Tajemnice i legendy Cmentarza Łyczakowskiego. Część 4 fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Tajemnice i legendy Cmentarza Łyczakowskiego. Część 4

W czasach międzywojennych wśród „złotej młodzieży” lwowskiej popularnością cieszyły się randki i spotkania koleżeńskie w miejscach zacisznych, na przyrodzie wśród zieleni i drzew stuletnich. Najbardziej romantyczną uważano porę wieczorną i nocną. Zależnie od własnej fantazji młodzież wybierała się na przechadzkę Stryjskim parkiem, Pohulanką, lub na Wysoki Zamek, lecz można było spotkać niejedną zakochaną parę również na Cmentarzu Łyczakowskim.

Randki wśród grobowców i pomników budziły u niektórych niezwykle ostre uczucia i emocje. Niewiarygodne, ale te same miejsca przyciągały samobójców, zaś wśród chaszczy i na krętych alejkach można było spotkać też „typów spod ciemnej gwiazdy”, niebezpiecznych alkoholików i różnych psychicznie chorych zboczeńców. Spotkania z nimi mogły mieć skutki naprawdę tragiczne.

Potencjalni samobójcy, którzy chcieli raz na zawsze podsumować swoje rachunki z życiem, wybierali śmierć przez powieszenie lub strzał rewolwerowy. Oto jeden z licznych wypadków z kroniki Cmentarza Łyczakowskiego. 11 listopada 1933 roku lwowski „Wiek Nowy” umieścił artykuł pt. „Samobójstwo nieznanego młodzieńca na Cmentarzu Łyczakowskim”. Chodziło o śmierć 23-letniego Ludwika Szczudłowskiego, elektrotechnika, zamieszkałego przy ul. Piekarskiej 26. W godzinach popołudniowych robotnicy na cmentarzu usłyszeli strzał rewolwerowy i za kilka minut obok jednego z grobowców niedaleko wejścia głównego odnaleźli leżącego w kałuży krwi przyzwoicie ubranego młodzieńca. Obok desperata na ziemi leżał rewolwer bębenkowy, pięciostrzałowy i książka „To i owo”, zbiór anegdot, dowcipów i facecji (akurat odpowiedni temat do czytania przed samobójstwem!).

Pogotowie ratunkowe przewiozło młodzieńca do szpitala powszechnego, który jak wiadomo znajduje się obok cmentarza. Niestety nie udało się go uratować. W kieszeni marynarki desperata odnaleziono karteczkę napisaną przed strzałem samobójczym tej treści: „Zwłoki oddać do użytku studentom medycyny”. Dochodzenie policyjne wykazało, że Ludwik Szczudłowski w najbliższych dniach miał wstąpić w szeregi wojskowe. Starał się uniknąć tego obowiązku i nawet zgłosił się jako chory do szpitala na obserwację, skąd jednak zbiegł i dokonał samobójstwa w obawie przed służbą wojskową.

Podobny wypadek był bardzo prosty dla śledztwa policyjnego, lecz dość często w bardziej skomplikowanych okolicznościach policja sobie nie radziła. Na przykład, w sprawach morderstw, nawet głośnych, sensacyjnych, o których pisała prasa lub interweniowały wpływowe osoby. Właśnie taka sensacyjna tragedia zdarzyła się w 1926 roku z 18-letnim Władysławem Leonem Makolondrą, synem znanego i szanowanego we Lwowie właściciela zakładu budowlano-kamieniarskiego Ludwika Makolondry. Makolondrowie czuli się na Cmentarzu Łyczakowskim jak u siebie w domu. Główną specjalnością firmy Makolondry seniora było właśnie budownictwo grobowców i nagrobków na tym cmentarzu, zaś zakład mieścił się obok przy ul. Św. Pawła 10, naprzeciw głównej bramy cmentarnej. Mieszkała rodzina w tejże dzielnicy przy ul. Kochanowskiego 109. Przy tej ulicy należały do niej trzy kolejne kamienice czynszowe. Ludwik Makolondra (2.07.1874–10.05.1942), rzeźbiarz i budowniczy, odziedziczył talent i zainteresowania zawodowe po rodzinie matki Anny z Zagórskich Makolondrowej (1841–1911), której ojciec prowadził we Lwowie znaną firmę budowlano-kamieniarską. Ludwik Makolondra w 1901 roku założył własną pracownię rzeźbiarsko-kamieniarską i z czasem zasilił tereny cmentarzy lwowskich, również innych miast galicyjskich, setkami grobowców z granitu, marmuru i piaskowca, również rzeźbami figuralnymi. Firma jego była jedną z największych i najbogatszych we Lwowie. Reklama firmowa głosiła: „Pracownia rzeźbiarsko-kamieniarska Ludwik Makolondra, Lwów, ul. Św. Pawła 10 (naprzeciw nowej bramy cmentarnej). Skład pomników (nagrobków) i figur z kamienia ciosowego, marmuru, granitu i syenitu. Wykonuje grobowce, kaplice, ołtarze, roboty budowlane, jak cokoły i schody”. Rodzinny grobowiec Makolondra zbudował również na Cmentarzu Łyczakowskim, na prestiżowym polu nr 1. Obok niego był zbudowany grobowiec rodziny Gojawiczyńskich. Antoni Gojawiczyński bogaty właściciel drukarni, król kurkowy, był żonaty z siostrą Ludwika Makolondry, Marią.

fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Synowie tych rodzin, kuzynowie Zdzisław Stanisław Gojawiczyński (urodzony 19.04.1904 roku) i Władysław Leon Makolondra (urodzony 28.03. 1907 roku) utrzymywali z dzieciństwa przyjacielskie stosunki. Zdzisław Gojawiczyński był studentem prawa na Uniwersytecie Lwowskim, zaś Władysław Makolondra słuchaczem budownictwa we lwowskiej szkole przemysłowej. Pracował również w przedsiębiorstwie ojca, który widział w nim swego następcę w zarządzaniu firmą. Według wspomnień kolegów, Makolondra junior był energicznym, eleganckim młodym człowiekiem, grał na mandolinie w zespole założonym w dzielnicy Łyczakowskiej. „Wiek Nowy” pisał o nim: „Cieszył się życiem i snuł różne plany na przyszłość”. Kuzyni mieli oczywiście swoje sekrety, zwłaszcza dotyczące stosunków z kobietami. Jak ustaliła później policja, obydwj utrzymywali znajomości z dziewczynami z półświatka i z młodymi artystkami teatru miejskiego. Ale nikt nawet nie mógł wyobrazić, że dojdzie do wydarzeń tragicznych, do śmierci obydwu i to w okolicznościach tajemniczych i nigdy nie wyjaśnionych. Starszy z kuzynów zginął tragicznie 18 marca 1925 roku. Ciało jego z przestrzeloną głową odnaleziono w parku Stryjskim (Kilińskiego). Według relacji „Wieku Nowego” z dnia 21 marca 1925 roku pt. „Tajemnicze samobójstwo akademika”, sytuacja wyglądała następująco. Niejaki Władysław Wróbel, zamieszkały przy ul. Św. Jacka 6 ,o godzinie ósmej wieczór spacerował główną aleją parku Kilińskiego i na jednej z ławek „zauważył siedzącego młodego mężczyznę ubranego w czapkę akademicką, ale nieżywego”. Wróbel natychmiast zawiadomił komisariat policji przy ul. Jabłonowskich i na miejsce przybył starszy przodownik Gaweł i przodownik Kobylak, którzy „nieznanego zastali w pozycji siedzącej, trzymającego silnie w ręce browning. Wnet też zjawił się tam urzędnik wywiadowczy Riedler, komisarz Bułat, kierownik miejskiego komisariatu i lekarz miejski dr Kasparek. Komisyjnie stwierdzono, że denat odebrał sobie życie strzałem w usta i momentalnie zakończył życie. W kieszeni ubrania znaleziono legitymację, na podstawie której skonstatowano, że jest to Zdzisław Gojawiczyński, liczący lat 21, syn znanego we Lwowie właściciela Drukarni Udziałowej. Prócz legitymacji nie znaleziono przy zwłokach żadnych zapisków, ani też listów tak, że chwilowo powód samobójstwa jest niewyjaśniony”. Dalsze śledztwo celem ustalenia przyczyny śmierci Gojawiczyńskiego ujęli w swoje ręce komisarz Batorski i urzędnik śledczy Gross. Ustalono, że denat pożyczył browning w tym samym dniu od swego kolegi Zdzisława Guttera. Tegoż wieczora bawili się w mieszkaniu Gojawiczyńskiego dwaj jego koledzy z korporacji „Leopolia” Ludwik Zahradnik i Jerzy Łoziński. Policja „intensywnie przez cały dzień starała się wyjaśnić tajemnicze samobójstwo Gojawiczyńskiego, zwłaszcza, że zachodziło podejrzenie, czy w tym wypadku nie odgrywa roli tzw. pojedynek amerykański. Denat bowiem był bardzo ambitny i należał do akademickiej „Leopolii”, biorąc żywy udział w życiu akademickim”.

W toku śledztwa okazało się jednak wiele poszlak wskazujących, że było to zaplanowane morderstwo, lecz policja nie mogła znaleźć żadnego podejrzanego, również została tajemnicą przyczyna, która mogłaby spowodować tak tragiczne wydarzenie. W tej sytuacji komisarz Batorski wnioskował, że było to samobójstwo i postanowił zamknąć śledztwo. Rodzina nie zgodziła się z tym wnioskiem i wymagała prowadzenia bardziej rzetelnego powtórnego śledztwa. Przeprowadzono nawet ekshumację i sekcję zwłok, lecz policji nie udało się ustalić ani motywu morderstwa, ani osoby domniemanego mordercy. Uznano jednak, że pewne okoliczności przemawiały za morderstwem, a nie samobójstwem.

Jurij Smirnow

Tekst ukazał się w nr 6 (418), 31 marca – 13 kwietnia 2023

X