Serducho i pamięć

Serducho i pamięć

Z szefem Lwowskiego Kabaretu Artystycznego „Czwarta Rano” Sławomirem Gowinem rozmawiała Anna Gordijewska.

Kabaret Czwarta Rano, który prowadzisz zainspirował urodziny Witolda Szolgini we Lwowie. Skąd taki związek kabaretu z tą postacią?

Nasz kabaret to nie tylko zespół służący rozrywce. Od początku istnienia chcemy coś opowiedzieć nie tylko w piosence, ale także między piosenkami przedstawić, choć bywa, że w lekkiej formie, coś wartościowego, jakąś historię wartą wspomnienia, utrwalenia. Łatwiej to czasem zrobić w kabarecie niż w akademickim wykładzie. Kabaret artystyczny to forma, w której wiele można zmieścić. Witold Szolginia jest autorem w pewnym sensie fundamentalnym w powojennym lwowskim piśmiennictwie. Przy tym wszechstronnym – felieton, gawęda, esej, wiersz. Oprócz tego świetne rysunki. Wszystko to w ogromnym wachlarzu tematycznym – wśród ośmiu tomów „Tamtego Lwowa” znajdziemy przecież ten poświęcony kościołom, obok zbioru ukazującego batiarską, rozrywkową, uśmiechniętą twarz miasta, zaglądającą i do szynku, i do kabaretu. Można powiedzieć, że Szolginia „wyżywił” lwowskim słowem swoje, tułacze pokolenie i rozbudził apetyt na Lwów w kolejnych generacjach. Jak moglibyśmy nie uczcić jego jubileuszu.

Myślisz, że zasiadłby z uśmiechem na widowni?

W 1939 roku miał 16 lat, wcześniej był raczej za młody na „peleryniarza bohemy”. Henryk Zbierzchowski, przed wojną naczelny kabareciarz Lwowa dobiegał wtedy sześćdziesiątki, raczej by nie „kuleguwali”. Apo 39. już kabaretowo w mieście nie było. Szolginia zatem przed wojną nie zajrzał osobiście „za kulisy szantanu”, ale w swoim pisarstwie z wielkim sercem odnosił się do wszelkich uroków „tamtego Lwowa”.O Zbierzchowskim, Hemarze pisał ze swadą i atencją zdradzającą szczerą fascynację. Zakładam więc, że chodziłby do dobrego lwowskiego kabaretu. Może i nas by docenił. Zapędzam się jednak w ahistoryczne czy abiograficzne gdybanie. Dość powiedzieć, że Szolginia był osobowością tak wielowymiarową, sądząc z jego twórczości, że czcić go można zarówno w kabarecie i w kościele. Nic się tu nie wyklucza. Ba, nawet się zgadza – to jest właśnie bardzo lwowskie, bardzo charakterystyczne dla pokolenia „tamtych Lwowiaków”. Potrafili trzymać się pryncypiów bez nudy i patosu.

1 rząd – Zbigniew Chrzanowski (w centrum); 2 rząd – Witold Szolginia (od lewej), Krystyna Czechowicz-Janicka, Jerzy Janicki; 3 rząd – Andrzej Hiolski (od lewej), Wanda Szolginia, (?), Ewa Hollanek, Barbara Dunin, ks. Janusz Popławski, Adam Hollanek, Zbigniew Kurtycz; 4 rząd – Kazimierz Górski. Z prywatnego archiwum Zbigniewa Chrzanowskiego

Witold Szolginia pisał i opowiadał o Lwowie w trudnych czasach dla tej tematyki. Minęło ponad 30 lat odkąd wydawał swoje książki. Do dziś powstało wiele nowych, czy jego pisarstwo przetrwa próbę czasu?

To prawda, powstało i powstaje wiele nowych publikacji, jednak dzieło Szolgini jest szczególne. Po pierwsze dobre pisarstwo nie „abgrejduje się” jak aplikacje w telefonie, to, co naprawdę cenne trwa. Książki Witolda Szolgini mają ponadto tę wartość najgłębszą, że powstały z potrzeby, a nawet porywu serca, jeśli wziąć pod uwagę jak on sam wspominał impuls, który nim kierował. Zawsze zatem będą miały przewagę nad publicystyką historyczną, retro reportażem, czy różnej maści kompilacyjnymi wypracowaniami.Szolginia miał swój styl, poparty prawdziwym talentem, przy tym wielki szacunek dla faktów, rozległą i realną wiedzę. Te walory czynią jego dzieło na tyle oryginalnym, że niełatwo będzie o „nowy model”.

Kabaret tym razem w pewnym sensie poszerzył swoje grono, z jakiego powodu?

