Niewypędzeni

Syn Brygidy Bocian ze Szczytna już nie chciałby decydować, czy jest Mazurem, Polakiem czy Niemcem. Wolałby być Europejczykiem.

A Ewa Gadowska z Barcic Kolonii nie zorientowała się nigdy, że była dla władzy ludowej elementem niepewnym. To ze względu na nawał prac polowych.

Brygida Bocian, Mazurka, ur. w 1949 r. w Szczytnie, gdzie mieszka
Ciocia Elfryda, która jest w Hamburgu działaczką Związku Wypędzonych, pojechała kiedyś do rodzinnego gospodarstwa w Burdongu i łamaną polszczyzną napotkanemu przypadkowo człowiekowi zabroniła przestawiać płoty. No i bardzo się zdziwiła, że odpowiedział cioci: Spier… Przecież to moje, oburzała się ciotka.

I wtedy jej wygarnęłam: To nie jest twoje. Uciekłaś stąd, bo bałaś się, że cię zabiją, jak się dowiedzą. Bo ciocia na ochotnika zgłosiła się do wojska, dała się wysterylizować i przez całą wojnę służyła w oddziałach, które pocieszały niemieckich lotników. Mówiłam dalej: „Już dostałaś za twój dom odszkodowanie w Niemczech!”. To był koniec znajomości.

Po wojnie nie można było być Mazurem. My byliśmy Polakami, a sąsiedzi nazywali nas Szwabami. Żadne dziecko z tej rodziny nie studiowało, nie mogliśmy awansować w pracy ani dostać paszportu. To nic, że mój dziadek był gromadkarzem i był pewien, że Mazurzy są Polakami. Krzewił polskość, czytając swoją mazurską biblię po wsiach podczas zebrań, czyli gromadek. W latach 30. zdjęcie dziadkowi zrobił Melchior Wańkowicz i umieścił w swojej książce „Na tropach smętka”, w której opisał prześladowania Mazurów przez Niemców.

Gdy mój ojciec miał 19 lat, dziadek wysłał go do Cieszyna, by się uczył polskiego, potem do Banku Słowiańskiego do Berlina.

Gdy wybuchła wojna, rodzina się podzieliła. Brat ojca wstąpił do SS, a ojciec odmówił służby nawet w Wehrmachcie. Trafił za to do obozu koncentracyjnego. Mojej mamie Grecie nie przyszło nigdy do głowy zastanawiać się, czy jest Niemką, czy Polką. Tylko babcia Augusta przez całe życie wierzyła, że Niemcy tu wrócą. Dla niej tu były Niemcy. Aż do śmierci, gdy jechała do Wielbarku, to mówiła, że do Polski jedzie.

Moim marzeniem było dorównać polskim dzieciom, które przyjechały do Szczytna po wojnie. Zazdrościłam im uroczystej komunii, bo my chodziliśmy do kościoła ewangelickiego, skromnego i surowszego. I nie chciałam się uczyć niemieckiego, by mnie od Szwabów nie wyzywali.

Nie sposób było wszystkiego zatuszować. Byliśmy inni. Inaczej się ubieraliśmy: jedne buty do kościoła, inne na co dzień. Nikt nie chodził w walonkach. Herbatę piliśmy w porcelanie, a nie w szklankach. Zupę mama stawiała na stole w wazie, nigdy w garnku. Nie piło się u nas wódki z musztardówek.

Z Polski wyjechałam w 1980 r. Najpierw – do cioci w Hagen. Kilka miesięcy jeździłam po Niemczech, bo rodzina była wszędzie. W urzędzie wysiedlonych wyszło, że jestem wysiedlona. Dali mi niemieckie dokumenty, ufundowali stypendium i wysłali na roczny kurs językowy.

Pochodzenie niemieckie mam po czterech dziadkach, również po tym, który myślał, że jest Polakiem, a którego fotografował Wańkowicz.

