Tajemnica portu Gdynia

Tajemnica portu Gdynia

Była szósta rano 21 stycznia 1959 r. Nagle niebo nad wzburzonym morzem w Porcie Gdynia rozświetlił błysk. Pracownicy portu i marynarze ze statków przycumowanych w Basenie Polskim ujrzeli spadający do Bałtyku niezidentyfikowany obiekt latający. Czy było to UFO, czy fragment amerykańskiego satelity szpiegowskiego? Do dziś ta sprawa pozostaje niewyjaśniona.

Obecnie o tajemniczych wydarzeniach pamiętają tylko nieliczni świadkowie. Co naprawdę stało się pewnej mroźnej, styczniowej nocy w gdyńskim porcie? Na Bałtyku tej nocy szalał sztorm. Siła wiatru dochodziła do 8 stopni w skali Beauforta. W porcie na nocnej zmianie pracowało kilkadziesiąt osób. 

Zbliżała się godzina 5:00. Nagle na niebie coś zabłysło, trwało to kilka sekund. Z piskiem ocierających się o siebie blach, mieniący się czerwonym światłem i ciągnący za sobą długi ogon płomieni – potężny bolid wpadł do wody basenu nr IV. W kilka sekund później znów było ciemno, cicho i tylko duża fala świadczyła o tym, że coś się wydarzyło. Nad wodą jeszcze długo unosiła się para…

Za zgodą władz portu ekipa nurków przeprowadziła poszukiwania w wodach portowego basenu, ale niczego szczególnego nie wykryła. Może poza kawałkiem metalu, który w żaden sposób nie przypominał części jakiegokolwiek pojazdu latającego.

Ślady zacierano w sposób nieprofesjonalny. Wystarczyło przecież podać do wiadomości publicznej, że był to meteoryt lub część jakiegoś samolotu, którego nie można pokazać ze względu na tajemnicę wojskową. Wszystko byłoby dobre, prócz nagłego milczenia, dającego podstawę do wszelakich plotek i mobilizującego ciekawskich do dalszych poszukiwań. Tymczasem okazało się, że cały incydent gdyński miał „drugie dno”.

Wielu to widziało
Dzisiaj bardzo trudno trafić do ówczesnych świadków. Wielu z nich nie żyje, inni opuścili wybrzeże. Jako pierwszy swoje spostrzeżenia zgłosił milicji obywatelskiej pracownik portu Jan Blok. – Ja i pięciu moich kolegów pracowaliśmy w tym czasie w ładowni (…). Ten dźwięk przypominał raczej zgrzyt, powstały na skutek tarcia metali. Dźwigowy Władysław Kuczyński dodał, że „to coś” było długości około metra, raczej półkoliste niż okrągłe, najpierw różowe, później coraz bardziej czerwieniejące. Woda wytrysła na wysokość 1,5 metra.

23 stycznia do redakcji „Wieczoru Wybrzeża” zadzwonili Włodzimierz i Jadwiga Płonczkier. Powiedzieli, że o godzinie 6:05 rano zauważyli nadlatujący nad miasto od północnego zachodu talerz. Był duży, koloru pomarańczowego o różowych brzegach. Zawisł nad miastem na kilkanaście sekund.

Były pracownik portu, Stanisław Kołodziejski bardzo dobrze pamięta tamtą noc. Pracował wtedy na najwyższym w porcie dźwigu, stojącym w pobliżu Basenu Polskiego. Wszystko widział dokładnie. – Miałem wtedy 30 lat – wspomina – Nagle zrobiło się widno, coś płonącego wpadło do basenu. Pobiegłem na statek „Jarosław Dąbrowski”, zwróciłem się do lukowego z pytaniem, czy coś widział. Potwierdził. To było wielkości dwustulitrowej beczki! Pierwszy artykuł na ten temat pojawił się dopiero po tygodniu. Dlaczego tak późno? Czyżby komuś zależało na utrzymaniu informacji w tajemnicy?

Później ukazał się artykuł zatytułowany „Portowcy opowiadają o tajemniczym przedmiocie”, z którego wynika, że jednak coś wydobyto z gdyńskiego basenu portowego. Inż. Alojzy Data, pracujący w porcie, dokładnie przypomina sobie wygląd znaleziska. – Był to walcowaty pojemnik jakby z folii szklanej – wspomina inżynier – wypełniony rdzawą cieczą o wiele cięższą od wody. Nasze laboratorium bardzo bało się sprawdzić ten pojemnik. Po wojnie dno morza usiane było różnymi świństwami. Podejrzewano, że to może być iperyt albo fosgen. Problem został rozwiązany w bardzo prosty sposób: natychmiast pojawił się pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, który zabrał znalezisko. I tyle je widzieliśmy.