Chodzi zapewne o udział Jadwigi Pechaty i Zbigniewa Chrzanowskiego? No, to byłoby prawdziwe wydarzenie, gdyby kabaret rzeczywiście poszerzył swój skład o tak wybitne osoby. Poprosiliśmy przyjaciół z polskiego teatru o wzbogacenie tego wydarzenia z paru powodów. Po pierwsze Zbigniew znał Witolda Szolginię osobiście. Co więcej znał go w ważnym kontekście, mam na myśli szerszą znajomość środowiska „tamtych lwowiaków”. Polski teatr korzystał poza tym z twórczości Witolda Szolgini w swoim repertuarze, no i sam Zbigniew Chrzanowski reprezentuje kawał lwowskiej historii. Znów nieco gdybając pozwolę sobie przypuścić, że gdyby sam jubilat urządzał swoje urodziny we Lwowie, to Zbyszek znalazłby się wśród gości. Jadwiga, choć to całkiem inne pokolenie, niezmiennie – poprzez swoją wiedzę, aurę, którą roztacza, wyrafinowane poczucie humoru – jawi nam się jako arcylwowianka. Któż inny mógłby lepiej wczuć się w strofy wiersza Szolgini?

Tak, to prawda, atmosfera wieczoru była arcylwowska. A dzień następny, pod domem przy Łyczakowskiej 137, skąd ten pomysł?

To taki symboliczny „iwent” – jak mawia dziś młodzież. Kilkanaście minut „dla serducha i pamięci”, robiliśmy to już jesienią pod domem Zbierzchowskiego. Po prostu chcemy, wedle swoich możliwości, niejako szczepić tamten Lwów w dzisiejszym mieście, wśród sąsiadów, mieszkańców ulicy. Ktoś przychodzi, ktoś patrzy z okna, ktoś o coś pyta… Wierzymy, że to jakoś zostaje w świadomości, że to mimo wszystko ważny i dobry znak. Przychodzimy z piosenką, z humorem. To we Lwowie wciąż skuteczne narzędzia do otwierania serc i umysłów. Kilka lat temu zaczęliśmy robić imprezy pod dawnym domem Mariana Hemara i dzisiaj określenie „podwórko Hemara” zaczyna funkcjonować w pewnych kręgach. Lwowianie, także dzisiejsi, jakoś magicznie doceniają coś, o czym warto śpiewać piosenkę na ulicy. Dlatego będziemy takie symboliczne śpiewki urządzać w różnych, arcylwowskich miejscach.

„Dom pod żelaznym Lwem” – tak miejsce swojego urodzenia określił Witold Szolginia. Charakterystyczne lwy na drzwiach kamienicy niestety nie przetrwały.

Tak, oczywiście żal tych lwów. Ale zwróćmy uwagę, że w pewnym sensie miały szczęście do… Witolda Szolgini, który przypisał im nieskończony patronat nad swoim rodzinnym domem. Tu sięgamy istoty sprawy. Żelazo wydaje się mocne, ale cóż, łatwo znika. Zostaje pamięć i serducho – to są te niezłomne kontynenty, na których żyją wszystkie nasze „żelazne lwy”. Bo oto przychodzimy pod dom Szolgini, a na drzwiach czeka lew ozdobiony kwiatami. Tak przywitała nas pani Teofila Moskal, mieszkanka kamienicy przy Łyczakowskiej 137.Pojawiło się kilku dalszych sąsiadów, ktoś przyszedł powiedzieć wiersz, ktoś z przechodniów dopytywał co się dzieje. Takie podwórkowe sensacje znaczą czasem więcej niż wielkie akademie, głębiej zapadają w pamięć. I w serducho. A to był przecież jedyny oręż, którym w swojej obronie Lwowa dysponował Witold Szolginia. I w jakimś sensie wygrał. Bo to nie jest broń porażająca, ale ostatecznie zawsze zwycięska, jeśli się jej nie lekceważy.

Witold Szolginia w warszawskim mieszkaniu, 1994. Zdjęcie ©Krzysztof Szolginia

Tak, to prawda, jak w waszym programie, w którym „Tolu zbrojny w serducho i pamięć głośno mówił o Lwowie i pisał”.

Pamięć o Witoldzie Szolgini, to co i jak pisał, uczy nas także tego, że każde pokolenie powinno „bronić Lwowa” na swój sposób. Świat się zmienia, ale wspominane tu często serducho i pamięć muszą być czujne. I czynne.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję z całego serducha, wszystkiego lwowskiego.

Rozmawiała Anna Gordijewska

Tekst ukazał się w nr 5 (417), 16 – 30 marca 2023

Anna Gordijewska. Polka, urodzona we Lwowie. Absolwentka polskiej szkoły nr 10 im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Ukończyła wydział dziennikarstwa w Lwowskiej Akademii Drukarstwa. W latach 1995-1997 Podyplomowe Studium Komunikowania Społecznego i Dziennikarstwa na KUL. Prowadziła programy w polskim "Radiu Lwów". Nadawała korespondencje radiowe o tematyce lwowskiej i kresowej współpracując z rozgłośniami w Polsce i za granicą. Od 2013 roku redaktor - prasa, radio, TV - w Kurierze Galicyjskim, reżyser filmów dokumentalnych "Studio Lwów" Kuriera Galicyjskiego. Od września 2019 roku pracuje w programie dla TVP Polonia "Studio Lwów". Otrzymała nagrody: Odznaka "Zasłużony dla Kultury Polskiej", 2007 r ., Złoty Krzyż Zasługi, 2018 r.

X