Rekonstrukcja kresowej Atlantydy Stanisław S. Nicieja, fot. Krzysztof Szymański / Nowy Kurier Galicyjski

Rekonstrukcja kresowej Atlantydy

Profesora Stanisława Sławomira Nicieję, rektora Uniwersytetu Opolskiego, przedstawiać we Lwowie nie trzeba.

Jego książki wygrzebują z niepamięci nasze miasteczka: Borysław, Truskawiec, Morszyn, Sambor, Skole, Dolinę, Stryj… Każdy człowiek chce być dumny ze swej miejscowości, często utożsamia siebie z postaciami, którym się udało osiągnąć w życiu i świecie coś znaczącego. Jest to swego rodzaju budzenie duchów przeszłości – dobrych duchów.

27 stycznia w Pałacu Potockich we Lwowie odbyło się spotkanie z profesorem Stanisławem Sławomirem Nicieją, autorem cyklu „Kresowa Atlantyda”. Spotkanie połączono z promocją 5 tomu. Promocje książek i wykłady na tematy historyczne cieszą się sporą popularnością. Tego rodzaju spotkania mają we Lwowie również wymiar towarzyski. Przez kilka dni poprzedzających spotkanie z profesorem lwowscy miłośnicy historii roznosili „pocztą pantoflową” wiadomość o planowanym spotkaniu, przesyłali jeden do drugiego smsy i maile, telefonowali i umawiali się. Rozesłano ponad 150 zaproszeń. W sali lustrzanej pałacu Potockich organizatorzy musieli zadbać o dostawki, a nawet otworzyć drzwi do sąsiedniej sali – tylu chętnych przyszło, aby posłuchać profesora Stanisława S. Nicieję. Spotkanie zorganizował Konsulat Generalny RP we Lwowie. Promocję prowadziła zastępca redaktora naczelnego „Kuriera Galicyjskiego” Beata Kost. Książki profesora Niciei – poszczególne tomy „Atlantydy” – rozeszły się w ciągu kilku minut. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży zostaną przekazane jako dar na potrzeby rodzin, które ucierpiały podczas wojny na wschodzie Ukrainy.

Fragmenty opowieści profesora Stanisława Niciei.

O szczególnych uczuciach związanych z ulicą Kopernika, przy której odbyło się spotkanie (okazało się, że profesor po raz pierwszy znalazł się w pałacu Potockich).
Nie mam nic wspólnego ze Lwowem. Pierwszy raz usłyszałem o tej ulicy, kiedy jako student jechałem pociągiem z Gliwic do Opola. Pociąg przeładowany, ludzie stoją na korytarzach i nagle słyszę taki głos: „Ta pan zy Lwowa? A z jakiej ulicy?” – „Z Kupernika” – „Z Kupernika? To ja tam do dziewczyny chodził!”

O początkach
Przypadkowo w siedemdziesiątym siódmym roku mój przyjaciel z uniwersytetu namówił mnie na urlop: „Jedź ze mną do Kraniewa, do Bułgarii na dwa tygodnie”. To był mój pierwszy urlop w życiu. Droga do Kraniewa wiodła przez Lwów. Kolega miał rodzinę na Gródeckiej. Wtedy przyjechałem po raz pierwszy do miasta, o którym nie miałem pojęcia ani jak ono wygląda, ani jakie ma miejsce w historii Polski i Ukrainy. Mimo że skończyłem historię i byłem dość dobrym studentem. Temat ten był obojętny i raczej przemilczany. I w tę historię wszedłem w dwa pierwsze dni we Lwowie. Był potwornie gorący lipiec. Wsiadłem w tramwaj „siódemkę”, a w środku straszliwy ścisk, spociłem się – patrzę – jakaś czapa zieleni. Myślę: wyjdę. A tramwaj się zatrzymał pod Cmentarzem Łyczakowskim. Wszedłem w tę oazę chłodu w środku gorącego lipcowego dnia. Cmentarz był zaniedbany, zarośnięty. Patrzyłem na te piękne, niezwykłe nagrobki – Zapolska, Konopnicka, Grottger, Banach, Szajnocha… Zdębiałem. Czołówka polskiej kultury, a ja nic o tym miejscu nie wiem. Tak się zaczęła niezwykła historia mego powrotu do Lwowa.

Na dawnej ulicy Senatorskiej, dzisiaj Stećki, mieszkał profesor Gębarowicz – legenda polskiej historii sztuki, ostatni dyrektor Ossolineum z czasów polskich. Miał 90 lat. Podarował mi „Przewodnik po Lwowie” Medyńskiego. I wtedy wszedłem w ten świat.

