U polskich mohikanów z Zagłębia Borysławskiego fot. Konstanty Czawaga / Nowy Kurier Galicyjski

U polskich mohikanów z Zagłębia Borysławskiego

– Organizujemy akcję „Wielkanoc z Polakami na Ukrainie” i przyjadę z pomocą do Lwowa za dwa tygodnie – zapowiedziała Iwona Romaniak, prezes Fundacji Bratnia Dusza. – Spotykałam się z Marianem Frużyńskim, prezesem katolickiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, zgromadzimy się na spotkanie świąteczne w katedrze lwowskiej.

Zapytała jeszcze, czy może znam położone na naszym terenie środowiska polskie, którym też warto przekazać coś z żywności. Zaproponowałem odwiedzić ostatnich samotnych Polaków rozsianych po wioskach w Zagłębiu Borysławskim. Zresztą nasza ekipa redakcyjna była tam pięć lat temu. Chciałem więc ponownie spotkać tych ludzi i zobaczyć, jakie zmiany zaszły tam od tamtego czasu.

Sergiusz Syłantiew, prezes Regionalnego Towarzystwa Polskiej Kultury w Borysławiu, który opiekuje się tymi rodakami pomimo tego, że przed tym został podpalony jego prywatny skansen, zgodził się doprowadzić nas do ich domów. Ostrzegł nas też, żebyśmy zabrali gumowe buty, bo inaczej nie da się dotrzeć do pani Heli.

fot. Konstanty Czawaga / Nowy Kurier Galicyjski

W Uriżu skręcamy na wyboistą drogę, która doprowadza nas do Podbuża, a właściwie nad brzeg górnej Bystrzycy. Po drugiej stronie rzeczki znajdowała się kiedyś polska osada. Ze wszystkich mieszkańców pozostała tam tylko Helena Marycz. Jedyną wąską kładkę zabrała woda i teraz mieszka tam samotnie jak Robinzon. Zostawiamy samochód. Chłopaki ładują dary do dużych plecaków, przechodzimy w bród na drugi brzeg. Dalej ścieżka przez krzaki wyprowadza nas w pole, skąd daleko widoczny jest samotny domek pod lasem. Po kilku latach, od kiedy nakręcaliśmy tam film, prawie nic się nie zmieniło. Nadal jest sama i prowadzi gospodarkę. Rozpoznała mnie i z iskrą w oku zapytała, czy się zmieniła. Nie – odpowiedziałem szczerze, bo była taka sama jak w naszym filmie sprzed pięciu lat.

Trudno uwierzyć w to, że leciwa kobieta, która zachowała tak piękną polszczyznę, ponad 60 lat nie rozmawiała wcale w języku ojczystym, ponieważ ukrywała swoje pochodzenie nawet w domu przed swoimi dziećmi. W Podbużu do dzisiaj nie wiedzą, że ma na imię Helena. Nazywają ją Lusia.

– Ja z domu mam nazwisko Drycz – mówi o sobie gospodyni. – Moja mama była Polka, pańska kucharka z Biskowic koło Sambora. Tata to Ukrainiec z Podbuża, był furmanem. Ochrzczona jestem w kościele w Podbużu, który po wojnie był zamknięty. Była tam mleczarnia, potem pralnia, teraz cerkiew greckokatolicka. Ja tutaj w lesie urodzona. Państwo, gdzie mama służyła do 1939 roku, namówiło moich rodziców, aby tutaj postawili dom i przyjmowali letników z miasta. Ale przyszła wojna, a potem państwo wiecie, jakie były czasy. To tato się postarał, że nas zapisali „Ukraińcy”. I my według dokumentów jesteśmy Ukraińcami. Był taki z Podbuża dyrektor szkoły, że nie wziął mnie w siódmym roku do szkoły, bo mówił, że my Polacy. Ale później jak już poszłam w ósmym roku, to nic złego mi nie robił. Pamiętam go bardzo dobrze. Jak mnie kiedyś ktoś coś mówił, że ty Polka czy Mazurka, to ja do nich: chcesz, ja ci dokumenty pokażę, że jestem Ukrainką. No, a co zrobić? – śmieje się pani Hela.

fot. Konstanty Czawaga / Nowy Kurier Galicyjski

Niedługo po II wojnie światowej Polacy opuścili miasteczko Podbuż, które szybko stało się wsią. Helena Marycz miała dziesięć lat, kiedy polska część jej rodziny wyjechała do powojennej Polski. Jedna tylko ciocia przez jakiś czas pozostawała w Biskowicach.

– Miałam kuzynów w Polsce, ale oni już poumierali, a te młode już mnie nie znają. Kiedyś jeździłam dwa razy do Polski. Do Głubczyc i do Katowic – przyznała się nam.

