W Kazachstanie o Polsce się nie mówiło

O Polsce się marzyło. Za Polską się tęskniło. I zazdrościło tym, którzy przed 1936 rokiem zdążyli do Polski wyjechać. Wspomnienia Wiktora Wachowskiego

W Pokostowce, małej wsi na Ukrainie, w domu kowala Marcina Ratuszyńskiego, naprzeciwko kościoła, w 1924 roku urodziła się moja mama Bronisława. Zdążyła ukończyć dwie klasy polskiej szkoły i dwie klasy ukraińskiej, gdy w 1936 roku, jako 12-letnia dziewczynka musiała opuścić swój dom i nigdy więcej do szkoły nie wrócić. Razem ze swoimi rodzicami wsiadła do pociągu towarowego i przez prawie miesiąc w bydlęcych wagonach jechała do północnego Kazachstanu. Kiedy przyjechali na miejsce, była jesień, zimno. Wyrzucili ich w szczerym polu bez środków do życia. I wtedy zaczęła się walka, prawdziwa walka o życie. Głód był okropny. Ratowała ich wiara w Boga. W Oziornoje, wiosce położonej po sąsiedzku z Nowobieriezowką, w której mieszkała rodzina mamy, modlącym się Polakom ukazała się Matka Boska, a następnego dnia w jeziorze pojawiło się mnóstwo ryb. Właśnie te ryby jedli także moi przyszli rodzice.

Rodzina Ratuszyńskich była związana z kowalstwem. Mój pradziadek Józef Ratuszyński wszystkim swoim czterem synom wykuł żelazny krzyż. Dzisiaj jeden z nich stoi u mnie, a gdy przyjdzie pora, przekażę go mojemu synowi, Eugeniuszowi Wachowskiemu.

Dziadek Marcin Ratuszyński, jak tylko przyjechał do Kazachstanu, postawił kuźnię i zaczął pracować. Pracował bardzo ciężko, w ciągu roku wypracował 1000 „trudodni” (dni roboczych). Robił to wszystko, aby zapewnić rodzinie dach nad głową. Wybudował drewniany, solidny i ciepły dom. Nie zdążył jednak w nim zamieszkać. Sowieci uznali, że dom dla kowala jest za dobry i bardziej nada się naczelnikowi kołchozu. Dziadek przełknął tę obrazę i, ciężko pracując, zbudował drugi dom, tak samo solidny i ładny. Tym razem nadał się dla nowego agronoma. Trzeci dom był już z samanu [cegły formowane z gliny i słomy], z okienkiem w suficie, bo w zimie spadało tyle śniegu, że udawało się wyjść tylko przez ten otwór. W tym „domu” dziadek zmarł. W tym „domu” w 1953 roku urodziłem się ja.

Swojego męża Tofila mama poznała w Kazachstanie. Też był zesłańcem, który z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa przyjechał tam w bydlęcym wagonie.

Tata urodził się w Krasnosiłkach w obwodzie kijowskim. Pracował jako kierowca.

{gallery}gallery/2020/wachowska{/gallery}

Zesłańcy nie mieli prawa bronić ojczyzny, bo byli wrogami narodu. Mogli tylko służyć w „trudowej armii”. Mama od rana do wieczora pracowała w polu jako traktorzystka.

W domu bardzo rzadko mówiło się po polsku, z dzieciństwa pamiętam tylko kolędy. W czkałowskiej szkole średniej uczyliśmy się po rosyjsku, o Polsce nas nie uczyli, bo Polacy byli wroga-mi narodu. Z polskich książek w domu było tylko Pismo Święte i książeczki do nabożeństwa, bo tylko tyle udało się zabrać do Kazachstanu. Do kościoła się nie chodziło, bo go najzwyczajniej w świecie nie było. Ludzie zbierali się na modlitwę po domach. Na Wielkanoc, Boże Narodzenie zbierali się u najstarszej osoby i składali sobie życzenia, najczęściej mówiono: „Daj Bóg za rok doczekać”.

Na początku lat dziewięćdziesiątych przyjechał do Czkałowa ksiądz. Zanim zbudował kościół, przez dwa lata msze święte były odprawiane w naszym domu.

Co oznaczało dla mojej rodziny polskie pochodzenie? Zsyłkę do Kazachstanu.

Upłynęło już wiele czasu, ale pamiętamy o losach naszych przodków, bo dopóty człowiek żyje, dopóki ktoś o nim pamięta.

Anastazja Wachowska
Anna Wachowska
Tekst ukazał się w nr 6 (346), 31 marca – 27 kwietnia 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X