Profesor Wacław Szybalski – lwowianin z dawnych czasów

Profesor Wacław Szybalski – lwowianin z dawnych czasów

Z profesorem Wacławem Szybalskim – polskim naukowcem, biotechnologiem i genetykiem, profesorem onkologii Uniwersytetu Stanowego Wisconsin w Madison (w stanie Wisconsin, USA) rozmawiali Stanisław Kosiedowski i Maria Basza podczas jego pobytu we Lwowie w ramach udziału w międzynarodowej konferencji naukowej.

Proszę opowiedzieć o atmosferze domu rodzinnego, która panowała w czasach polskiego Lwowa.
Urodziłem się w 1921 roku w rodzinnej kamienicy przy ul. św. Marka 2, naprzeciwko Wydziału Lasowego Politechniki Lwowskiej, który mieści się tam do dnia dzisiejszego. Tam spędziłem beztroskie dzieciństwo, lata szkolne i studenckie, stamtąd opuszczałem mój ukochany Lwów gdy miałem zaledwie 23 lata.

Stało się to w maju 1944 roku, tuż przed drugą okupacją Lwowa przez Armię Sowiecką. Reszta rodziny, w obliczu zbliżającego się zagrożenia sowieckimi represjami (w czasie pierwszej okupacji sowieckiej do paszportów wbito nam paragraf 11, nakazujący opuszczenie Lwowa i zakaz osiedlenia się w promieniu 100 km od tzw. miast „strategicznych”, do których należał też Lwów), wyjechała trochę wcześniej, chyba w marcu. Zostałem sam, z naszą kucharką – miałem jedzenie i „opierunek”. Chciałem ukończyć studia na Politechnice, które rozpocząłem w 1939 roku na polskiej Politechnice, a kontynuowałem podczas okupacji sowieckiej i niemieckiej Lwowa, gdy Politechnika bez zmiany programu nauczania, kadry wykładowców i lokalizacji, dwukrotnie zmieniała swoją nazwę: na Lwowski Instytut Politechniczny i Technische Fachkurse Lemberg.

Mój dom był w czasach przedwojennych oazą spokoju, elegancji i dobrobytu. Był także domem otwartym, gdzie często przyjmowano gości, urządzano spotkania i zabawy. Oprócz Rodziców: Michaliny z Rakowskich i Stefana oraz nas, dzieci: mnie i młodszego o 6 lat brata Stasia, mieszkali z nami także: kucharka Hania Stojanowska, która była osobą oddaną nam całkowicie i bardzo nam bliską oraz kolejne tzw. bony dla dzieci, najczęściej Niemki, których zadaniem było opiekowanie się nami oraz nauka języków obcych. W niedalekim sąsiedztwie mieszkali także nasi bliscy: dziadkowie Stanisława i Tadeusz Rakowscy oraz młodszy brat Matki Tadeusz.

Rodzice byli ludźmi kulturalnymi, wykształconymi, majętnymi. Utrzymywali częste towarzyskie kontakty z lwowskimi naukowcami (m.in. prof. Janem Czekanowskim – światowej sławy antropologiem oraz prof. Rudolfem Weiglem – twórcą pierwszej na świecie skutecznej szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu), lekarzami (m.in. wybitnymi pediatrami – profesorami: Franciszkiem Groërem i Stanisławem Progulskim, znakomitym ortopedą prof. Adamem Grucą), ludźmi kultury. Moje wychowanie w latach dzieciństwa obejmowało więc także naukę języków obcych, tańców towarzyskich, gry na fortepianie (na lekcje fortepianu u Florentyny Listowskiej uczęszczałem wraz ze Stanisławem Skrowaczewskim, słynnym dyrygentem). Bardzo silne były też w wychowaniu akcenty patriotyczne.

Moja rodzina od szeregu pokoleń służyła Ojczyźnie. Przodkowie byli ambasadorami Rzeczypospolitej, uczestnikami powstań narodowych, ale także twórcami uzdrowiska w Nałęczowie. Obrońcy Lwowa – lwowskie Orlęta – byli w naszym domu czczeni jak bohaterowie. Żałowałem, że urodziłem się trochę zbyt późno, aby także wziąć udział w Obronie Lwowa 1918 roku. W naszej kamienicy mieścił się konsulat honorowy Finlandii, mieszkał w niej również malarz Zygmunt Rozwadowski, uczeń Jana Matejki, współwykonawca m.in. „Panoramy Racławickiej” i „Bitwy pod Grunwaldem”, nieco mniej znanej niż słynny obraz Jana Matejki. Atmosfera mojego rodzinnego domu jest przedstawiona w obszernych i szczegółowych wspomnieniach mego brata Stanisława, dostępnych na stronie: Julienne i Stanislaw Szybalscy.

Przed VIII Gimnazjum we Lwowie, 2005 r. (Fot. Stanisław Kosiedowski)

Czy przyjeżdżał Pan później do Lwowa?
Tak, ale dopiero po prawie 30 latach, jeszcze za Breżniewa. Byłem wówczas gościem Akademii Nauk Związku Radzieckiego. Miałem wykłady m.in. w Moskwie – w Akademii Nauk, następnie byłem w Leningradzie, z Leningradu przyjechałem do Kijowa. Później chcieli, żebym z Kijowa wracał do Polski, ale ja się uparłem, że chcę jechać do Lwowa i pojechałem.