O książce „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie” i o początkach popularności
Dwanaście lat zbierałem materiały do mojej pierwszej książki. Kiedy zaczynałem pisać o Cmentarzu Łyczakowskim, nikt nie przypuszczał, że kiedykolwiek tę książkę opublikuję. To był czas chyba apogeum potęgi Związku Radzieckiego. To był czas, kiedy Związkiem Radzieckim rządził Breżniew i Kosygin, zagonili słabego Cartera w kąt. Czas „drugiej Jałty”. Dwa lata po Helsinkach, gdzie powiedziano: „Jałta obowiązuje, tu jest wasza strefa wpływów, a tu jest nasza, nie mieszajmy sobie nawzajem, i tak będzie trwało na wieki wieków, amen, i jeszcze dzień dłużej”. I dopiero w 1989 roku, kiedy padła cenzura w Polsce, zaniosłem do Ossolineum swoją książkę. Z dnia na dzień stałem się rozpoznawalny powszechnie w Polsce. Nie zdawałem sobie sprawy, na jaką trampolinę wszedłem, jak ona mnie odbije, jak ona mnie poniesie.

Kiedy książka się ukazała, bardzo popularny w Polsce człowiek – Jerzy Waldorff, legenda tamtych czasów, człowiek, który uratował Powązki – w „Dzienniku”, który wówczas wszyscy oglądali, powiedział: „Młody człowiek z Opola napisał książkę o cmentarzu podobnym jak Powązki. Więcej –są tam rzeźby większej klasy. Zajrzyjcie do tej książki, to jest niezwykła książka. I ten cmentarz trzeba ratować”. I następnego dnia zaczął się nieprawdopodobny ruch w księgarniach. Mam zdjęcie z Wrocławia, gdzie był matecznik przesiedlonych lwowiaków, na którym przed oficyną Ossolineum na rynku, naprzeciwko pomnika Fredry, jest kolejka po moją książkę – dziesięć osób w rzędzie i taki ogonek jak za mięsem ciągnie się w kierunku pomnika Fredry i zakręca w kierunku placu Solnego. Tłum ludzi. Polska Kronika Filmowa (którą zawsze puszczano przed filmami w kinach) podała taki komentarz, że w czasie próby zakupu książki o Cmentarzu Łyczakowskim w Bydgoszczy tłum tak nacisnął na przeszkloną witrynę, że pękła i potężna tafla szkła się oderwała i jednemu z tych, co chcieli nabyć tę książkę, przecięło szyję – o mało co nie umarł.

O szczęściu
Książka wyszła nakładem (z dodrukami) 250 tys. egzemplarzy. Była absolutnym rarytasem. Oszołomiło mnie to. Miałem wtedy wszystkie możliwe wywiady – od Radia Wolna Europa po radiostację fabryki lokomotyw w Chrzanowie. 500 recenzji. Miałem szczęście. Książka ukazała się w ostatnim momencie, kiedy pokolenie wysiedlonych ze Lwowa było jeszcze w wieku 70-80 lat, oni pamiętali swoją młodość, maturę, studia – najpiękniejsze czasy. Oni tym żyli. Nie była to zwykła książka o cmentarzu, nie piszę o zwłokach ludzkich, o piszczelach czy tego rodzaju rzeczach. Jest w niej historia ludzi których łączy miejsce spoczynku. I to spowodowało, że mogłem bywać w domach tak potężnych postaci polskiej kultury jak Stanisław Lem, Wojciech Kilar, Andrzej Hiolski, Kazimierz Górski, Adam Hanuszkiewicz, w domu generałowej Andersowej, Włady Majewskiej, masy ludzi pochodzących ze Lwowa. Przyjęli mnie jak swojego. A Jerzy Janicki, który był wielkim promotorem Lwowa nadał mi największe wyróżnienie – nazwał mnie „adoptowanym dzieckiem Lwowa”.

