Stój Halina, halbliter czyli co z tym Bierutem

Jeszcze przed ukazaniem się mojego opowiadania pt. „Kometa”, zaszedł do mnie pan Wacek, sąsiad i koleżka, po przyjeździe z Ukrainy mieszkający „okrakiem” w Polsce i na Ukrainie, w Olsztynie i Stanisławowie.

Pan Wacek od razu zabrał się do niedokończonej jeszcze „Komety” i ku mojemu zdziwieniu przeczytał ją chyba ze dwa, może nawet trzy razy. Gdy dowiedziałem się co tak bardzo przykuło uwagę pana Wacka, zdumiałem się jeszcze bardziej. Pan Wacek bowiem szukał w opowiadaniu wyjaśnienia, dlaczego wyobrażony na znaczkach pocztowych Bierut ma taką roześmianą minę.

Szanowny Czytelniku! Bierut na znaczkach wcale nie miał radosnej miny. Jeśli już jakąś minę miał, to jak zwykle – nadętą.

Długo trwało zanim pan Wacek zaczął kapować o co w tym wszystkim chodzi. Było tak wcale nie dlatego, że Pan Jezus odmówił mu bystrego rozumu i błyskotliwego poczucia humoru. Każdy z nas, z głębokim przekonaniem, że się nie myli, będzie twierdził, że Polacy z Poznania, Lwowa, Stanisławowa czy Olsztyna niczym nie różnią się między sobą. No, bo niczym się nie różnią i jest to rzecz oczywista. Przypadek pana Wacka dał mi do myślenia, że może jednak czymś się różnimy. Wiecie, czym się różnimy? Różnimy się wspomnieniami. Inne wydarzenia działy się po różnych stronach granicy. Co innego było ważne tu i tam.

A sama granica? Kto wie? Może bardziej szczelna niż osławiona „żelazna kurtyna” od strony Zachodu. Chociaż z tą szczelnością naprawdę różnie bywało…

Gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych (trzeba napisać – ubiegłego wieku?), u nas, na granicy z tak zwanym Obwodem Kaliningradzkim, partyjne władze polskie i ruskie organizowały co jakiś czas tęgie popijawy dla swego partyjnego aktywu. Imprezy były bardzo ważne, bo w widoczny sposób krzepiły przyjaźń polsko-radziecką. I tak to sobie wszystko trwało, aż doszło do tragedii.

Pewnego razu, po takiej popijawie, strona polska nie mogła doliczyć się jednego towarzysza. Chłopisko zniknęło bez śladu. Po paru godzinach poszukiwań, w atmosferze skandalu, ale i poważnego nieszczęścia, imprezę zamknięto.

Towarzysz znalazł się po paru dniach. Przywieźli go towarzysze radzieccy. Śledztwo wykazało, że polski towarzysz, w pijanym widzie, nawalony gorzałą jak parowóz węglowym miałem, przeszedł granicę, która była przez stronę radziecką uznana za absolutnie nie do przejścia i na terenie bratniego ZSRR, zmęczony marszem, przysnął gdzieś na trawie. Jeszcze raz potwierdziło się, że polski pijak przejdzie wszystko. Zasieki i wilcze doły, miny piechotne i skaczące, samostrzały i lasery. Ruskich interesowało już tylko to którędy on szedł. Niestety. Polski towarzysz tego nie pamiętał.

Proszę jednak mieć na uwadze, że pijak jest istotą magiczną i wszystko, co sprzyja pijakowi, wcale nie musi sprzyjać trzeźwemu. Granice były groźne i dobrze pilnowane. Dlatego całe tysiące Polaków na Kresach wcale nie musiało wiedzieć, że Polską rządzi facet o nazwisku Bierut, że Poczta Polska wydała właściwie tylko jeden znaczek pocztowy z portretem Bieruta, a różnice nominałów znaczka poznaje się po kolorze tego samego portretu.

Bierut na znaczku nie miał wcale radosnej miny. Nie wiem, czy taki facet kiedykolwiek miał radosną minę. Dlatego pytanie o uśmiech Bieruta od razu intrygowało pytanego.

– A wiesz czemu Bierut na znaczku tak się śmieje?

Na mur-beton można było spodziewać się zdziwionej odpowiedzi. – Nie, nie wiem.

– Bo go w d… (lepiej napiszę „z tyłu”) liżą.

Kiedy rozstrzelano już ostatnich AK-owców, kiedy najbardziej naiwny baran z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie pchał się już do Polski, bo doszło nareszcie do niego co się tu dzieje, Polakom pozostała jeszcze ostatnia broń. Broń pobitych i przegranych. Kawał, dowcip i kpina. Kawał, na litość Boską, nie jest anegdotą, choć czasami tak się to tłumaczy.