Wróciłam po 13 latach. Wzięłam syna, bo chciałam, by się nauczył polskiego. Wróciłam, bo tu stoi mój dom i ogród, a nie dlatego, że to Polska. To nie Polska mnie ciągnie. I jeszcze nie wiem, czy tutaj zostanę. Syn, który urodził się w Niemczech, nie chce tam wracać. Nie dlatego, że poczuł się Polakiem. On w ogóle nie czuje potrzeby przynależności. On jest Europejczykiem.

Fot. Arkadiusz Dziczek

{gallery}gallery/2007/niewypedzeni{/gallery}

Ewa Gadomska, ur. w 1932 r. w Miętkich, gdzie mieszka
Byłoby łatwiej, gdybym się lepiej nauczyła po polsku pisać. Ale macie te es-zety, wszystko inne. No, ale nie było się gdzie nauczyć, bo przed wojną szkoła była po niemiecku, a jak Rusek przyszedł, koniec ze szkołą. Potem ojciec nie wiedział, co się będzie działo. I już było dla mnie na naukę za późno. W 1954 r. brałam ślub w tym domu. Całe życie tu mieszkam. Mój dziadek i ojciec byli tutaj, teraz my z mężem, syn (jego żona to Polka) i wnuk. Mam 650 zł emerytury, jak cała rodzina razem mieszka, to jest taniej.

Czekam na operację kolana, w szpitalu termin wyznaczyli za rok. Żebym tylko dożyła. Moja siostra powtarza: „W Niemczech nie ma kolejek w szpitalu”. Ale siostra pojechała do Niemiec jeszcze przed frontem, została przedszkolanką i nie chciała wracać. Mówiła: „Prusy Wschodnie to prowincja”.

Gdy nadchodził front, miałam 13 lat. W styczniu poszliśmy w sto osób do lasu, sankami. Rodzice, siostry, bo bracia na froncie, jedna siostra wcześniej, jak mówiłam, wyjechała do Niemiec. Krowy i konie też poszły. Wytrzymaliśmy dwa tygodnie, potem ukrywaliśmy się w domach w sąsiednich wsiach. Jak Rusek przyszedł, to brał wszystko, co błyszczało: zegarek, widelec, wszystko jedno mu było. Zwykłego słoika pod gumką, co na zimę robiliśmy przetwory, nie potrafił otworzyć, serią z karabinu wieko musiał odrąbać i tak jadł. My byśmy otworzyli, jakbyśmy wiedzieli, że nie potrafi. Widzieliśmy, jak śrutę jadł, tak jak nasze krowy. I pijany był strasznie. Najpierw zabili Polaka, co u nas pracował, potem kazali, żeby moje siostry poszły do nich, ale najstarsza Margarette nie chciała. Pochowaliśmy ją u gospodarza w ogródku, ale następnego dnia siostra leży na śniegu wykopana, może czegoś błyszczącego szukali, a może pies jaki ją wygrzebał? To my ją znów w prześcieradło owinęli, ale krzyża już nie stawialiśmy.

Druga siostra już później całe życie mówiła, że ją Ruskie napadną. Kazali jej pójść do zakładu dla umysłowo chorych w Barczewie, gdzie umarła. Mieliśmy sąsiadkę. Jak jej mąż wrócił z wojny i zobaczył, że jest w ciąży, odszedł od razu, nie chciał ruskiego dziecka chować. No to ona się powiesiła, a starsze dzieci jakaś ciotka przygarnęła.

Wróciliśmy do domu. Ja nie miałam szkoły ani zawodu. Ojciec powiedział: „To jest nasze miejsce, gdzie będziemy szli”. Drugiego takiego domu to by w Niemczech nie znalazł. 50 ha zaraz za stodołami. Drzwi otworzysz i krowy już na polu. Wieczorem bydło czuje śrutę i kiszonkę, więc samo wraca, nie trzeba gnać.

Przyjechali też ludzie z Wołynia, biedne jak myszy, zagubione. Pokazaliśmy im, jak gospodarować i zgodnie tu żyliśmy. Niektórzy, co nie pilnowali księgi wieczystej albo pogubili dokumenty, teraz się boją, że przyjedzie stary właściciel i zabierze. Jak można zabierać po tylu latach? Straszny bałagan i komedia.