O metodzie
Znalazłem jakiś instrument do prowadzenia tej pracy, wybrałem metodę, przy której pokazuję anegdoty, historię, obyczaje, sposób w jaki ciało wieziono na cmentarz, kto przemawiał na cmentarzu, jakich użył słów. Ta forma opowiadania powoduje, że nie jest to „książka telefoniczna”, gdzie wymieniłem trzy tysiące nazwisk. Ja pokazuję, na przykład, jak przemawiał Ujejski – mówca wielkiej klasy – na pogrzebie Grottgera. W tej mowie znajduję cztery zdania, które „niosą” mnie – wtedy to się czyta. Niewielu z nas ma szansę zaistnieć w historii. Pójdziemy w zapomnienie. Historia jest okrutna. Ale są ludzie, którzy zostają. Łyczaków ma tę przewagę, że ma taką ilość niezwykłych postaci. To miasto miało kilka cmentarzy – Gródecki, Janowski, Stryjski, ale „lepsze towarzystwo” spotykało się na Łyczakowskim, karetami ich tam się zawoziło.

O trudnościach
Jak bumerang wracałem na Łyczaków. W sumie zrobiłem na cmentarzu 12 tysięcy zdjęć, zadokumentowałem wszystko co było możliwe. Ta książka cały czas wraca i cały czas jest dodrukowywana. Pierwsze wydanie, które na każdym spotkaniu przynoszą mi do podpisywania, miało trzy tysiące nazwisk; ostatnie – które jest teraz na rynku – ma 4800. Po wydaniu czwartym mam już 500 nowych nazwisk! Na Cmentarzu Łyczakowskim spoczywa około pół miliona ludzi, z tego 20 tysięcy – według moich obliczeń – ludzi, którzy przekroczyli próg przeciętności. To jest wieczna praca detektywistyczna.

O rozwinięciu badań poza Lwów
Praca detektywa mnie wciągnęła i teraz się rozszerza na inne miasteczka. Od czasu, kiedy w Polsce puściła cenzura, o Lwowie, który stał się nagle tematem modnym, powstało już ponad pięćset książek – to są reprinty, wznowienia, albumy, monografie. Uznałem, że Lwów jest już właściwie „obroniony”. Lwów ma bardzo potężną literaturę. Natomiast zaniedbana jest prowincja galicyjska. A siła Lwowa na czym polegała? Miał świetny Uniwersytet , świetną Politechnikę, znakomite środowisko artystyczne, bo znakomicie „wysysał” talenty z tej właśnie prowincji. Każde miasteczko miało gimnazjum, był niesamowicie wysoki poziom, uczono greki i łaciny. Najlepsi absolwenci szli na uczelnie. I ten uniwersytet nagle stał się wielkim Uniwersytetem Jana Kazimierza – był w pierwszej pięćdziesiątce uniwersytetów światowych! Miał matematyków światowej sławy, podobną medycynę, wielkie szkoły filozoficzne i logiczne, wielką historiografię, wielką polonistykę. Ale wszyscy wielcy przychodzili z Brzeżan, Buczacza, Chodorowa. Piszę teraz szósty tom o Stryju. Zadziwiające nazwiska! Małe miasteczko, a urodzili się lub mieszkali w nim Kornel Makuszyński, Julian Stryjkowski, Kazimierz Wierzyński, Wilam Horzyca, major „Łupaszka”, Rudolf Waigl.

Na pomysł żeby zająć się „Kresową Atlantydą” wpadłem przypadkowo. Mój student, który jest redaktorem naczelnym Gazety Opolskiej, mówi do mnie: panie profesorze, coś takiego się dzieje, że inteligencja przestaje czytać gazety, bo taka tabloidyzacja panuje. Poprosił bym coś napisał. Zaproponowałem, że będę pisać o tych miasteczkach. Zacząłem publikować i zasypały mnie maile. Po 15-20 prawie każdego dnia ze zdjęciami, informacjami, sagami rodzinnymi. Wiem, że jest to ostatnia chwila, kiedy ludzie jeszcze żyjący mogą mi przekazać historię Atlantydy.

O syndromie Kargula i Pawlaka
Ani polska literatura, ani kinematografia nie pokazały po wojnie tematu przesiedleń. Jest tylko jeden film, który się wydawał wtedy głupawą komedyjką, a stał się filmem kultowym – są to „Sami swoi”. Historia dwóch skłóconych rodzin polskich. Skłóceni bohaterowie mają do wyboru tysiące wsi poniemieckich, ale wybierają tę samą wieś.