Od lat 90. byłem szereg razy we Lwowie. Nie wiem dlaczego, ale podczas każdego kolejnego mego przyjazdu samochody trzęsą coraz bardziej. Albo kiedyś drogi były lepsze, albo samochody… Szczególnie trzęsło na ul. Gródeckiej. Za każdym razem Lwów odbieram jakoś inaczej.

Odwiedziłem miejsca znane z młodości: rejon ulic przy starym Uniwersytecie, gdzie mieszkała moja rodzina: ul. św. Marka, Jana Długosza, Zyblikiewicza, parafialny kościół św. Mikołaja (ul. św. Mikołaja 2), stary uniwersytet (ul. św. Mikołaja 4), gdzie podczas wojny pracowałem w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami prof. Rudolfa Weigla, ogród botaniczny Uniwersytetu, gdzie w czasie przerw w pracy prof. Weigl uczył mnie strzelać z łuku do ogromnej słomianej tarczy, Politechnikę, gdzie studiowałem, gmach wydziału chemii, do którego miałem swój klucz, dzięki któremu mogłem tam wchodzić i pracować naukowo, ulicę Dwernickiego i moje ukochane VIII Gimnazjum im. Kazimierza Wielkiego oraz „Żelazko” – park i pływalnię na Żelaznej Wodzie, park Stryjski, cmentarz Łyczakowski z rodzinnym grobowcem Trzywdar Rakowskich, gdzie pochowany jest mój ukochany Dziadek i prababka Wincenta Rakowska oraz nasza ukochana kucharka Hania Stojanowska, a także wiele innych bliskich sercu miejsc.

Jaki był ten Lwów Pana młodości, kiedy zdobywał Pan podstawy nauki?
Lwów był miastem europejskim, światowym, w pełnym tego słowa znaczeniu. Ranga Lwowa jako ośrodka naukowego była w Polsce i świecie bardzo wysoka. Działało tu szereg znanych w świecie szkół naukowych: matematyczna ze Stefanem Banachem, największym matematykiem XX wieku, twórcą nowej dziedziny matematyki – analizy funkcjonalnej, Hugonem Steinhausem, Stanisławem Ulamem – współtwórcą amerykańskiej bomby atomowej, zoologiczna z Józefem Nusbaumem Hilarowiczem, którego następcą został Rudolf Weigl, antropologiczna z Janem Czekanowskim, filozoficzna z Kazimierzem Twardowskim, biochemiczna z Jakubem Parnasem i szereg innych.

Do Lwowa, jak muzułmanie do Mekki, przyjeżdżali naukowcy z innych krajów, by tu, od polskich kolegów uczyć się nowych, oryginalnych metod naukowych. Politechnika Lwowska w XIX wieku była jedną z dwóch istniejących na ziemiach polskich politechnik, jedyną polskojęzyczną. Nazywana była matką polskich politechnik, gdyż naukowcy pochodzący z niej – po wysiedleniu ze Lwowa w 1945 roku – tworzyli od podstaw wyższe szkoły techniczne w odrodzonej Polsce.

Na wysokim poziomie stało szkolnictwo średnie, wśród nich zaś szczególną pozycję zajmowało moje VIII Gimnazjum, którego kadra profesorska składała się także z wykładowców uniwersyteckich. Przy tym wszystkim, Lwów był miastem radosnym, eleganckim, zadbanym. Gdy Ojciec zaplanował w latach 30. przeprowadzkę rodziny do Warszawy, gorąco zaprotestowaliśmy, bo Lwów był wobec Warszawy jak niebo i ziemia. Nie chcieliśmy mieszkać nigdzie indziej, niż w naszym ukochanym i radosnym Lwowie.

Wacław Szybalski w 1931 r. wraz z rodzicami i młodszym bratem Stasiem (Fot. archiwum prof. W. Szybalskiego)

Moją pierwszą nauką była nauka mego dziadka. Był on bankowcem, ale w jego domu, przy ulicy Długosza 19, była duża biblioteka z przesuwanymi schodkami, dającymi dostęp do wyżej położonych półek. Lubiłem się po nich wdrapywać. Dziadek bardzo starał się o moją edukację. Gdy zapytałem o coś na temat zegarka, dziadek zaprosił na tydzień zegarmistrza, który zamieszkał na ten czas w jego mieszkaniu. Do biblioteki przyniósł cały warsztat zegarmistrzowski. Pokazywał mi jak się naprawia zegarki.

Dziadek zaprosił do domu także stolarza ze swoim warsztatem. Stolarz zrobił dla mnie maleńki warsztacik stolarski. Oprócz tego dziadek codziennie przynosił mi jakiś prezent.

Byłem bardzo rozpieszczany przez dziadka, dla którego byłem pierwszym i jedynym wnukiem. Ale te prezenty były zawsze edukacyjne. Dziadek zmarł, kiedy miałem sześć lat. Ale pamiętam każdy dzień z nim spędzony, pamiętam jak wyglądał. Jego portret jest ciągle ze mną, mam go teraz w moim domu.