Siostra przyjechała do nas w 1970 r. w odwiedziny. Mówiła: „Co wy tu jeszcze robicie?”. Wszystkie jej dzieci mają domy, samochody, wakacje i sylwestry w Hiszpanii. Teraz też nie narzeka, mieszka w pięknym domu opieki. Każdy ma swój pokój, w stołówce można jeść, co się chce, jest nawet mała kawiarenka.

Po 1990 r. Niemcy chcieli dać paszport, ale pytam: „Po co mi paszport?”. Pięć razy byłam na spotkaniu mieszkańców Prus Wschodnich. Raz do roku, we wrześniu, organizuje je w Lipsku nasz Związek Pruski. Płaci za przejazd, mieszkanie, każdy dostaje 50 euro na wydatki. Jest uroczystość, śpiewanie, każdy się cieszy, że spotyka znajomych albo rodzinę. Nasz związek to nie Powiernictwo Pruskie. Tamci robią politykę, więc nie umieją się z Polakami dogadać. Ludzie by się dogadali.

Hubert Pacierzyński, Warmiak, ur. W 1926 r. w Werandach, mieszka w Purdzie
Polakiem zostałem niespodziewanie pod koniec maja 1945 r., było to w Czechach. Ruski żołnierz wycelował karabin i zapytał: „Polak?”. Odpowiedziałem łamaną polszczyzną, że wracam do domu.

8 maja nasz komendant zrobił odprawę w jednostce i powiedział: „Dla was wojna się już skończyła. Weźcie broń i idźcie walczyć do partyzantki”. Ukrywaliśmy się w górach przez sześć tygodni, zanim nas Ruscy złapali. Gdy pędzili nas do obozu, pod Lagen uciekłem do zagajnika. W pierwszym napotkanym domu poprosiłem o cywilne ubranie i wyrzuciłem mundur SS. I od tamtej pory jestem Polakiem.

W Poznaniu znalazłem dokumenty Józefa Szcześniaka i na nich dojechałem węglarką do Allenstein, które teraz nazywało się Olsztyn. Torami doszedłem do Trenkaus Klain, czyli Trenkusek, a stamtąd – do mamy w Werandach. (Ojciec do 1947 r. był w łagrze we Francji).

Zanim stałem się Polakiem, tak jak wszyscy Niemcy wierzyłem, że idzie na lepsze. Od 9 roku życia byłem więc w Deutche Jugend, od 14 – w Hitlerjugend, od 18 – w NSDAP. Do 9 dywizji pancernej SS Hoenstauefen skierowano mnie w 1943 r. Walczyłem we Francji i w Czechach.

Bycie Polakiem tylko początkowo było trudne, bo bałem się, że mnie zaraz odkryją. Gdy w Werandach nazwano mnie hitlerowcem, to 20 dni ukrywałem się w lesie. Potem do jesieni pracowałem w ruskiej komendanturze w Klonkendorf, obecnie Klewki, gdzie wystawili mi dokumenty, z którymi mogłem się już legalnie zameldować.

Z zawodu jestem brukarzem, więc pojechałem do Olsztyna. Zostałem brygadzistą. Cechowało mnie oddanie robocie, więc mianowano mnie przodownikiem pracy. Był ze mną wtedy taki jeden z Purdy. I on doniósł Polakom, że byłem w SS, choć ja już wtedy czułem się Polakiem. Miałem odznaczenia, manifestowałem 1 maja i 22 lipca, jak inni. Kazali mi się co tydzień meldować na milicji. Ale byłem tylko dwa razy. Nazywałem się wtedy jeszcze Penzersinski.

Będąc Polakiem, nigdy z tego powodu nie narzekałem. Jedyną trudność miałem w 1950 r., gdy wymieniali dowody osobiste i tak zmienili mi nazwisko, że z trudnością mogłem je wymówić.

Trzy razy starałem się o wyjazd do Niemiec, bo jednak sąsiedzi po kolei wyjeżdżali. W Niemczech wszystko miało być lepiej. Nie żałuję, że mnie wtedy nie puścili, bo lubię pływać łódką po jeziorku, a na Majorce bym tego nie miał, tylko tłok i upał.

