Subtelny smak czekolady

Subtelny smak czekolady

Kresowe historie

Mene zwaty Wołodia. Wołodymyr Skrut. Tak jak mojoho tata. Ni, polskoju mowoju uże, na żal, ne wołodiju. Kołyś szczoś czytaw. Ale znajete – roki projszły.

Siedzimy przy kawiarnianym stoliku w jednej z kawiarni przy stanisławowskim rynku. Przez przyżółcone szyby wpadają promienie zachodzącego już słońca. Pan Włodzimierz wyciąga zawiązany pakiecik. To wszystko, co zostało. Parę starych, przedwojennych fotografii, pięknie wyprasowane papierki – opakowania czekoladek, książeczka Miejskiej Komunalnej Kasy Oszczędności w Stanisławowie. Napis informuje, że wkłady mają porękę miasta Stanisławowa. W lipcu 1939 roku dopisano odsetki. Zebrała się całkiem niezła suma 7059 złotych. To prawie 1400 ówczesnych dolarów amerykańskich. Niezła sumka. Można było kupić za to nowy samochód. Co ciekawe, książeczka była na okaziciela. „Okaziciel” miał mocne nerwy – wierzył w porządek i stabilność. Siódmego października 1939, już po wkroczeniu Sowietów do Stanisławowa, podjął jedynie 500 zł. A może tyle tylko mu pozwolono wziąć? Reszta została. Do dzisiaj.

– To była książeczka mojego ojca. Był znanym w mieście cukiernikiem – opowiada Wołodymyr.

Włodzimierz Skrut (starszy – red.) urodził się w 1892 roku w powiecie uhersko-stryjskim. Skończył Szkołę Rzemieślniczą w Stanisławowie w specjalności cukiernik. Jego instruktorem w szkole był pan Krowicki, właściciel legendarnej wprost cukierni i kawiarni w Stanisławowie. Potem ojciec u niego pracował. W czasie pierwszej wojny ojca powołano do armii austriackiej. Walczył na froncie włoskim, potem dostał się do niewoli rosyjskiej. W swojej peregrynacji dotarł aż do Samarkandy. Potem udało mu się powrócić do Stanisławowa. Dalej pracował u Krowickiego, był też powiatowym instruktorem nauki zawodu. W latach dwudziestych usamodzielnił się i założył własną cukiernię. Krowicki jeszcze mu w tym pomógł. Cukiernia rozwijała się dobrze, choć konkurencja była zaciekła. Trudno było „przebić” zwłaszcza cukierników żydowskich. Trzeba było być lepszym. Na wystawie cukierni piętrzyły się „bomby” kokosowe, likierowe, różne rodzaje czekolady. Ogłaszano konkursy i „promocje” – zupełnie jak teraz.

Jako jeden z pierwszych w mieście ojciec kupił samochód dostawczy – Forda. Rozwoziło się nim ciastka po całym mieście. Ale nie tylko nim – także specjalnymi wozami konnymi.

Przyszła wojna. W czasie „pierwszej” okupacji sowieckiej cukiernia została znacjonalizowana. Zabrano też Forda.

Po wejściu Niemców cukiernię zwrócono. Nie przyniosło to szczęścia. Ojciec przechowywał znajomych Żydów.

Ktoś doniósł. Ojca zabrało gestapo. Uratował go szwagier, pracujący u Niemców jako tłumacz. Po długim i ciężkim śledztwie udało się go wykupić. W roku 1944 znów przyszli Sowieci.

Tym razem ojciec nawet nie przyznał się, że to była jego cukiernia. Pracował w niej dalej jako „specjalista”.

Nazywała się teraz „Kondyterska Fabryka im. Komsomołu”. Część rodziny wyjechała do Polski. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych był z nimi kontakt. Ktoś przyjeżdżał tutaj, ja też byłem u nich w Gdańsku. Kiedy starsze pokolenie odeszło, kontakt się urwał. Każdy miał swoje inne sprawy…

Ojciec też mógł wyjechać, ale nie chciał. Początkowo czekał, że coś się zmieni. Pilnował cukierni. Potem już wiedział, ale było za późno.

Między rodzicami była duża różnica wieku. Mama urodziła się w 1922 roku. Pochodziła z czysto polskiej rodziny Łopatyńskich, skończyła gimnazjum Urszulanek. Jej rodzice wcześnie umarli. Mamę wychowywali bracia. Niewiele o tym wiem. Jednego z braci – Kazimierza – rozstrzelali. Kiedy? Kto? Tego nie wiem.

Ojciec do końca życia pracował jako cukiernik. Zmarł w 1967 roku. Mama przeżyła ojca o 25 lat.

Ja też zostałem cukiernikiem. Za czasów radzieckich byłem kierownikiem „kondyterskiego cechu”. Startowałem nawet w wystawach branżowych. Zdobyłem parę nagród. Dorabiałem jako nauczyciel zawodu.

Teraz jestem na emeryturze. Cieszę się dziećmi, wnukami. Ale ich to, co panu opowiedziałem, nie interesuje. To był inny świat, zupełnie już dla nich obcy.

I tylko mnie, z rzadka, śni się niepowtarzalny, subtelny smak „tamtej” czekolady.”

Marcin Romer
Tekst ukazał się w nr 5 (47) 15 października 2007

Fotografie przedwojenne z albumu rodzinnego Włodzimierza Skruta

{gallery}gallery/2007/romer_czekolada{/gallery}

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X