W wieku sześciu lat poszedłem do Szkoły Powszechnej. Najpierw była to dosyć znana Szkoła Mieczysława Kistryna, przy ul. św. Mikołaja. Ale ta szkoła mi się bardzo nie podobała. Mnie bardzo interesowała chemia, a oni tylko mówili o poezji. A oprócz tego źle pachniały ubikacje. Prosiłem rodziców, żeby mnie przenieśli. Rodzice przenieśli mnie do szkoły św. Józefa, która była prowadzona przez Braci Szkolnych. Szkoła się mieściła niedaleko kościoła św. Mikołaja. Kościół św. Mikołaja był parafialnym kościołem mojej rodziny. Rodzice tam brali ślub, tam byłem ochrzczony ja i mój młodszy brat.

Później było VIII Gimnazjum im. Kazimierza Wielkiego.
Po czterech latach w Szkole Powszechnej zaczęła się pierwsza klasa VIII Gimnazjum. Po 2 klasie gimnazjalnej, poszedłem znowu do 1 klasy gimnazjalnej. To nie było zostanie w tej samej klasie na drugi rok. W 1932 roku zmienił się system edukacyjny szkolnictwa powszechnego i gimnazjalnego – była to tzw. „reforma jędrzejewiczowska”. 8 lat nauki gimnazjalnej zmieniono na dodatkowe 2 lata szkoły powszechnej, 4 lata gimnazjum i 2 lata liceum. Lubiłem tę reformę, bo z kierunku matematyczno-przyrodniczego, później w liceum poszedłem na kierunek matematyczno-fizyczny. Można było pójść na biologiczny, oprócz tego był klasyczny i humanistyczny.

To było chyba jedno z najlepszych gimnazjów?
Myślałem, że było najlepsze. Nowoczesne, wspaniale wyposażone w specjalistyczne pracownie: chemiczną, fizyczną, przyrodniczą, z wybitnymi nauczycielami, którzy rozbudzali w uczniach pasję poznania praw przyrody, historii, literatury (historyk: doc. Czesław Nanke, fizyk – Michał Halaunbrenner, chemik – Eugeniusz Turkiewicz, polonista – poeta Kazimierz Brończyk, matematycy: M. Gładysz i E. Śliwa), a byli często również wykładowcami wyższych uczelniach Lwowa: Uniwersytetu i Politechniki.

Pamiętam, że przy wejściu do budynku stały z obu stron duże rzeźby z kamienia lub gipsu, z prawej strony króla Kazimierza Wielkiego, z lewej królowej Jadwigi. Były koloru białego, z wyjątkiem buta króla Kazimierza, który każdy uczeń wchodzący do szkoły dotykał, co miało przynieść szczęście, lecz spowodowało, że nasz patron miał but dokładnie czarny.

Wacław Szybalski (od prawej) z mamą i Stasiem, rok 1939 (Fot. archiwum prof. W. Szybalskiego)

Rodzina Pana miała kontakty z wybitnymi ówczesnymi przedstawicielami nauki, sztuki, kultury…
Wszyscy się znali we Lwowie. To było 360 tysięczne miasto. Najbliższy był prof. Czekanowski – antropolog światowej sławy.

Obecnie jego córka, prof. Anna Czekanowska wydaje lwowskie wspomnienia z okresu wojny. Pan profesor sponsoruje to wydanie. W Pana rodzinnym domu spotykało się śmietankę kulturalną i naukową Lwowa.
Tak się nie mówiło i nie myślało, to było normalne.

Pańską rodzinę leczyli lekarze, którzy zginęli na Wzgórzach Wuleckich.
Tak. Prof. Stanisław Progulski był moim pierwszym pediatrą, drugi – prof. Franciszek Groër uratował się jako jedyny z profesorów z masakry na Wulce. Gdy Staś (brat prof. Wacława Szybalskiego) złamał nogę na nartach, to operował go prof. Adam Gruca słynny ortopeda.

Jak rozpoczęła się Pana kariera naukowa?
Zawsze chciałem być profesorem na politechnice. Od dziecka miałem dokładny plan w życiu. Jedno się tylko zmieniło. Chciałem studiować aeronautykę – budować samoloty, ale ten kierunek został zlikwidowany przez sowietów na Politechnice Lwowskiej. Drugą moją pasją była chemia. Więc, wybrałem chemię aby pójść w ślady mojej Matki i prezydenta Mościckiego, który też był chemikiem, potem został prezydentem Polski… Prezydent Mościcki był znajomym naszej rodziny, jego druga żona Maria była przyjaciółką mojej mamy. Moimi wykładowcami na Politechnice byli wybitni profesorowie, m.in.: Edward Sucharda, Adolf Joszt, Wiktor Jakób, Stanisław Pilat, Włodzimierz Stożek, Kazimierz Bartel, Wacław Leśniański, Tadeusz Kuczyński.