– Jesteśmy przekonani – mówi Bronisław Rzepecki, koordynator Grupy Badań Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, najbardziej kompetentny znawca problemów UFO w Polsce, – że wówczas nad Gdynią doszło do katastrofy statku kosmicznego.

Fot. na-telefon.org

Był UFO-ludek czy nie?
Miasto huczało od plotek. I nagle tropiący niecodzienne wydarzenie dziennikarze zamilkli. Najwyraźniej ktoś, kto miał wpływ na publikacje prasowe, skutecznie odradził im dalsze zajmowanie się tą sprawą. Ponieważ jednak zbyt wielu świadków widziało katastrofę, trzeba było zrobić coś, co w sposób naturalny zakończy sprawę.

Bronisław Rzepecki, próbując dzisiaj wyjaśnić tajemnicę zdarzenia w gdyńskim porcie, natknął się na zachodnie źródła, które podawały wtedy m.in.: „W kilka dni po upadku obiektu do basenu portowego Gdyni strażnicy portowi napotkali dziwną postać płci męskiej, która całkowicie wyczerpana czołgała się po plaży. Istota ta nie mówiła w żadnym znanym języku i była ubrana w jakiś uniform. Część twarzy i włosy miała spalone. Zabrano ją do szpitala uniwersyteckiego i tam poddano badaniom. Okazało się, że tajemniczego przybysza nie można rozebrać, bo rozcięcie uniformu zrobionego z materii podobnej do jakiegoś cienkiego metalu wymagało użycia specjalnych narzędzi. W trakcie badań lekarze, ku swojemu zaskoczeniu, stwierdzili, iż istota ma zupełnie inny układ narządów wewnętrznych niż człowiek, a jej krwiobieg biegnie poprzecznie do ciała na kształt swoistej spirali. Ponadto liczba palców u rąk i nóg była różna od naszej (raport nie precyzował, jaka).
Istota żyła dopóty, dopóki miała na ręku bransoletę. Gdy ją zdjęto, umarła. Wspomniane już źródła twierdziły także, że kiedy tajemnicza istota przebywała na terenie szpitala, został on zamknięty i otoczony przez funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa”.

Niestety nie podano nazwisk relacjonujących to osób, co uniemożliwia sprawdzenie informacji, a mało kto uwierzy takim zeznaniom bez żadnych dowodów. Bronisławowi Rzepeckiemu udało się ustalić, że agencje zachodnie opierały swoje relacje na doniesieniach spotkanego w Londynie byłego pracownika tego szpitala. Do dzisiaj pozostaje tajemnicą, co stało się z ciałem pozaziemskiej istoty. Jedni twierdzą, że po zakończeniu wstępnych badań wywieziono ją samochodem-chłodnią do ówczesnego ZSRR. Biorąc pod uwagę, że całe zdarzenie miało miejsce 1959 roku, kiedy wszystkie tego typu sprawy niezmiennie kończyły się „współpracą z ZSRR” jest to najprawdopodobniejsza hipoteza.

Inni uważają, że ten Ktoś nadal spoczywa w śpiączce w jakimś inkubatorze na terenie jednego z polskich szpitali lub laboratoriów wojskowych. Mogło się bowiem zdarzyć i tak, że z obawy, by transport nie zakłócił śpiączki istoty, pozostała w Polsce. Sprawa fizycznej śmierci istoty – jak wszystko w tym zdarzeniu – nie była ostatecznie przesądzona. Zachodni badacze twierdzili, że to, co nazwano śmiercią istoty, jest w gruncie rzeczy jedynie swego rodzaju letargiem, z którym ziemska medycyna nie potrafi sobie jeszcze poradzić.

Niedawno na opis tego wydarzenia natknął się przez przypadek pewien oficer. Korzystając ze zbiorów biblioteki Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lotniczych w Dęblinie, znalazł w szarej teczce, bez tytułu i nazwisk autorów, około 150 stron raportów polskich pilotów, którzy widzieli UFO oraz zapis faktów z odnalezienia wraku pozaziemskiego pojazdu i istoty nie będącej członkiem ludzkiej rasy.

W jednym z dokumentów jest opis gdyńskiej historii i znalezienia człekopodobnej istoty. Dowodem na jej odmienność był m.in. jej układ krwionośny zbudowany odmiennie od ludzkiego. Znalazła się tam też informacja, że przechowywana jest ona w inkubatorze w stanie śpiączki! Oczywiście wojsko zbywa milczeniem pytania o ten raport. Nikt jego istnienia nie potwierdza, ale i nikt nie chce w sposób jednoznaczny zaprzeczyć. I ten ślad jest istotną przesłanką, by całe zdarzenie traktować poważnie.

