były zbombardowane, wsie – wysiedlone, spalone i zaminowane, koleje – wysadzone w powietrze, a mosty – zarwane. Setki tysięcy wywiezionych błąkało się po Europie bez nadziei na powrót do domu, nie było pracy, nie było co jeść. Tuż za wojną postępowała jej nieodrodna siostrzyca – epidemia. Pomimo odzyskanej wolności, ludzie nadal umierali jak muchy.

Zakres pomocy
Gdyby wtedy nie było UNRRY, liczba ofiar wojny wzrosłaby, pomimo formalnego pokoju, o następne kilkanaście milionów. Ale UNRRA już wtedy była i działała. Powołana została do udzielania natychmiastowej pomocy krajom najbardziej zniszczonym przez wojnę. Pomoc obejmowała praktycznie cały zakres prac, potrzebnych do odtworzenia gospodarki zniszczonego państwa. Obejmowała doraźną pomoc żywnościową dla głodujących, ale też rozdawnictwo inwentarza (konie, krowy, owce) dla ludności wiejskiej oraz przydzielanie ośrodkom miejskim środków transportu. Były to samochody (najczęściej ciężarowe), parowozy, statki morskie i rzeczne. UNRRA organizowała i finansowała opiekę nad ludnością wysiedloną, organizowała doraźną i długofalową opiekę dla osób, które przeżyły obozy koncentracyjne, zajmowała się profilaktyką zdrowotną, szczepieniami, dożywianiem dzieci…

Potężna gospodarka amerykańska pompowała w UNRRĘ niesamowite ilości towarów i pieniędzy. UNRRA na całą swoją działalność wydała 1,7 miliarda dolarów. Na Polskę przypadło z tego 453000. Od razu proszę zrobić poprawkę na ówczesny kurs dolara. Cyfry podają ilość tamtych dolarów, nie obecnych.

Mało mnie obchodziły parowozy, czy samochody ciężarowe. Myśmy dostawali paczki unrowskie i, uwierzcie mi Państwo, były to paczki zaczarowane. Coraz bardziej wierzyło się w jakąś prawdziwą ciotkę Unrę z Ameryki, przysyłającą prezenty, takiego wojennego świętego Mikołaja. Unra stawała się w naszych myślach konkretną kobietą, nie organizacją, czy instytucją. Na każdej paczce wyraźnie widać było napisane UNNRA. – Jedzie Unra na rowerze… – śpiewali ludzie.

Każdy od razu widział, że były to paczki amerykańskie. Kompletnie inne, niż wszystko, co widziało się dotychczas. Pudło paczki było mocne, szczelne i pokryte „mydłem”. Tak się na to mówiło, ale chyba była to jakaś parafina, zapewniająca paczce wodoodporność.

{gallery}gallery/2007/unrra{/gallery}

Paczki UNRRY i konserwy mięsne
Nikt nie wiedział, co znajduje się w paczce. Dopiero po jej otwarciu można się było przekonać, co zawierała. Wiadomo, że ku rozpaczy naszych miłośników Zachodu, paczki nigdy nie zawierały Whisky, ani innych alkoholi. Papierosy się trafiały. Najczęściej „Camel” i „Pall Mall”. Podobno, co 25 paczka zawierała papierosy. Czasami, szczególnie papierosy „Pall Mall”, pakowane były nie w pudełkach, a w zalutowanych puszkach po 60 papierosów każda! Już takie pakowanie wydawało się wszystkim niesłychaną ekstrawagancją bogatych Amerykanów.

Paczki w swojej zasadzie były paczkami żywnościowymi, i takie produkty w nich przeważały. Były tam najczęściej różnego kształtu i rozmiaru metalowe puszki, ale i pudełka, i trudne do opisania, niezwykłe, kolorowe pojemniki. Ciotka Unra miała swoje dziwne i zaskakujące fanaberie. I tak, duża, okrągła puszka intrygowała dziwacznym i trochę strasznym, ale jednak zrozumiałym napisem – „Krowawa kobasica”. Gdy ktoś zdobył się na odwagę i puszkę otworzył, znajdował w niej wspaniałą kaszankę, ale dla kogo ta kaszanka była przeznaczona? Dla Jugosławii? Ta „Kobasica” strasznie zalatywała Bałkanami.

Puszki „Horse meat” i biały konik na zielonym polu mówiły same za siebie. Konina. Wspaniała w smaku. Już przyprawiona. Tylko podgrzać – i na talerz! Niektórzy oburzali się i zarzekali, że tego do ust nie wezmą. Może? Palantów zawsze było pełno, nawet w tamtych czasach. Konina mu nie pasowała, a w domu, gdy nikt nie widział, żarł gnojek z głodu świnię, zdechłą na czerwonkę…

W paczkach konina trafiała się tylko okazjonalnie. Najwięcej było wieprzowiny. I to jakiej! Więc, przede wszystkim słynna na cały świat „tuszonka”, która wcale nie była konserwą rosyjską, tylko amerykańską. Całe ruskie wojsko ją jadło, to fakt, nawet przylgnęła do tej konserwy jej rosyjska nazwa (odpowiednik serbo-chorwackiej Kobasicy), ale konserwę robiono w Ameryce i do Europy przywoziły ją alianckie statki. Amerykańska tuszonka to duża, szeroka puszka, którą, jeśli już otworzyłeś, nie mogłeś odstawić nie wyjedzonej do samego, blaszanego dna. Z tuszonką konkurował bekon. Wysoka, kanciasta puszka otwierana specjalnym kluczykiem nawijającym na siebie wąziutki blaszany pasek.