Przed wojną zwiedził pan profesor kawał Europy, był w drużynie harcerskiej, wyjeżdżał na harcerskie jamboree (międzynarodowe zloty skautowe) m.in. do Rumunii, na Węgry, do Spały.
Miałem wrażenie, że wszystko za granicą jest gorsze od polskiego znacznie albo troszeczkę… Paryż mi imponował, był ładniejszy od Lwowa. Jeździłem po Polsce i świecie z wycieczkami, które organizowało gimnazjum. Zwiedziliśmy wówczas Francję, Niemcy, Włochy, Węgry, Jugosławię.

go. Miałem kilku kolegów Ukraińców, ale wszyscy mówili po polsku. Oprócz polskiego, znam język angielski, włoski, duński, niemiecki – przez to wojnę przeżyłem. Biegle mówię po francusku, podczas licznych podróży do Węgier trochę się nauczyłem węgierskiego. Nigdy nie znałem rosyjskiego, chociaż podczas okupacji sowieckiej Lwowa przez dwa lata byłem obywatelem Związku Radzieckiego i studentem radzieckiej uczelni. Ale wszystkie wykłady na Politechnice Lwowskiej były po polsku, bo kadra naukowa była polska.

Opiekunki do dzieci pańskim w domu były albo Niemkami, albo Francuzkami, żeby uczyć dzieci obcych języków od małego.
Tak, lecz w domu rozmawiało się po polsku. Tylko rodzice często rozmawiali po francusku, żeby służba nie rozumiała.

Wacław Szybalski i Rudolf Weigl

Kiedy Pan zaczął pracować u prof. Weigla?
Podczas sowieckiej okupacji byłem zajęty studiami oraz troszkę uprawialiśmy podziemie – produkowaliśmy materiały wybuchowe. Ale nie mogę się przyznać do tego, bo jeszcze mnie teraz w Ameryce posądzą o terroryzm. Wszyscy studenci dostawali miesięcznie po 100 rubli stypendium. Jeśli się miało wyjątkowo dobre stopnie, to dawali stypendium Stalina, czy Lenina, już nie pamiętam. Stypendium to wynosiło 500 rubli i ja je automatycznie dostałem (zgodnie z przepisami, lecz ku konsternacji władz sowieckich).

Pracę w Instytucie prof. Weigla rozpoczął w 1939 roku mój ojciec, który doskonale znając język rosyjski (pochodził z Kongresówki, gdzie w szkołach obowiązywał język rosyjski), był osobistym tłumaczem prof. Weigla w kontaktach z władzami sowieckimi. Ojciec, jako inżynier i przedwojenny współwłaściciel montowni samochodów, a także zapalony automobilista, był szefem transportu Instytutu prof. Weigla.

Po zajęciu Lwowa przez Niemców w 1941 roku, dzięki Ojcu, dostałem pracę w Instytucie najpierw ja, a później mój młodszy brat. Pełniłem funkcję kierownika grupy hodowlanej wszy zdrowych oraz karmiciela wszy, mój brat zaś był preparatorem zabitych wszy, których jelita służyły do wyrobu szczepionki.

Wspominał Pan kiedyś, że w waszej grupie studiowało wielu Żydów.
Przed wojną na chemii było 60 studentów, sowieci „rozbudowali” pierwszy rok do 120. Trzy razy zdawałem egzamin wstępny na Politechnikę. Pierwszy – miesiąc przed wojną, sowieci go unieważnili, więc zdałem drugi. Znowu go unieważnili, bo się zorientowali, że za dużo przyjęto Polaków. Wśród kadry egzaminacyjnej była większość polskich profesorów i ci profesorowie byli według sowietów „kapitalistyczni”. Zmienili więc kadrę asystentów na Ukraińców (w niewielkim procencie) i Żydów (głównie). Oczywiście, wszyscy mówili po polsku i byli bardzo życzliwi. Trzeci raz zdałem. Tym razem było ważne też pochodzenie społeczne. Ze 120 studentów, 10 było wyznania rzymskokatolickiego, 10 grekokatolickiego, pozostali 100 – wyznania mojżeszowego. Nauczyłem się jeszcze jednego języka – jidysz. Znam niemiecki, więc było mi bardzo łatwo radzić sobie z tym językiem.

Wspominał Pan, że tylko kilku Żydów z tej grupy przeżyło wojnę.

Z tych, których znałem, przeżyło tylko 14, ale mogę się mylić. Przyjaźniłem się z piękną, miłą Żydówką. Ona nie wyglądała ani troszkę na Żydówkę, łatwo byłoby ją przemycić, jakby chciała u mnie mieszkać. Bardzo ją lubiłem. Pewnie dlatego jej rodzice nie pozwolili, bali się, że może jest między nami romans. A ona powiedziała, że są takie ciężkie czasy, że trzeba być ze swoimi. Jakbym miał wybór, to wolał bym mieć romans niż być zamordowanym.

Ojciec Pana – Stefan Szybalski – mechanik, inżynier, elektrotechnik pracował u prof. Weigla już za okupacji sowieckiej.
Nie był lwowianinem, ale warszawianinem. Skończył Szkołę Mechaniczno-Techniczną H. Wawelberga i S. Rotwanda – prywatną szkołę techniczną w Warszawie. Polakom nie wolno było studiować na politechnice, ona była tylko po rosyjsku, dla Rosjan. Jak skończył, to wyjechał na elektrotechniczne studia do Tuluzy.

Pełnił u prof. Weigla podwójną funkcję: szefa taboru samochodowego i nieoficjalnego ministra spraw zagranicznych, szczególnie do kontaktów z sowietami. Za okupacji niemieckiej, gdy tabor samochodowy został skonfiskowany, Ojciec był tylko karmicielem wszy.