Straszne czasy oddalały się, ale ona nadal ukrywała swoją narodowość. Przez 35 lat pracowała jako kucharka Lusia. Ze wzruszeniem wspomina, jak po wybudowaniu nowego kościoła w Borysławiu Sergiusz Syłantiew, który pomagał pani Heli sprzedawać ser i mleko, zaprowadził ją tam i ona po tylu latach znów usłyszała mszę po polsku.

– Byłam, jak zaczarowana – stwierdza. – Zdawało się, że moja mama za plecami stoi. Aż mi się płakać chciało.

Teraz w rodzinie Heleny Marycz już nikt nie ukrywa swojej polskości. Zaprasza nas wszystkich do gościnnego stołu.

Z okazji zbliżającego się Dnia Polonii i Polaków za Granicą zapytałem ją, jakie życzenia chciałaby złożyć Polakom na całym świecie?

– Żeby byli wszystkie zdrowe, uśmiechnięte i by wszystkie dożywali do moich lat – życzyła Helena Marycz. – Bo przecież mam wnuka, mam już prawnuka, ale jakbym jeszcze troszkę dociągnęła, to by była jeszcze praprawnuczka czy praprawnuk! Ale to jest ciężko, bo jak człowiek dłużej żyje, to człowiek ma na sercu więcej ran. I my z tym musimy żyć. Pochowałam córkę. Może kiedyś się spotkamy, bo ja wierzę w to. Do kościoła tak nie chodzę, ale Boga kocham.

fot. Konstanty Czawaga / Nowy Kurier GalicyjskiŻegnamy się z panią Helą i po kolejnych kilkunastu kilometrach dziurawej drogi wkraczamy do Stupnicy, w której na różnych ulicach pozostała ostatnia czwórka Polaków.

Drzwi otwiera starsza kobieta, która opiera się na jednej kuli. Nazywa się Danuta Dołyk.

– Połowa tej wioski polska była, a połowa – ukraińska – wyjaśniła. – Dużo Polaków wyjechało. Bieda, roboty nie ma. Ni ma dobra. Młodzi wszystkie pojechali, sami stare zostali się tu. Ni ma nic dobrego. Dobrego tu nic ni ma.

– Pytam, czy ma z kim porozmawiać po polsku?

– Nie mam z kim – stwierdza. – Nikogo nie ma absolutnie. Już mi język zaplątał się po polsku jak mówię, bo nie mówiła długo. Tak sobie radio włączę, to trochę słucham po polsku, a tak to nie ma z kim. Kościoła nie ma dawno. Rozebrali kościół. Jeszcze by może stał, ale rozwalili.

Pytamy kobietę jak obchodziła święta Wielkanocne.

– Sama siedzę ta i już – powiedziała. – U mnie święta tak, jak i każdy dzien. By ja mogła jak kiedyś gdzieś tak pojechać, do Drohobycza, do kościoła, a teraz już nie pojadę. Kobieta do mnie przychodzi, przyniesie wody.

fot. Konstanty Czawaga / Nowy Kurier Galicyjski

Kolejnej Polki w Stupnicy nie zastaliśmy w domu. Dary zostawiliśmy przy drzwiach, pod daszkiem. Michał Rendowicz spotkał nas na swoim podwórku.

– Ojciec był Polak, a matka Ukrainka – powiedział o sobie. – To już nie życie. Gospodarka to są kozy, kury.

Czesława Sliwiak mieszka na skraju wsi, koło cmentarza.

– Wiele ludzi poszło stąd do Polski – powiedziała kobieta. – Rodzina po mamie była w Polsce, w Krakowie, już poumierali. Sama nikogo nie mam. Serdecznie dziękuję za dary. Jak żyję? Na razie dobrze, by nie było gorzej, bo jeszcze może być gorzej. Chleb sobie kupię, do chleba i tyle. Żyję jak mogę. Na swoją kieszeń, na swoje pieniędzy. Kto ma więcej pieniędzy, ten da sobie radę.

Ci leciwi samotni Polacy są skazani spędzać święta poza kościołem, chyba nie wiedzą też o nich duchowni. Rzadko dociera tam jakaś pomoc żywnościowa z Polski.

Odnalazł tych Polaków Sergiusz Syłantiew, prezes Regionalnego Towarzystwa Polskiej Kultury w Borysławiu.

– Po prostu po słuchach, ludzi pytałem się, gdzie jeszcze Polacy mieszkają i to są ostatni ludzie, mohikanie po tych wioskach, po tych wioseczkach – wyjaśnił. – Staramy się w miarę możliwości ich odwiedzać. Dwa razy do roku, trzy razy, jak się uda. Ale staramy się ich odwiedzać. Teraz przed świętami nie udało się, ale dzięki Panu Bogu że się teraz udało. Samiście zobaczyli tych ludzi, samiście tu byli i myślę, że ci ludzie wartują tego poszanowania. Nie tyle może ten człowiek potrzebuje tej konserwy czy jeszcze czegoś. Ale oni potrzebują pamięci. Że ktoś ich pamięta, że ktoś ich odwiedza. Pani Danusia powiedziała: a czemu was nie było przed świętami, ja was czekała? I to najważniejsze jest, bo ten człowiek czeka. Jak by nie było, ale on zawsze czeka. I jeszcze na myśli mam poodwiedzać tu jeszcze kolejne miejscowości, żeby znaleźć tych jeszcze parę osób Polaków. Jedyny problem z transportem, że nie ma czym jeździć. Nowoszyce, Rychcice objechać, jeszcze te małe miejscowości. Gdzieś jeszcze tam mieszkają Polacy, bo słyszałem.