Zapisałem się do mniejszości niemieckiej, bo co roku wypłacają 50 euro. Można pojechać na wycieczkę do Niemiec. Choć muszę podkreślić, że dziś nie wiem sam, kim jestem. Niemcem byłem 20 lat, ale Polakiem aż 60.

Erna Zentarra, z domu Wettklo, Mazurka, ur. W 1925 r. w Leleszkach, gdzie mieszka
Wypędzali tylko tych, którzy mieli wielkie majątki. Reszta mogła zostać. W Leleszkach nikogo nie wypędzali, a wielu wyjechało jesienią 1945 r. Polacy zawieźli ich furmankami do Olsztyna. Ruscy brali od nich konie, a do pustych domów wchodzili Polacy.

Nas z mamą nikt nie wyganiał, choć nie byliśmy Polakami. Starosta w Szczytnie powiedział: „Do cholery. Macie Polskie nazwiska. Zostańcie. Pomożecie nam”.

Zaraz po wkroczeniu Ruscy wywieźli mnie na trzy miesiące aż za Bartoszyce. Tam zachorowałam na tyfus i chciałam wrócić do mamy. Rusek powiedział, że tam jest teraz Polska. Jak chcesz tam wrócić, to znaczy, że jesteś Polką. A ja się w ogóle nie czułam Polką. Ale lepiej z Polakami, niż z Ruskimi. Więc zostaliśmy w Leleszkach. Mama mówiła, że jak wszyscy wyjedziemy, to ojciec nas nigdy nie znajdzie. Bo ojca wywieźli zaraz po wkroczeniu i nikt nie wiedział, gdzie jest. Mieliśmy wyjechać dopiero, kiedy ojciec wróci.

W 1946 r. kazali nam podpisać volkslistę, że jesteśmy Polakami. Kto się szybko zdecydował, dostał mydło i cukier. My byliśmy oporni, bo mama nie chciała być Polką. Nie wiedziała, że ojciec już umarł w niewoli w Mińsku. Bała się, że jak będzie Polką, to ją nigdy z ojcem do ojczyzny nie wypuszczą.

Trzymali więc nas w piwnicy z zimną wodą i co chwila dopytywali, czy już podpiszemy tę volkslistę. W końcu się z mamą zdecydowałyśmy, bo obiecywali, że nic się nie zmieni. I nic się nie zmieniło, poza tym, że do domów, gdzie żyli Niemcy, wprowadzali się teraz Polacy. Obok nas wprowadzili się Genowefa Banachowa z mężem. Gdy dziecko im zachorowało, to przybiegli do mamy, by pomogła leczyć. I mama im bardzo wtedy pomogła. Przez lata tak się zaprzyjaźniły, że były jak siostry.

Gdy mąż Joachim, który też był Mazurem, zmarł w 1977 r., brat Ernest napisał, żebym przyjechała odpocząć do Bremen. Namawiali mnie tam, bym została. Wróciłam, bo nie chciałam starej matki zostawiać samej w domu. Moje dzieci nie mają takich wątpliwości. I choć wszystkie zapisały się do mniejszości niemieckiej, to czują się Polakami. Wszystkie wyszły za mąż za Polaków. I żadne nie mówi ani słowa po niemiecku.

Po niemiecku rozmawia się dziś tylko w niedzielę przed ewangelickim kościołem w Pasymiu, gdy spotykają się bardzo starzy znajomi.

Warmia i Mazury
„Tam, gdzie zaczynają się Mazury, kończy się kultura”, powtarzali dziesiątki lat Niemcy z głębi Rzeszy. Pogardzali chłopskimi mieszkańcami Prus Wschodnich: Mazurami, protestanckimi potomkami chłopskich osadników z Mazowsza, ale też Warmiakami, katolikami z północy (którzy wrośli w ziemie, należące niegdyś do ludów bałtyckich, podbite i skolonizowane przez zakony rycerskie, po sekularyzacji będące lennem polskim, a potem, jako część Prus, tworzące cesarstwo i rzeszę niemiecką).