Anegdota, to ględzenie. Dostojne najczęściej i poniekąd ciężkawe. Kawał, to błysk. Krótki i celny. Jak uderzenie, jak strzał. Bo kawał, to broń.

Pod koniec lat trzydziestych, Polska znalazła się w niesamowitej sytuacji. Po obu stronach swego terytorium miała dwa najbardziej wredne, totalitarne reżimy świata. Z tego co się tam u nich działo, patrząc zza polskiej granicy, widać było, że jeszcze chwila, a ludziom poddanym działalności obu tych reżimów nie pozostanie już nic innego, jak tylko kawał, dowcip i kpina.

Chciałbym powiedzieć słowo o niemieckiej stronie problemu, jako że sytuacja ludności niemieckiej w trzeciej Rzeszy jest Polakom praktycznie nieznana, a Niemcy w czasie wojny sprawiali wrażenie nienaruszalnego monolitu uwielbiającego swoje NSDAP i jego kierownictwo z Adolfem Hitlerem na czele. Nie wiem czemu, ale w całej Europie istnieje przeświadczenie, że Gestapo, to była policja stworzona do likwidowania wszelkiego rodzaju organizacji niepodległościowych na terenach podbitych przez Niemców.

Wcale tak nie było. Gestapo stworzono w celu wzięcia za mordę Niemców, nie cudzoziemców. Zanim pierwsi cudzoziemcy zaczęli wpadać w tą maszynkę do mielenia ludzi, Gestapo od sześciu lat mełła po piwnicach różnych więzień swoich własnych rodaków, którym się coś nie podobało. Zanim zaczęła się wojna, Niemcy już bardzo dobrze wiedzieli co to jest Gestapo, jak również i to, że do Gestapo łatwo jest trafić, ale wychodzi się stamtąd nie inaczej, jak przez komin obozu koncentracyjnego (które też nie były tworzone dla cudzoziemców, a dla Niemców właśnie).

Jak się kpiło z reżimu w trzeciej Rzeszy? Różnie się kpiło, ale weźmiemy sobie na warsztat jeden tylko przykład – „Pozdrowienie Niemieckie”. Zostało ono wprowadzone jako oficjalne pozdrowienie obowiązujące w całych Niemczech. W wojsku i w cywilu. Polegało wiadomo na czym. Prawa łapa do góry (w wojsku jeszcze postawa na baczność) i wyskandowanie – Heil Hitler! Wszystko to miało odbywać się dziarsko, więc wykrzykiwało się zamiast długiego Heil Hitler, coś w rodzaju – hajitler.

Zabawa polegała na tym, żeby zameldować się „pozdrowieniem niemieckim”, ale zmienionym. Zamiast Heil Hitler, trzeba było krzyknąć – Halbliter. Halbliter, czyli po polsku: „pół litra”. Nie będę się wygłupiał tłumacząc Polakom, o jakie to pół litra chodzi. Niektórzy krzyczeli wtedy – Einliter, czyli litrówa. Zawsze jednak okrzyk musiał wiernie imitować oficjalne „pozdrowienie niemieckie”.

Czym się ryzykowało? – Wszystkim. Pobiciem na Gestapo, śmiertelnym pobiciem na Gestapo, obozem, karną kompanią, rozstrzelaniem.

Zaraz po wojnie w Polsce pokazała się, nie wiem jak nazwać, zabawa słowna, czy jak? Mówiono na nią – „gra półsłówek”. Polegała ona na wypowiedzeniu dwóch zupełnie obojętnych emocjonalnie słów, w których należało, w pamięci, zamienić między sobą pojedyncze litery, czasem sylaby, czasem literę z sylabą. Początkowe dwa słowa, słowa wyjściowe, przygotowane już były do takiej zamiany, by dać po niej dwa zupełnie inne słowa, tworzące jakieś, najczęściej nieprzyzwoite określenie. (Nazwa zabawy jest również przygotowana do takiej zamiany). Zabawa miała charakter wybitnie fonetyczny i odrzucała jakąkolwiek ortografię. Królową zabawy była – STÓJ HALINA.

Czym się ryzykowało, gdyby nasz żart trafił na komunistycznego szpicla, jakich wszędzie były tysiące? – Wszystkim. Tak zwany „Mały Kodeks Karny”, czyli przywieziony z Moskwy zestaw kar dla niepokornych, zawierał w sobie paragraf bodaj122, gdzie było miejsce dla świń, opowiadających sobie świństwa o wodzu światowego proletariatu.

Popatrzyłem na to, co mi się tu napisało i poczułem, że napisałem dobrze. Proszę bowiem zobaczyć, kto to już się do nas nie dobierał. Wodzowie różni, kanclerze, prezydenci, a nawet jeden generalissimus. I co? – I nic. Przegrali. Zawsze przegrają. – „Póki my żyjemy”.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 4 (248) 29 lutego – 17 marca

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X