Przed wyjazdem ze Stupnicy swoimi świeżymi refleksjami podzieliła się Iwona Romaniak, prezes Fundacji Bratnia Dusza:

– Cos fantastycznego. Spotkanie z rodakami na Kresach, rozmowy z tymi ludźmi, spędzony czas, emocje to jest coś, czego nie da się opisać, bo to trzeba przeżyć. Ludzie są niesamowici, skromni. Chaty biedne. Ludzie żyjący bardzo ubogo, ale cieszą się z tego co mają. Gościnność jest niewyobrażalna. Ludzie wyciągają wszystko co mają. W każdym domu jest przygotowany poczęstunek. W każdym domu jest przytulenie, uśmiech. W każdym domu jest taka ciepłość. To jest fantastyczne, ta polskość. O tym jak mówią, że są tutaj Polakami, że nie wyjadą, bo są tu korzenie. Tutaj była mama, babcia, dziadkowie i tutaj jest ich Polska. To jest fantastyczne, że my jako Fundacja jesteśmy tylko pośrednikami tych dobrych ludzi. Bo my jako Fundacja Bratnia Dusza jesteśmy małą organizacją, ale dzięki ludziom, którzy mają olbrzymie serca, dzięki osobom starszym, dzieciom, organizacjom, firmom możemy robić niesamowite rzeczy. Szkoły, przedszkola. Tutaj też Fundacja EMES i Przyjaciele. Chłopaki specjalnie zapakowali cały samochód, zorganizowali dużą akcję, bo ich auto jest też pełne po same brzegi. Przyjechali też, opłacają paliwo i są z nami. Spędzają z nami cały dzień od rana do nocy. To dopiero pierwszy dzień za nami, że byliśmy z tymi ludźmi, by okazać wsparcie, pomoc i żeby pokazać, że pamiętamy. Nie możemy nie przyjeżdżać, bo to nasz obowiązek i to jest dla nas zaszczyt. Nie możemy inaczej, bo nie znając swoich korzeni, zapominając o swoich rodakach, zapominamy o sobie i swojej historii. A to jest najważniejsze. Bardzo dziękuję wszystkim przyjaciołom z Polski i Fundacji EMES i Przyjaciele. To są niesamowici ludzie, którzy przyjechali z nami autem pełnym pomocy. Dziękuję wszystkim, którzy dołączyli się do naszej akcji „Święta Wielkanocne z Polakami na Ukrainie”.

Grzegorz Dudek z Tarnowa dodał, że Fundacja EMES i Przyjaciele została założona oficjalnie rok temu. Nieoficjalnie chłopaki działali już kilka, a nawet kilkanaście lat wcześniej. Po wybuchu wojny na Ukrainie pomagają obywatelom tego kraju, pozostałym tam Polakom. Wspierają tez dzieci niepełnosprawnych. Do polskich mohikanów w Zagłębiu Borysławskim dotarli po raz pierwszy, jak i Fundacja Bratnia Dusza.

– Ciężkie refleksje, bo nie spodziewałem się, że tak Polacy żyją, w takich warunkach w XXI wieku – zaznaczył. – W Polsce to troszkę inaczej wygląda. Nie ma takiego, żeby nie można do kogoś dojść przez rzekę, gdzie nie ma kładki. Gdzie starsza pani, która ma już po osiemdziesiątce, przyjmuje nas jakbyśmy nie wiem kim byli. Jeżeli ci ludzie tutaj umrą, to już tej polskości będzie coraz mniej.

W kolejnym dniu w katedrze lwowskiej odbyło się spotkanie świąteczne delegacji Fundacji Bratnia Dusza i Fundacji EMES i Przyjaciele z członkami Katolickiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku na czele z Prezesem Marianem Frużyńskim. Obecna była tam wicekonsul Natalia Rudczyk z Konsulatu Generalnego RP we Lwowie. Nie zapomniano też o naszej redakcji. Dziękujemy.

Konstanty Czawaga

Tekst ukazał się w nr 8 (420), 28 kwietnia – 15 maja 2023

Przez całe życie pracuje jako reporter, jest podróżnikiem i poszukiwaczem ciekawych osobowości do reportaży i wywiadów. Skupiony głównie na tematach związanych z relacjami polsko-ukraińskimi i życiem religijnym. Zamiłowany w Huculszczyźnie i Bukowinie, gdzie ładuje swoje akumulatory.

X