W środku był wspaniały boczek, no – taki bekon, już pocięty w delikatne plasterki! Garściami by go jeść! Były ryby w oleju, ser Cheddar, o kolorze POMARAŃCZOWYM! Mleko skondensowane i mleko w proszku. Masła tylko Amerykanie nie umieli robić. Solili je tak okropnie, że właściwie nie nadawało się do jedzenia. Były marmoladki! Teraz dopiero zobaczyłem, że ta moja, niemiecka, to jednak był śmieć. Była czekolada i czarna kawa Nesca. Czekolady nie lubiłem. Nigdy przedtem nie miałem jej w ustach. Wydawała mi się za twarda i za gorzka. Matka, gdy zobaczyła, że wypluwam czekoladę, rozpłakała się i nie dawała się uspokoić. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego tak płacze? Czym mogłem ją tak obrazić? Wyplułem przecież nie na podłogę, a grzecznie, na rękę i do śmieci.

Nie przyszło mi do głowy, że moje zachowanie mogło jej nagle uświadomić, jak bardzo dziecko zdziczało przez tę wojnę. Po spróbowaniu Neski już wiedziałem, że na całe życie będzie ona moim ulubionym napojem. I naprawdę tak się stało.

Przygoda z masłem orzechowym
Było jeszcze orzechowe masło. Słodkie, lepkie, utworzone z orzeszków ziemnych wspaniale pachnące mazidło do chleba. Ale myśmy jedli je od razu. Łyżką! Wszyscy tak robili. I my, i nasi sąsiedzi. Dorośli i dzieci. Tuż koło nas mieszkał starszy pan, Nowak, który otrzymywał paczki UNRRY z racji swej pracy w urzędzie pocztowym. Pewnego razu stało się u Nowaków okropne nieszczęście. Pan Nowak dostał ataku, biegał po podwórku, wydając jakieś przerażające świsty, dusił się, siniał. Pani Nowakowa krzyczała przeraźliwie, płakała, trzęsła swoim umierającym mężem i wzywała na pomoc Matkę Boską.

Matka Boska pomogła i panu Nowakowi jak nagle atak się zaczął, tak nagle się skończył. Już dużo spokojniejszy pan Nowak, lekko tylko trzymający się za usta poszedł podtrzymywany przez żonę do domu i wszystka powoli powróciło do normy. Na drugi dzień pan Nowak przywołał mnie gestem i rzekł do mnie, zaskoczonego – Szymek. Chcesz orzechowe masło? – a gdy potwierdziłem, położył mi na ręce wielką pakę orzechowego masła, odwrócił się i poszedł do domu. Długo stałem tam, oniemiały i nieruchomy, zamieniony w słup soli. Coś takiego? Tyle masła? Mnie? – ZA CO?

Kto cierpliwie poczeka, na pewno doczeka się wyjaśnienia. Tak było i ze mną, a sprawa dotyczyła pana Nowaka i orzechowego masła. No więc, było tak. Pan Nowak otrzymał w pracy paczkę, a w niej wielkie pudło orzechowego masła. Nabrał pełną łychę masła, włożył do ust i …nastąpiła katastrofa. Masło skleiło panu Nowakowi protezy zębowe, oderwało je od podłoża, ustawiając wszystko w takim położeniu, że biedny pan Nowak zaczął się dusić. Niewiele, podobno, brakowało.

Po tak okropnym doświadczeniu, pan Nowak postanowił nie ryzykować następnego incydentu i dlatego właśnie zostałem obdarowany. Amerykanie nie zdawali sobie zapewne sprawy, co za niezwykłe zdarzenia spowodują ich paczki w Polsce, ale nie tylko w Polsce. Paczki UNRRY szły chyba do wszystkich państw Europy.

Maszynka do robienia… baniek mydlanych!

W paczkach były też prezenty. Bardzo różne. Pożyteczne w naszym rozumieniu i takie, nie za bardzo pożyteczne. Na przykład, tekstylne buty dla dzieci. Coś w rodzaju późniejszych trampek. Wtedy zwane demokratkami. Bardzo pożyteczne, choć trochę niebezpieczne w chodzeniu, bo wszystkie dzieciaki przezywały idącego w takich butach obelżywą rymowanką: – „Z przodu łata, z tyłu łata, tak wygląda demokrata”.

Czasami trafiała się w paczce dziwna maszynka. Wyrzucało się ją, bo nikt nie wiedział, do czego mogłaby służyć. Ludzie umieli wtedy po rusku i po niemiecku, ale angielski był językiem tajemniczym i nikt nie znał tego dziwnego języka. Na opakowaniu maszynki coś pisało. Na obrazku wdziało się uśmiechnięte dzieci. Maszynka musiała być jakąś zabawką, ale jaką? Dopiero po wielu, wielu latach zobaczyłem taką maszynkę podczas działania. Na jakimś kolorowym filmie amerykańskim maszynka robiła… bańki mydlane. Tysiące baniek mydlanych. Całe chmury kolorowych mydlanych baniek.

– O, mój Boże! – pomyślałem wtedy. – Oni usiłowali nas rozbawić, nie wiedząc, jak bardzo ponurymi dziećmi byliśmy. Nie poznaliśmy się na ich geście. Myślę, że nawet gdybyśmy umieli przeczytać instrukcję, uważalibyśmy, że przysyłanie nam takiej zabawki, to zawracanie głowy.

I gdy to napisałem, może dla jakiejś nauki, może za karę, dopiero teraz, po dziesiątkach lat wracają do mnie wspomnienia tamtych smaków, zapachów, kolorów, jak wspomnienia jedynych w życiu szczęśliwych wakacji.

I żal teraz tych kolorowych baniek mydlanych…

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 3 (45) 17 września 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X