Stefan Szybalski (Fot. home.comcast.net)

Stefan Szybalski znał rosyjski doskonale, pomagał Weiglowi w tłumaczeniu, bo Weigl rosyjskiego nie znał.
W 1939 r. praktycznie nikt we Lwowie nie znał rosyjskiego. Za pierwszych sowietów do Lwowa przyjeżdżało dużo rosyjskich profesorów – chcieli wyjechać za granicę, na Zachód. Lwów był na zachodzie. Dla nich było to zupełnie inne miasto. Ojciec mi opowiadał zwierzenia jednego z rosyjskich profesorów, który mówił, że w Rosji, aby przeżyć – musisz kraść. Ale nie za dużo, bo jak za dużo, to wsadzą cię do kryminału. A jak za mało – to umrzesz z głodu.

Jaka była sytuacja we Lwowie za okupacji niemieckiej? Wiem, że uczelnie były zamknięte.
Wyższe szkoły i gimnazja zostały zamknięte, były tylko komplety prywatne, nielegalne. Tak było w pierwszym roku okupacji niemieckiej, która trwała trzy lata. Po roku otworzyli politechnikę, która została przemianowana na kursy zawodowe. Podobne kursy zawodowe, jednak głównie dla Ukraińców, zostały otwarte na medycynie uniwersyteckiej i weterynarii. Ale ci sami przedwojenni polscy profesorowie wykładali w tym samym miejscu, oczywiście – ci profesorowie, którzy przeżyli, ponieważ część z nich została zamordowana w lipcu 1941 r. (m.in. prof. Kazimierz Bartel, Włodzimierz Stożek, Stanisław Pilat).

Profesor Weigl był Polakiem z wyboru, który mimo rodzinnych czysto austriackich korzeni, Polskę wybrał na swoją Ojczyznę i pozostał jej wierny do końca, niezależnie od gróźb i obietnic hitlerowskich okupantów. Dzięki jego nieustraszonej postawie zostało uratowanych kilkuset wybitnych polskich, a także kilku żydowskich naukowców, pozbawionych źródeł utrzymania, narażonych na śmierć i różne szykany władz okupacyjnych, rodziny zamordowanych polskich profesorów. Lista osób zatrudnionych w Instytucie prof. Weigla, który wymógł na Niemcach swoją wyłączność w kwestii zatrudnienia pracowników, sporządzona po wielu latach z pamięci wdzięcznych byłych pracowników Instytutu, liczy obecnie 512 osób, spośród których ponad 100 – to profesorowie powojennych uczelni w Polsce i za granicą. Lista ta jest ciągle niepełna, bo pracowało u Weigla około 3 tys. osób.

Szczepionka przeciwtyfusowa z Instytutu prof. Weigla, oficjalnie produkowana pod egidą armii niemieckiej na jej wyłączne potrzeby, była nielegalnie, z narażeniem życia, przekazywana Polakom i Żydom. Pamiętam jedną z takich akcji, gdy wraz z Ojcem przewoziliśmy szczepionkę do warszawskiego getta, do prof. Hirszfelda, w zwykłej blaszanej bańce jako kawę zbożową, gdyż taki kolor miała szczepionka. Była to akcja niebezpieczna, ale jakąż wartość miało wówczas w ogóle życie ludzkie? Najważniejsze, że szczepionka dotarła szczęśliwie do getta i uratowała życie wielu ludzi, w tym prof. Hirszfeldowi.

Tablica Profesorów Lwowskich w IBB PAN w Warszawie, ufundowana przez prof. Wacława Szybalskiego (Fot. www.lwow.com.pl)Zmiana sowieckiego okupanta na niemieckiego nie przyniosła niestety poprawy sytuacji Polaków we Lwowie. Po sowieckiej panicznej ucieczce w końcu czerwca 1941 roku okazało się, że NKWD wymordowało ponad 6 tysięcy więźniów, głównie politycznych, z Brygidek, Łąckiego, Zamarstynowa. Była to straszna, nieopisana tragedia. Przekładaliśmy stosy już gnijących ciał aby odszukać bliskich.Zmiana sowieckiego okupanta na niemieckiego nie przyniosła niestety poprawy sytuacji Polaków we Lwowie. Po sowieckiej panicznej ucieczce w końcu czerwca 1941 roku okazało się, że NKWD wymordowało ponad 6 tysięcy więźniów, głównie politycznych, z Brygidek, Łąckiego, Zamarstynowa. Była to straszna, nieopisana tragedia. Przekładaliśmy stosy już gnijących ciał aby odszukać bliskich.

Kilka dni później hitlerowcy w nocy, ukradkiem, aresztowali 25 wybitnych polskich profesorów Uniwersytetu, Politechniki i Akademii Handlu Zagranicznego oraz 20 członków ich rodzin i domowników i po kilkugodzinnym brutalnym przesłuchaniu w Bursie Abrahamowiczów rozstrzelali ich w jarach Wzgórz Wuleckich. Aresztowano także mego wykładowcę z Politechniki, prof. geometrii wykreślnej, pięciokrotnego premiera rządu RP Kazimierza Bartla. W 2008 roku ufundowałem w warszawskim Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie kryształową tablicę ku pamięci zamordowanych. Niech przyjeżdżający tam z całego świata naukowcy wiedzą o tej tragedii, niech pamięć o nich nie zaginie.