Od lat 30. XX w. pogarda dla Prus Wschodnich walczyła z sentymentem dla niezepsutej przyrody i prostoty życia wiejskiego. Narodził się mit Warmii i Mazur. Ernst Wiechert, pisarz, klasyk regionu, snuł opowieści o najczystszym miejscu ucieczki przed cywilizacją. Idylla została przerwana brutalnie przez wojnę i przesiedlenia.

Szacuje się, że w wyniku układu poczdamskiego, do 1948 r. z dawnych terenów niemieckich wyemigrowało prawie 8 mln osób; po kolei: uciekinierzy wojenni, usuwani siłą cywile i niepogodzeni z nowymi granicami Niemcy. Został niecały milion. Władze PRL nie ufały autochtonom. Traktowały ich, jak element niepewny, więc nawet częściowo zgermanizowane polskie grupy etniczne, które na tej ziemi przetrwały wieki, falami emigrowały do Niemiec.

Opustoszałe tereny stały się przestrzenią do życia dla nowych osadników, głównie polskich wypędzonych. Na Warmię i Mazury przyjechali oni z trzech kierunków: z Polski centralnej, z Wileńszczyzny, a po 1947 r. przybyli tu Ukraińcy i Łemkowie przymusowo wysiedlani z Podkarpacia w ramach akcji Wisła.

Gdy odtworzono państwo niemieckie, osoby pochodzące z Prus zaczęły zbierać się w organizacjach, które reprezentowały ich interesy. Bardziej radykalni kwestionowali układ poczdamski, granice z Polską oraz żądali odszkodowań. Większość chciała po prostu pamiętać o małej ojczyźnie. W PRL nieodmiennie przedstawiano ich jako rewizjonistów i nacjonalistów. Zwłaszcza że w szeregach ziomkostw działali także aktywiści partii nazistowskiej. Pierwszy prezydent Związku Wypędzonych został zmuszony do odejścia, gdy na jaw wyszło, że był nazistowskim kierownikiem Sądu Powiatowego w Chojnicach.

Po 1990 r. większość wysiedlonych uznała granice powojenne i zrzekła się odszkodowań. Przedmiotem kontrowersji pozostaje wizja historii, którą przedstawia obecna przewodnicząca Związku Wypędzonych Erika Steinbach. Jej krytycy uważają, że chce ona zrównać los wypędzonych Niemców, wobec których nigdy nie istniały plany narodowego ludobójstwa, z losem ofiar nazistowskiego reżimu. Martyrologii i mitologii wypędzonych poświęcony był m.in. pokazywany niedawno w telewizji niemieckiej głośny film „Ucieczka”.

Wszyscy bohaterowie naszego reportażu uważają, że polskie media zbyt wielką wagę przywiązują do osoby i działalności pani Steinbach, a także do „Ucieczki”. Ich zdaniem, nie jest on reprezentatywny dla atmosfery w Niemczech, a nawet dla ich znajomych wypędzonych. Ostatnio jednak Lidzbark Warmiński poruszony jest procesem, jaki od grudnia 2006 r. toczy się przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. 76-letni Felix Hoppe z Niemiec chce odzyskać działki pod sześcioma ulicami w tym mieście oraz domy przy nich stojące. Obecnie mieszka tam kilka tysięcy osób. Pozew w imieniu pana Hoppe złożyło Powiernictwo Pruskie. W imieniu pięciu innych właścicieli walczy ono o odzyskanie nieruchomości w Olecku, Ełku i Tłokowie.

Od redakcji: Tekst pani redaktor Ewy Winnickiej dotyka tylko z pozoru tematu dla nas odległego. Jest to bowiem odbicie problemu, jaki powstał w tym samym czasie i tu na Kresach, i tam na Mazurach.

Z cała pewnością, możnaby zebrać podobne relacje i tutaj. Takie same, ale… zupełnie inne.

Jeżeli ktoś z naszych Czytelników chciałby się podzielić z nami swoimi refleksjami na ten temat zapraszamy do dyskusji!

Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz
Tekst ukazał się w nr 5 (47) 15 października 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X