Tajemnice i legendy Cmentarza Łyczakowskiego. Część 3 fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Tajemnice i legendy Cmentarza Łyczakowskiego. Część 3

Pan Antoni Kurkowski to nie wymyślona literacka postać, tylko realny obywatel lwowski, który wprost z życia wszedł na łamy utworów i wspomnień popularnych lwowskich powieściopisarzy (np. Henryka Zbierzchowskiego i Jana Frylinga) i piosenek batiarskich. Działalność jego była znana każdemu mieszkańcowi przedwojennego Lwowa, ale budziła nie zazdrość z powodu jego sukcesów i wysokich zarobków, lecz zabobonny lęk przed jego zawodem.

Otóż, Antoni Kurkowski, oczywiście batiar łyczakowski, był założycielem i właścicielem najbardziej renomowanego we Lwowie i kwitnącego przedsiębiorstwa – pierwszorzędnego zakładu pogrzebowego pod szyldem „Concordia”. Jego fantazja w urządzeniu pogrzebów nie znała granic. Był on prawdziwym reżyserem, tyle, że nie spektakli teatralnych, lecz smutnych ceremonii pożegnalnych. Oczywiście tylko dla tych, kogo było stać nie tylko na wystawne życie, ale i na wystawny pogrzeb.

Batiary śpiewali o nim piosenki pełne pogardy, pewni, że ich z takimi honorami nigdy nie odprowadzą w ostatnią drogę. Jedna z najbardziej popularnych w tym temacie piosenka brzmiała następująco:

Choć mi grabarz grób muruje,
Naj mni w d… pocałuji!
Choć Kurkowski robi trumny
To ja jemu g… umrym!

Ale była to tylko fanfaronada, bo i batiar „kiedyś będzie musiał spuścić z tonu” i zająć swoje miejsce jak nie wśród klientów Kurkowskiego, to na zwykłym cmentarzu.

fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Antoni Kurkowski (1859–1920) rozpoczął swoją działalność zawodową jeszcze w końcu XIX wieku, za czasów Imperium Austriackiego i najjaśniejszego cesarza Franciszka Józefa I. Swoją firmę przekazał synowi Julianowi (1885–1934), który kontynuował szlachetną działalność ojca i był pochowany obok niego w rodzinnym grobowcu na Cmentarzu Łyczakowskim. Kurkowskiego nazywano „Lwowskim Charonem” i jego domeną była „lwowska dzielnica za Styksem”, czyli Cmentarz Łyczakowski. Wiodło się panu Kurkowskiemu całkiem dobrze, otóż był on jakby uosobieniem radości życia. Witold Szolginia, wybitny znawca Lwowa, jego ludzi, jego zwyczajów i obyczajów, zostawił taki opis Antoniego Kurkowskiego: „Niski, krępy, okrąglutki, o pełnej różowej twarzy, ozdobionej wypłowiałymi wąsikami, błyskał małymi ślepkami, przypominając trochę wielkanocne prosiątko […] Na głowie miał jasnobrązowy – jak wówczas mawiano w Galicji – „habig”, zwany później melonikiem”. Jan Fryling, lwowski prawnik, polityk i publicysta, wspominał, że Kurkowski wyjeżdżał na miasto dwukonnym powozem, a cała jego postać zdawała się mówić przechodniom, wśród których obdarzał przyszłych klientów życzliwymi ukłonami: „Ta nie bój si. Widzisz przeci, ży ja ni taki straszny”.

Konie były specjalną troską i dumą właściciela „Concordii”, który miał stajnie pełne karych jak kir żałobny i białych niby suknia ślubna rumaków. Byli tacy, którzy mówili, że konie u Kurkowskiego farbowane lub podfarbowane. Nie wiadomo, jak to było naprawdę, ale był to jeden z zawodowych sekretów mistrza pogrzebów. Natomiast karawany-karoce były naprawdę królewskie, zbudowane z drzewa hebanowego, błyszczące lustrami kryształowych szyb, z płonącymi na czterech rogach latarniami. Na szczycie żałobnego rydwanu dla oficerów widniała czarna postać rycerza w zbroi i hełmie z opuszczoną przyłbicą i czarnym pióropuszem. Kryształowe drzwiczki karocy otwierano złotym kluczykiem. Złośliwcy mówili, że kluczyk nie złoty, zaś tylko pozłacany – był to kolejny sekret Antoniego Kurkowskiego. Przed konduktem pogrzebowym generalskim, czy też wysokich dostojników państwowych kroczył prawdziwy średniowieczny rycerz.

Tu mieścił się zakład pogrzebowy Kurkowskich, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Kuriozalny wypadek zdarzył się podczas pogrzebu na Cmentarzu Łyczakowskim w 1893 roku feldmarszałka Ferdynanda Bauera, austriackiego ministra wojny i rodowitego lwowianina. Otóż „w paradnym orszaku żałobnym tuż za trumną jechał na koniu w ciężkiej średniowiecznej zbroi z opuszczoną na twarz przyłbicą rycerz. Było wczesne lipcowe popołudnie. Jeździec nie wytrzymał upału, zemdlał i zwalił się z trzaskiem na bruk”.