Od 2003 roku negocjuję także z władzami Uniwersytetu Lwowskiego sprawę tablicy pamiątkowej dla prof. Rudolfa Weigla przy wejściu do starego Uniwersytetu, przy ul. św. Mikołaja, którą chciałbym ufundować. Życzeniem moim jest, aby napis na tej tablicy był nie tylko w języku ukraińskim, którego większość przyjeżdżających do Lwowa z całego świata naukowców i turystów nie zna, ale także po polsku i po angielsku. Niestety, nie ma na to zgody władz i tablicy dla tak wybitnego naukowca wciąż nie ma.

Rudolf Weigl w laboratorium (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Jak łączył Pan pracę u prof. Weigla ze studiami?
U prof. Weigla pracowałem zaraz po wejściu Niemców do Lwowa, w 1941 r. w normalnych godzinach. Gdy w 1942 roku wznowiona została nauka na Politechnice („Techniche fachkurse”), wstawałem o 5:30. Rowerem jechałem do Weigla, tam pracowałem dwie godziny – przygotowywałem klatki z wszami dla karmicieli. Do moich obowiązków należało m.in. codzienne czyszczenie klatek, sprawdzanie stanu wszy w różnych stadiach ich rozwoju, usuwanie z klateczek odchodów i martwych wszy itp. Byłem kierownikiem grupy karmicieli – przekazywałem karmicielom klatki z wszami i po 45 minutach karmienia odbierałem je od nich, umieszczając w specjalnych pojemnikach.

Później prof. Weigl przyprowadził do pomocy p. Stefanię Skwarczyńską – profesor literatury polskiej, żonę oficera polskiego. Rodziny oficerów Sowieci wywozili do Kazachstanu. Razem ze swoją matką i dwiema małymi córkami również została wywieziona do Kazachstanu. Przy pomocy prof. Weigla i prof. Kleinera wróciła z zesłania. Opowiadała mi jak ciężko było egzystować tam, w Kazachstanie, bez mieszkania, jedzenia, z dala od wszelkiej cywilizacji. Wielu stamtąd nie wróciło, szczególnie starszych. Reszta, uratowana przez Armię Andersa, rozproszyła się po całym świecie. Lwów ich stracił. Dobrze to opisała Ola Watowa w książce „Wszystko co najważniejsze”, według której został też nakręcony film. Następnie na rowerze, skrótem obok Ossolineum pędziłem na Politechnikę, stamtąd zaś wracałem na ulicę św. Mikołaja do Instytutu. 

Karmienie wszy (Fot. www.lwow.com.pl)

Karmicielami wszy u prof. Weigla oprócz studentów, ludzi kultury, sztuki, było wielu naukowców. Kto ze znanych naukowców był w Pana grupie?
Byli to naukowcy głównie ze lwowskiej szkoły matematycznej: Stefan Banach, Jerzy Albrycht, Feliks Barański, Bronisław Knaster, Władysław Orlicz, a także inni naukowcy jak: Tadeusz Baranowski (biochemik), Ludwik Fleck (bakteriolog), Seweryn Krzemieniewski i jego żona Helena (oboje słynni bakteriolodzy) oraz Stanisław Kulczyński (botanik i przedwojenny rektor UJK, powojenny rektor Uniwersytetu Wrocławskiego), Stefan Krukowski (archeolog).

Pan musiał pilnować, żeby profesorowie, dyskutując na różne tematy, nie przekarmili wszy, bo wszy pękały z nadmiaru wyssanej krwi.
Tak. Każdy normalny człowiek jak najprędzej chciał zdjąć wszy, bo miejsce, w których są umieszczane, bardzo piecze i swędzi, a naukowcy, omawiając swoje matematyczne teorie, nie zwracali na to uwagi. Wszy laboratoryjne pozbawione były instynktu samozachowawczego, który nakazywałby im przerwanie ssania ludzkiej krwi, gdy były syte, więc zdarzały się przypadki, że wszy pękały z przekarmienia.

Budynek główny Politechniki Gdańskiej (Fot. marfotopolska.eu)

W maju 1944 roku wyjechał Pan do centralnej Polski – do Końskich, a po wyzwoleniu Wybrzeża, w maju 1945 roku trafił Pan do Sopotu.
W Końskich u stryja zatrzymała się moja rodzina po opuszczeniu Lwowa. Tam też dojechałem w maju 1944 r. i podjąłem pracę w laboratorium chemicznym. Po wyzwoleniu Gdańska postanowiłem pojechać tam, by sprawdzić możliwość zamieszkania na Wybrzeżu. Ponieważ Gdańsk był kompletnie zniszczony, w przeciwieństwie do Sopotu, pięknego uzdrowiska, znanego mi jeszcze sprzed wojny, poszukałem tam wolnego poniemieckiego mieszkania w jednej z nadmorskich, 3-rodzinnych małych kamienic niedaleko Grand Hotelu i kortów tenisowych. Wybrałem ten dom, bo nie rzucał się w oczy i moje wytrychy pasowały do zamków tak, że mogłem dom zamknąć.