Fot. nieznane.pl

UFO czy szpiegowski satelita
Jest jeszcze inna teoria wydarzeń ze stycznia 1959 r. w Gdyni. Niektórzy badacze twierdzą, że to, co spadło do basenu nr IV, to szczątki amerykańskiego satelity szpiegowskiego – SCORE (Signal Communication by Orbitoid Relay Equipment). Mogłoby to oznaczać, że była to pierwsza katastrofa sztucznego satelity Ziemi.

Na początku roku 2005 kontrowersyjny ufolog ukraiński dr Anton A. Anfałow oraz Polak Adam Chrzanowski z Golubia-Dobrzynia przywołali rejestry lotów amerykańskich satelitów z tamtego okresu. Wskazali na wystrzelonego 18 grudnia satelitę łącznościowego do celów wojskowych Zeta SCORE.

Wystrzelony z przylądka Canaveral SCORE miał zostać zniszczony – jak wynika z literatury specjalistycznej – właśnie 21 stycznia. Miał nadać na cały świat orędzie świąteczne nagrane przez prezydenta USA Dwighta Eisenhowera. Satelita był wyposażony w najnowocześniejszy wówczas sprzęt łączności, skonstruowany w USA. Jako rakiety nośnej użyto ICBM Atlas, należącej do armii. Rakietę postanowiono umieścić na orbicie, zaś panel ze sprzętem telekomunikacyjnym zintegrowano z konstrukcją głowicy bojowej tego pocisku. Niska orbita oraz związany z tym krótki okres istnienia satelity (2–3 tygodnie) dawały możliwość nawiązania łączności przez dwie radiostacje położone daleko od siebie w realnym czasie. Nie powinno zatem dziwić, że szczątkami satelity od razu zainteresował się polski i radziecki wywiad.

Blok socjalistyczny rywalizował wówczas ze Stanami Zjednoczonymi w podboju kosmosu. Rok przed wystrzeleniem SCORE Rosjanie posłali na orbitę okołoziemską swoje Sputniki 1 i 2. Jednak SCORE był najnowszym krzykiem amerykańskiej technologii kosmicznej. Rosjanie nie przepuściliby takiej gratki, jak jego zbadanie. Wprawdzie ze źródeł amerykańskich wynika, że SCORE przed zniszczeniem był obserwowany nad Pacyfikiem w okolicach wyspy Guam, ale – jak twierdzą niektórzy badacze – nie można tym informacjom do końca ufać.

Fot. gdynia.naszemiasto.pl

„Coś”
Ufolodzy twierdzą, że służby same stworzyły legendę o UFO, aby ukryć, że wpadł w ich ręce satelita szpiegowski USA. Potwierdza to wiadomość, że Niezidentyfikowanym Obiektem Latającym (UFO) zainteresowały się od razu służby bezpieczeństwa Polski oraz ZSRR.

Ponoć, stworzona w tym celu specjalna historia miała odebrać Amerykanom pretekst do szukania szczątków swojego satelity. Zresztą w końcówce lat 50. było mało prawdopodobne, aby służby mocarstw zachodnich legalnie mogły działać w krajach bloku socjalistycznego. Amerykanom też nie było na rękę ujawnianie swoich tajemnic wojskowych, związanych ze szpiegostwem z kosmosu.

Badacze niewyjaśnionych zjawisk sugerują, że na zaangażowanie służb specjalnych w sprawę wskazywałaby nagła amnezja wszystkich świadków – sprawę przestali relacjonować dziennikarze, bo świadkowie zamilkli.

Legenda mówi też o zaobserwowaniu nad Trójmiastem UFO już po katastrofie. Sugerowano, że szukał on wraku rozbitego UFO. Oficjalnie założono, że w Gdyni doszło do katastrofy UFO, w wyniku której, Rosjanie wydobyli potajemnie wrak z basenu nr IV i wywieźli do siebie.

 W całej sprawie pozostaje oczywista wątpliwość: czy mamy tu do czynienia z prawdziwym polskim wypadkiem podobnym do historii, która przydarzyła się w 1947 w miejscowości Roswell w USA, czy też wszystko pozostaje wytworem ludzkiej fantazji.

Sprawa UFO nad Gdynią nie została wyjaśniona. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie czy do basenu nr IV spadło UFO, czy szczątki amerykańskiego satelity wojskowego. Czy dla ukrycia rzeczywistych celów socjalistyczne służby nie zastosowały modelu sprawdzonego w USA, czyli rozpuszczenia nieprawdziwych plotek o UFO, by przykryć badania zdobytych technologii wrogów zza „żelaznej kurtyny”? Przypomina to legendę o katastrofie UFO w Roswell, która przyniosła sławę temu miastu.

Krzysztof Szymański
Tekst ukazał się w nr 2 (174) 29 stycznia – 11 lutego 2013

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X