Do pogrzebów „niewinnych panienek i małych dzieci” w „Concordii” były przygotowane biało-błękitno-złote karawany-karoce i siwe konie, zdobne strusimi piórami.

Pan Kurkowski miał też wielką garderobę kostiumów, często egzotycznych, w które ubierał swoich pracowników obsługujących paradne pogrzeby. Na czele konduktu kroczył zazwyczaj mistrz ceremonii, w napoleońskim dwurogim kapeluszu i z marszałkowską lagą. Po obu stronach karawanu sunęli latarnicy z płonącymi szklanymi lampionami. Przed konduktem szli halabardnicy z długimi halabardami, owiniętymi u szczytu krepą. Obok dobosz z bębnem spowitym w czarne sukno. Karawan był zaprzężony w trzy pary koni. „Trzecią kategorię pracowników Kurkowskiego stanowili żałobni dżokeje, dwaj prowadzący za uzdy pierwszą parę koni i trzej wierchem, z czarnymi szpicrutami w rękach […] Prawdziwą sensacją był woźnica, staruszek o twarzy słodkiej, dobrej, siwiutki jak gołąb, okutany w bojarskie futro olbrzymich rozmiarów”. Dla tych wszystkich „konstablów śmierci” były przygotowane szaty hiszpańskich grandów lub węgierskich hajduków, lub ubrania z czasów króla Stefana Batorego. Gdyby zabrakło rekwizytów, wynajmowano je w teatrze miejskim.

Grobowiec rodziny Kurkowskich na Cmentarzu Łyczakowskim, fot. Jurij Smirnow / Nowy Kurier Galicyjski

Prawdziwymi „gwiazdami” pogrzebów byli żałobnicy. Pogrzeby trwały po kilka godzin, uczestniczyło w nich tysiące ludzi, zaś zawodowe płaczki płakały przez cały ten czas. Skąd tyle prawdziwych łez mogła wydusić z siebie taka kobieta, zostaje jednym z sekretów firmy „Concordia”.

Podczas takich wystawnych pogrzebów na ulicach zbierały się tłumy gapiów, na godzinę ustawał ruch tramwajów, kobiety z zainteresowaniem wyglądały z okien, dzwoniono w dzwony kościołów, obok których przechodził pochód. Po ustaleniu z rodziną zmarłego, zamawiano też chór kościelny lub teatralny. Przy pogrzebie oficera – orkiestrę wojskową.

Za czasów II Rzeczypospolitej po przerwie związanej z wojną, kierownictwo „Concordią” przejął syn Antoniego Kurkowskiego – Julian. Firma zmieniła również adres, ale nie uprzejmy stosunek do klientów. Reklama firmowa zapewniała, że „Nowo otworzony Zakład pogrzebowy Juliana Kurkowskiego we Lwowie przy ulicy Sobieskiego 12 (tel. 25-35 i 71-53) urządza pogrzeby od najwspanialszych do najskromniejszych, przeprowadza ekshumację i przewóz zwłok po cenach najniższych i na dogodnych warunkach”.

Witold Szolginia pisze w „Tamtym Lwowie”, że w latach 30. XX wieku pogrzeby były już znacznie skromniejsze. Zupełnie zniknęli halabardnicy, płaczki i hiszpańskie kostiumy. Zachowały się paradne karawany-karoce, jednak już z jedną parą koni. Wyjątek stanowiły tylko pogrzeby wojskowych, zwłaszcza ułanów 14 pułku Ułanów Jazłowieckich, który stacjonował na Górnym Łyczakowie. „Zmarłemu oficerowi polskiej kawalerii przysługiwało odprowadzenie go na wieczny spoczynek przez cały szwadron ułanów, oczywiście w szyku konnym, z lancami, poprzedzany tylko przez również konny pluton fanfarzystów”. Za szwadronem ułanów niesiono na aksamitnych poduszkach wszystkie ordery i odznaczenia zmarłego oficera, a także wieńce. Następnie kroczył duchowny i dopiero za nim toczył się powoli karawan z trumną. Na trumnie spoczywała obnażona oficerska szabla i rogatywka oficerska. Bezpośrednio za karawanem szedł koń oficera – osiodłany i przykryty żałobną krepą. Dopiero za koniem podążali wszyscy żałobnicy z rodziną zmarłego. Przed Cmentarzem Łyczakowskim wszyscy konni zsiadali ze swych wierzchowców i spiesznie ułani wchodzili na cmentarz. Nad grobem przemawiał dowódca pułku, zaś po ostatnich pogrzebowych egzekwiach następowała ułańska salwa honorowa, a po niej fanfarzyści grali na swych trąbkach marsza pułkowego.

Legendarny „Lwowski Charon” oczywiście zadbał o miejsce również dla siebie na Cmentarzu Łyczakowskim. Okazały rodzinny grobowiec zbudowano akurat naprzeciw największej kaplicy cmentarnej Barczewskich. Tablice świadczą, że w nim pochowani są Antoni Kurkowski i jego syn Julian oraz inni członkowie rodziny. Właśnie inskrypcja ku pamięci Juliana przypomina o ich zainteresowaniach zawodowych.

Jurij Smirnow

Tekst ukazał się w nr 5 (417), 16 – 30 marca 2023

X