Najpierw trzeba było przeżyć… W niecały miesiąc po swoim przyjeździe, sprowadziłem brata. W Sopocie i w Gdańsku w ogóle nie było ludzi na ulicach. Nie było sklepów, nie było gdzie kupić jedzenia. W magistracie w Sopocie można się było zapisać do pracy w administracji województwa gdańskiego. Pierwszą moją posadą było stanowisko naczelnika Wydziału Przemysłu Spożywczego. Najważniejszą sprawą był przydział do stołówki. Od razu poszedłem na politechnikę, zobaczyć co tam się dzieje. Rozbite okna, w pomieszczeniu politechniki stacjonowała konnica sowiecka. Od czasu do czasu chodziłem tam. Któregoś razu poszedłem i widzę, że już nie ma Sowietów. Spotkałem miłego starszego pana. Okazało się, że jest nowym dziekanem uczelni. Nazywał się Włodzimierz Wawryk, ze Lwowa. Powiedziałem, że jestem chętny do pracy na politechnice. Zaprowadził mnie do rektora – prof. Stanisława Łukasiewicza, oczywiście także ze Lwowa. Zostałem „od ręki” kierownikiem zakładu przemysłu spożywczego i biotechnologii. Tak się zaczęła moja gdańska kariera naukowa w kierunku biotechnologii. W tych czasach miałem cztery lub pięć stanowisk jednocześnie.

Procesy fermentacji wykorzystywał Pan profesor wcześniej, również do rzeczy przyziemnych, po to, aby mieć walutę.
Już w czasie wojny chemiczna wiedza mi się przydała – robiłem „samogonkę”, ale bardzo wysokiej klasy. Zbierało się stare butelki, myło i nalewało mój alkohol, który służył mi jako uniwersalna waluta.

Potem Pan nostryfikował dyplom w Gliwicach. Było to formalne uznanie, z pieczęcią Politechniki Śląskiej, że ukończył Pan studia chemiczne.
Co to za nostryfikacja? Przecież ja ukończyłem Politechnikę Lwowską – uczelnię polską, nie zagraniczną… To była czysta formalność, załatwiona w dziekanacie, aby dokumenty się zgadzały. Ale formalnie musiałem mieć egzamin w Gliwicach prowadzony przez prof. Adolfa Joszta, mego lwowskiego wykładowcę. Czuję się ciągle absolwentem Politechniki Lwowskiej.

Laboratorium Carlsberga w Kopenhadze, Dania (Fot. en.wikipedia.org)

Prowadził Pan zajęcia na Politechnice Gdańskiej i wyjeżdżał ze studentami na staże zagraniczne do Danii.
To był cud. Granice były zamknięte i tu raptem okazało się, że możemy spędzić lato 1946 roku w Danii, w Kopenhadze.

Duńczycy zaproponowali wtedy pomoc Polsce?
Geneza była taka: było parę osób dobrej woli w Danii, które chciały pomóc polskim studentom i naukowcom w poszerzaniu wiedzy podczas letnich kilkumiesięcznych sesji wyjazdowych w Danii. Zniszczone podczas wojny uczelnie Gdańska trzeba było odgruzowywać i odbudowywać, były ogromne kłopoty ze sprzętem laboratoryjnym, odczynnikami, więc zdobywanie wiedzy i badania naukowe były bardzo utrudnione.

Jedną z takich osób był prof. Niels Bohr, który w 1922 roku dostał nagrodę Nobla z fizyki za fundamentalne badania z mechaniki kwantowej (struktura atomu) i jego brat Harald Bohr – matematyk oraz sekretarz naukowy – Stefan Rozental (1903-1994) pochodzący z Polski. Stefan Rozental załatwił to wszystko. Oni zebrali prywatne fundusze. Jak się porozumieć z polskim rządem? Samolotem Czerwonego Krzyża przylecieli do Gdańska, pociągiem pojechali do Warszawy, do ministerstwa. Akurat wtedy był Rząd Jedności Narodowej. Ja dostałem paszport zbiorowy, do tego została dołączona lista dwudziestu paru studentów.

Jak długo byliście wtedy w Danii?
Trzy miesiące. Było to coś niewyobrażalnego dla mnie… Po pięciu latach wojny znalazłem się w normalnym kraju. Ludzie bezpiecznie się bawią, cieszą. Duńczycy mieli wspaniałe laboratoria. Wtedy nawiązałem kontakty z szeregiem profesorów, również z prof. Winge z Carlsberg Laboratory. Chciałem u niego w przyszłości popracować, on się zgodził. Asystent – profesor Haakon Nord zakochał się w jednej z polskich studentek. Chcieliśmy się wymienić – ja miałem zostać w Danii, on miał pojechać do Polski. Musiałem jednak wrócić, bo do mego paszportu była przyczepiona lista studentów. Pojechałem również po to, aby przedłużyć paszport.

Doktorat obronił Pan w 1949 roku w Gdańsku?
Tak, doktorat zrobiłem u prof. Ernesta Syma, który specjalizował się w biochemii drobnoustrojów, potem lawirowałem pomiędzy Gdańskiem a Kopenhagą.

W 1949 roku zaczął się Panem interesować Urząd Bezpieczeństwa. Nie odebrał Pan już dyplomu doktorskiego w Polsce.
Następnego dnia po obronie doktoratu wyjechałem do Danii, stamtąd – po uzyskaniu amerykańskiej wizy – statkiem do Ameryki. Podałem, że mam doktorat. W USA przyjęli to na słowo i nikt mnie nie sprawdzał. Wydrukowany dyplom doktorski przywiózł mi do USA dopiero w 1957 roku mój brat.

