Stary – opowieść sprzed lat

Wszyscy wiemy jak jeżdżą podmiejskie autobusy.

Czasami jeżdżą z dokładnością do pół godziny, czasami jeszcze mniej dokładnie. Od potencjalnych pasażerów wymaga się cierpliwości i anielskiego spokoju. Pojedynczy wóz kursujący dookoła na tej samej trasie gwarantował, że skoro autobusu nie ma, to znaczy, że innego nie będzie i autobus pojawi się dopiero wtedy, kiedy nadjedzie.

Żelazna logika takiego stanu rzeczy miała w sobie coś z nieubłaganie działających praw fizyki. Nie tych najprostszych, bo powszechnych i ogólnie zrozumiałych. Pojęcie czasoprzestrzeni zawarte w opisie naszej linii autobusowej nie jest może zbyt czytelne i daleko mu od precyzji, z jaką sformułował je kiedyś pewien nieśmiertelnej pamięci dowódca kompanii, mówiąc:

– Jak wam, podchorąży, każę kopać transzeję od tej gruszki do jutra po południu, to się wam odechce czasoprzestrzeni i zadawania głupich pytań…

Na naszym przystanku autobusowym dochodzi czasami do zaskakujących wydarzeń. Starego poznałem właśnie na przystanku. Obaj często jeździliśmy do miasta. Często wspólnie oczekiwaliśmy na wiecznie spóźniający się autobus. Szybko zauważyłem, że obaj jesteśmy namiętnymi palaczami, ale jego namiętność do papierosów jest czysto teoretyczna. Stary nie miał lub może nie wolno mu było mieć papierosów. Chyba właśnie dlatego, chętnie pozwalał się częstować. Zaciągał się wtedy głęboko, z upodobaniem, twarz mu się wygładzała, a oczy odzyskiwały blask.

Musiał być niewiarygodnie stary. Nawet ja, dobrze zapowiadający się sześćdziesięciolatek, przy nim wyglądałem na gówniarza. Nie wiedziałem gdzie konkretnie stary mieszka. W zależności od tego dokąd podążał, znikał między domami wsi lub pojawiał się na drodze nie wiadomo skąd. Jego sylwetka była tak charakterystyczna, że rozpoznawało się go z daleka. Teraz już nie ma takich ludzi. Za mojej młodości spotykało się ich na wsi bez liku. Byli to starzy chłopi, mężczyźni od dziesiątków lat zajęci prowadzeniem pługa. Wiecznie powtarzana, potwornie wyczerpująca czynność, w nagrodę pozostawiała im sylwetkę oracza. Już nigdy nie dające się rozprostować przygięcie kolan i podgięcie rąk w łokciach, szerokie rozstawienie stóp i pochylenie do przodu górnej części tułowia. Takich „oraczy” zaczęło gwałtownie ubywać od momentu wprowadzenia orki mechanicznej.

Stary nie musiał o sobie nic mówić. Wystarczyło, że wyszedł na ulicę. To był rolnik. Chłop, który spędził długie i mozolne życie na oraniu ziemi.

Po pewnym czasie dowiedziałem się, że ma na imię Józef. Dla mnie pozostał – panem Józefem.

Zwracanie się do niego per ty, wydawało mi się wielkim nietaktem. Próbowałem wypytywać go o pewne zdarzenia z początku polskiej administracji na ziemi olsztyńskiej, ale pan Józef nic o tym nie wiedział. Tak naprawdę pochodził spod Stanisławowa (trochę się zdziwił, że wiem gdzie leży Stanisławów), a wywieźli ich początkowo do wypalonego i śmierdzącego trupem Wrocławia.

Zamianę siekierki na kijek miały im słodzić ogromne hasła wypisane na drewnianych tablicach: „WROCŁAW – TWOJE MIASTO, ODRA – TWOJA RZEKA”. Ktoś w nocy dopisał: „K…WA – TWOJA MAĆ”…

Ale nie o Wrocławiu chciałem dzisiaj napisać. Pan Józef zaintrygował mnie kiedyś opowieścią o pewnym incydencie z czasów jego ochotniczej służby wojskowej w Wojsku Polskim w roku 1920.