W swojej książce pokazuję przesiedlenia na zasadzie syndromu Kargula i Pawlaka. Lwów, to wielkie centrum kultury polskiej okresu galicyjskiego i międzywojennego, jest w Polsce dzisiejszej przeszczepem do trójmiasta – Wrocławia, Gliwic, Bytomia. Oczywiście, lwowiacy są wszędzie, ale najwięcej w tych trzech miastach. Inteligencki Lwów siedzi we Wrocławiu – kadra uniwersytecka i politechniczna pojechała tam, i tam stworzyła silne środowisko. Robotniczy Lwów – kolejarze, tramwajarze – osiadł w Bytomiu. Moja studentka badając księgi meldunkowe z lat 1945-47 policzyła że 18 tysięcy 200 lwowiaków osiadło w Bytomiu. Miasto Borysław jest przeszczepione do Wałbrzycha. 8 tysięcy ludzi z Borysławia – wiertaczy, nafciarzy – pojechało do Wałbrzycha i zamieniło się w górników. Jak pojechałem na spotkanie autorskie z pierwszym tomem, gdzie piszę o Borysławiu, na sali miałem 500 osób, wszyscy ciągnęli bałakiem borysławskim, wzruszali się, płakali. Moje miasto, Opole, jest przeszczepem Stanisławowa. Osiem tysięcy osób ze Stanisławowa osiadło w Opolu. Sześć tysięcy w Gliwicach. A jak to się działo? Prawem Kargula i Pawlaka. Do jednej rodziny dołączała kolejna. A ja w tych poszczególnych „Atlantydach” pokazuję nie tylko jak to się odbywało, ale też co się dzieje dalej, z wnukami.

Dlaczego Atlantyda
Nawiązując do Atlantydy posłużyłem się mitem opisanym przez Platona. Było piękne państwo, dobrze zorganizowane. Miało mądre rządy, inteligencję, i nagle coś się stało. Rozstąpiły się wody oceanu i zatonęło. Tu, na tych ziemiach, XX wiek spowodował straszliwą pożogę. Spowodował, że są miejscowości po których śladu nie ma. Tam gdzie były piękne pałace, dwory, kolekcje, biblioteki – rosną chaszcze, krzaki. To wszystko zatonęło, rozsypało się, zostało w pył rozbite. Atlantyda. Czy da się ją odtworzyć?

O kolejnych tomach
Jestem następcą Romana Aftanazego, urodzonego w Morszynie. Zrobił on wielką rzecz – napisał 11 tomów dziejów rezydencji na Kresach. A ja chcę te dwory i pałace zapełnić ludźmi: z ich namiętnościami, z ich historiami, z ich dziejami. Mam dwieście teczek od A do Ż (do Żytomierza). I jak mam jakieś zdjęcie, mam jakieś wspomnienie, wycinek z gazety, wyciąg z archiwum – wrzucam i odkładam. Kiedy teczka mi napęcznieje, dopiero rozkładam i tworzę kompozycję. Muszę „donosić ciążę”. Teraz „donosiłem” Stryj. Nazbierałem tyle, że mogę już o tym Stryju, Kutach i Śniatynie opowiedzieć. Muszę dbać o jakość wydawnictwa. Dostaję rzadkie zdjęcia wyciągnięte z szuflad, pogięte, połamane. Po skanowaniu są czyszczone. Wnuk może to zdjęcie nie doceni i wyrzuci, ale w mojej książce za sto lat ktoś znajdzie. Myślę, że jestem ulubieńcem losu. Co roku wydaję po dwa tomy i w taki sposób może wydam zaplanowanych 30.

Alina Wozijan
Tekst ukazał się w nr 2 (222) 30 stycznia – 16 lutego 2015

Pochodzi z bardzo mieszanej rodziny o wielu narodowościach, lecz polska krew okazała się być dominująca, stąd w gronie rodziny zachowuje tradycje i posługuje się wyłącznie językiem polskim. Urodzona we Lwowie. Po ukończeniu studiów w Ukraińskiej Akademii Drukarstwa pracowała w dziale bibliotecznym w Państwowym Archiwum Obwodu Lwowskiego, od 1995 roku przez 16 lat – jako redaktor i realizator w regionalnej telewizji państwowej. Od 2001 roku zaczęła oprowadzać grupy turystyczne, jako przewodnik opiekowała się wycieczkami do najdalszych zakątków dosłownie całej Ukrainy. Od 2013 roku jest związana z Kurierem Galicyjskim. Jeszcze w latach studenckich zainteresowała się sztuką przekładu. Na swoim koncie ma przełożone z kilku języków na język polski różnego rodzaju teksty, w tym literackie. Zainteresowania: historia, stosunki społeczne, geopolityka, geografia. Za najlepszy odpoczynek uważa kardynalną zmianę działalności – uwielbia piesze wycieczki na długie dystanse oraz... dziewiarstwo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X