Lata 1949-50 spędził Pan w Instytucie Technologii w Kopenhadze. W latach 1951-56 pracował Pan w Laboratorium Cold Spring Harbor (USA). Wówczas właśnie tam formowały się zręby genetyki bakterii i wirusów. Pięć następnych lat – to praca w Instytucie Mikrobiologii Uniwersytetu Rutgersa w New Brunswick, a od 1960 roku do chwili obecnej jest Pan profesorem onkologii w Uniwersytecie Wisconsin (USA). Spod Pana „ręki” wyszło wielu noblistów. Był Pan prekursorem pewnych tematów, z których ludzie dostawali Nobla.
Tak było do pewnego stopnia. Pracowałem w takiej dziedzinie, w której bardzo dużo ludzi dostało Nobla. To była bardzo dobra dziedzina. Na to żeby dostać nagrodę Nobla, trzeba mieć dobre nominacje, trzeba mieć prywatne poparcie naukowców albo poprzednich noblistów.

Z Pana otoczenia i dzięki temu, że Pan zainicjował pewne kierunki w nauce, ci ludzie dostali Nobla, a Pan nie dostał.
Byłem na liście tych, którzy nominowali do nagrody Nobla, samemu nie można wystawić sobie nominacji.

Prof. Wacław Szybalski na Wydziale Biologii Uniwersytetu Lwowskiego w towarzystwie lwowskich naukowców: Pani Dziekan Switłany Hnatush i prof. Rostysława Stojki z AN Ukrainy, 2005 r. (Fot. Stanisław Kosiedowski)

Pan zapoczątkował szereg bardzo ważnych badań w dziedzinie genetyki.
Dlaczego poszedłem w tę dziedzinę? Byłem chemikiem. Zaczynała się prawdziwa chemia organiczna, kiedy Friedrich Wöhler w 1828 roku pierwszy raz zsyntezował chemiczny związek – mocznik. Chemia organiczna zrobiła się syntetyczną. Wszystko można było zbudować przez syntezę chemiczną. Przedtem było takie pojęcie, że człowiek nie potrafi zrobić organicznych rzeczy. Moją ideą było – chemicznie zsyntetyzować życie… Dlatego systematycznie w tym kierunku szedłem.

W sprawach genetyki rozmawiał z Panem Papież Jan Paweł II.
Było to wtedy, kiedy dokonywało się manipulacji genetycznych. Ojciec Święty miał obawy, czy to nie jest niebezpieczne, czy nie jest to coś złego. Powiedziałem, że to jest błogosławieństwo od Boga. Zostało to stworzone po to, żeby „wyleczyć chorych, nakarmić głodnych i oczyszczać otoczenie”. On odpowiedział – proszę mi nie głosić kazania. Powiedziałem, że ja naprawdę w to wierzę. Badania genetyczne są wykorzystywane w medycynie, w produkcji lekarstw, w przemyśle chemicznym i kosmetycznym, w przemyśle spożywczym.

Coraz więcej się mówi o syntetycznej biologii. Pan profesor w 1974 roku, w jednej ze swoich prac zapoczątkował użycie tego terminu.
Obecnie jest to cała nowa dziedzina nauki. Niedawno byłem w Hongkongu, na IV międzynarodowym zjeździe syntetycznej biologii. Coraz więcej się robi użytecznych rzeczy.

W jakim celu przyjechał Pan do Lwowa?
Zostałem zaproszony na V coroczne spotkanie naukowe – regionalna współpraca w dziedzinie zdrowia, nauki i technologii.

Nad czym Pan profesor obecnie pracuje?
Wypracowaliśmy nowe metody sekwencjonowania DNA, które jest powtarzalne. Oprócz tego tworzymy tzw. biblioteki genowe.

Pan profesor od szeregu lat udostępnia swoje laboratorium w Wisconsin całym zastępom młodych polskich naukowców i nawet utrzymuje ich w swoim domu. Za pomoc polskim uczelniom i naukowcom cztery polskie uczelnie nadały Panu tytuł doktora honoris causa.
Muszę mieć współpracowników, wszystkiego sam nie mogę zrobić. Zapraszam ich z Polski – z Gdańska. Nie jest to tylko moja zasługa.

Jest Pan ciągle zafascynowany Lwowem i chętnie wspomaga sprawy lwowskie finansowo i organizacyjnie. Założona przez Pana Fundacja im. prof. Wacława Szybalskiego ma na celu promocję polskiej nauki oraz promocję Lwowa i upamiętnienie naukowców lwowskich. Także strona internetowa: Mój Lwów rozwija się dzięki Pana pomocy.
I w mózgu, i w sercu jestem stuprocentowym lwowianinem, takim z dawnych czasów.

Pan Profesor zawsze podkreśla w swoich życiorysach, że urodził się we Lwowie, obowiązkowo dodając – w Polsce.
Bo to jest prawdą. W 1921 roku, kiedy się urodziłem, biło tu serce Polski, tu była Polska.

Rozmawiali Stanisław Kosiedowski i Maria Basza
Tekst ukazał się w nr 15 (115) 17 – 30 sierpnia 2010

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X