Miał dopiero 17 lat, ale był dużym i silnym chłopakiem, więc skłamał, że ma dziewiętnaście. Latem tego roku cofnęli się prawie do Zamościa. W dniu, o którym mi opowiadał, pan Józef doczekał się rozbicia i rozproszenia swojego plutonu. W pewnym momencie pan Józef został sam. Nie wiedział, dokąd maszerować. Wystrzelał wszystkie naboje. Swojego ogromnego, francuskiego karabinu Berthiera nie rzucił tylko dlatego, że miał nadzieję natknąć się na jakiegoś poległego kolegę, od którego można by było wziąć amunicję.

Przemykał się właśnie po jakimś zapuszczonym ugorze, gdy nagle zobaczył Ruskiego. Na koniu. Nie było dokąd uciekać. Nie było gdzie się schować. Ruski zagalopował w jego stronę i może już licząc na łatwe zwycięstwo, dobył szabli. Pan Józef stał przerażony i bezradny. Bezbronny. – Ależ nie! Nie bezbronny! Jest przecież bagnet! Bagnet do Berthiera był czwórgraniastym, monstrualnie długim szpikulcem, podobnym trochę do ruskiego sztyku. W połączeniu z karabinem dawał około dwumetrowej długości dzidę i w rękach silnego mężczyzny stanowił broń o skuteczności której ani nam dzisiaj w głowie. Francuzi dawali nie tylko broń. Dawali też podczas szkolenia swoich instruktorów walki.

Ruski był już o parę kroków. Dwa wyuczone chwyty i piekielne ostrze znalazło się na lufie karabinu. W tym samym momencie – jeszcze napoleońska sztuczka francuskich piechurów – przykląkł na prawe kolano! Rusek ledwo zdarł konia, gdy łatwy zdawałoby się do ścięcia piechur nagle zniknął mu z pola widzenia, natomiast na wysokości jego biodra pojawiło się nagle żądło francuskiego bagnetu. Moskal odjechał kawałek i zaczął objeżdżać klęczącego wciąż na prawym kolanie pana Józefa, usypiając go powolnymi, okrągłymi ruchami szabli. Pan Józef stanowiąc oś całego układu, obracając się czy w lewo, czy też w prawo, zawsze wyprzedzał w tym manewrze Ruskiego, prowadzącego konia. Ruski wydawał się kompletnie zaskoczony oczywistą przewagą położenia piechura nad nim, nad jeźdźcem. Powinno przecież być odwrotnie i zawsze do tej pory tak było. Zezłoszczony zaatakował nagle, ale tylko chyba cudem uniknął paskudnego pchnięcia w udo.

W każdej chwili Polak mógł pchnąć bagnetem konia. Do cięcia Ruski musiał się pochylić, a tym samym jeszcze bardziej narazić się na uderzenie. Moskal kręcił jeszcze koniem i kombinował. Ratując twarz, kilka razy roześmiał się sztucznie i nieszczerze, po czym dał ostrogę i pogalopował gdzie oczy poniosą…

Stary skończył opowieść i zza chmury tytoniowego dymu wpatrywał się we mnie rozjarzonym wzrokiem. Pomimo ciepłej wiosny ubrany w ciężką jodełkową jesionkę i grubą czapkę, z watą w uszach, z papierosem sterczącym z wyschniętych warg, wydał mi się nagle oszustem. Oszukańcem przebranym dla niepoznaki za starego dziada. Bo on tam, za przebraniem, był wciąż tym samym młodym chłopakiem z 1920., który nie dał się zarąbać Moskalowi. Wiejskim przystojniakiem rozkochującym w sobie dziewczyny. Żołnierzem-ochotnikiem. A cała reszta? – To przebranie.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 14-15 (234-235) 14–27 sierpnia 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X