Przeżycia o. Auksentego. Część 1 Pałac biskupi przy ul. Lipowej. Pocztówka z kolekcji Wołodymyra Szylepina

Przeżycia o. Auksentego. Część 1

Rektorzy Stanisławowskiego Seminarium Duchownego mieli nie byle jaki talent literacki. Jego pierwszy rektor Jeremiasz Łomnicki pozostawił po sobie interesujące pamiętniki, jego następca Auksenty Bojczuk również je pisał. Pozostawił on interesujące wspomnienia o „pierwszych” sowietach – jak weszli do Stanisławowa i co tu wyprawiali.

O. Auksenty Bojczuk miał talent pisarski. Zdjęcie z Wikipedii

Mizerni, ale na czołgach

W 1978 r. w nowojorskim czasopiśmie „Ukraińska duchowa biblioteka” ukazały się wspomnienia o. Auksentego Bojczuka „Moje przeżycia pod bolszewikami: 1939-1940”. Autor urodził się w 1888 r. we wsi Iwane Puste w woj. tarnopolskim. W 1913 r. ukończył Stanisławowskie Seminarium Duchowne, a po kolejnych 10 latach został jego rektorem. Na tym stanowisku zastała go II wojna światowa.

„Bolszewicy weszli do Stanisławowa 19.IX 1939. Mieli przyjść 18, ale pod Niżniowem musieli stoczyć walkę z polskim oddziałem. Dlatego przez jeden dzień w Stanisławowie nie było żadnej władzy” – tak zaczynają się wspomnienia o. Auksentego.

Okresowi bez władzy towarzyszył chaos. W mieście zaczęły się pogromy; Ukraińcy, Polacy i Żydzi zaczęli walczyć ze sobą. Milicja ludowa niewiele pomagała – w ciągu doby zginęło 16 osób. Najbardziej na sowietów czekali Żydzi. Pośród nich szerzyły się słuchy, że Stanisławów zajmą Niemcy, czego oni panicznie się bali. Ale gdy tylko stało się wiadomym, że zza Zbrucza idą komuniści, podniosło to Żydów na duchu. Już 18 września przygotowywali się do powitania czerwonych, ale ci nie przyszli. Następnego dnia Żydzi znów zebrali się w centrum i ustawili się wzdłuż ul. Sapieżynskiej (ob. Niezależności).

„Wszelkie żydostwo wylazło z nór Belwederu. Typy, jakich w ciągu 30 lat pobytu w Stanisławowie nigdy nie widziałem, okazy, które można było zobaczyć chyba na jakimś filmie o rozbójnikach. Powyłazili na światło dzienne i czekali z triumfującym uśmiechem na twarzach na swoich „towarzyszy”… Wszyscy cieszyli się, porzucili swe zajęcia i witali swoich „wyzwolicieli” kwiatami i gorącymi przemowami. Młode Żydki (starzy trzymali się i dotąd trzymają się z rezerwą) wyskakiwali na bolszewickie czołgi i obsypywali żołnierzy kwiatami”.

O. Auksenty pamiętał jeszcze carskich żołnierzy, którzy walczyli tu w czasie I wojny światowej. Porównanie było niekorzystne dla Armii Czerwonej – „mali, chudzi, mizerni, z kamiennym wyrazem twarzy, nie tacy rośli, jak za carskich czasów”.

Mieszkańcy Stanisławowa byli pod wrażeniem techniki czerwonych. Jeżeli Wojsko Polskie korzystało przeważnie z zaprzęgów konnych, to moskale mieli w technice przewagę. Wiele czołgów, żołnierze na ciężarówkach, nawet koni wieźli autami – piechotą nikt nie chodził. Wszystkie auta były jednakowe – rosyjskie, marki ZIS. Prawdopodobnie o. Bojczuk interesował się techniką, ponieważ dokładnie zatrzymał się na opisie aut. Zauważył, że ten ZIS był marną kopią amerykańskiego Forda, który składano w ZSRR. Wniosek o jakości techniki był jednoznaczny – „wszystkie motory psa warte!”. O wiele lepsze były limuzyny, na których jeździli przedstawiciele NKWD.

Początkowo NKWD osiadło w kamienicy magistratu, którą wkrótce opuścili. zdjęcie ze strony „Ретро Франківськ Group”

Niebieskie czapki

Bolszewicy przynieśli ze sobą nowe słowa i zakazali używania niektórych starych. Na przykład: nie można było mówić „żołnierz” tylko „czerwonoarmista”. Oficerów w czerwonym wojsku też nie było. Do ludzi z szarżą zwracano się „komandir”. Wśród nich, szczególnie wśród oficerów politycznych, spotykało się wielu Żydów. To słowo też nie podobało się sowietom i wprowadzili oznaczenie „jewrej”, którego w Galicji nie znano.

Najbardziej z przyjścia sowietów cieszyli się galicyjscy Żydzi. Zdjęcie ze źródeł internetowych

Pierwsze rozporządzenia wywieszano na ulicach w trzech językach: po rosyjsku, ukraińsku i po polsku. Przede wszystkim bolszewicy w ciągu 24 godzin nakazali mieszkańcom oddać milicji całą broń, jaką posiadali. Wprowadzili godzinę policyjną: wolno było poruszać się po mieście jedynie do 22:00. Sklepikarze mieli otworzyć sklepy i sprzedawać w cenach, które były przed dwoma tygodniami, czyli przed wojną.

Tak przedstawił „złoty wrzesień” nieznany malarz z Przykarpacia. Obraz ze zbiorów Muzeum krajoznawczego

Funkcje magistratu przełożono na Tymczasowy Urząd miasta Stanisława. Jego pierwszym przewodniczącym (od 23 września) został tow. Wasyl Czuczukało, były trzeci sekretarz obwodowego komitetu partii w Sumach. Ale długo się u nas nie zatrzymał i w listopadzie przeniesiono go do Łucka.

Kronikarz opisał nowych gospodarzy miasta tak: „Potem (na miejsce Czuczukały – aut.) przyszedł inny. Często ich zmieniano. Wszyscy ubrani byli w jakieś siwo-bure płaszcze i czapki z ostrym szpicem u góry i z czerwoną gwiazda. Och, ta ich czerwona gwiazda! Jak głęboko wpiła mi się w duszę!…”.

Pod „czapkami z ostrym szpicem” o. Auksenty miał na uwadze „budionnowki”, które nosili zarówno wojskowi, jak i cywile. Jednak najbardziej uprzykrzali się mężczyźni w niebieskich czapkach – wojskowych czapkach z niebieskim otokiem. Byli to funkcjonariusze NKWD, których w mieście nazywano GPU-sznikami.

Prędko okazało się, że zwykły czerwonoarmista boi się „niebieskich czapek” nie mniej niż miejscowi. W mieście opowiadano, że NKWD aresztowało własnych żołnierzy, którzy rozmawiali z mieszkańcami miasta i skarżyli się, że w ZSRR jest czarna bieda. Potem ich rozstrzeliwano pod zarzutem zbezczeszczenia Armii Czerwonej. Dyscyplina w armii trzymała się na strachu przed kulą. Żołnierze przy okazji uciekali całymi grupami. Pogłoski doniosły, że pod Rawą Ruską cała grupa sowieckich oficerów przeszła na stronę Niemiec.

Początkowo czekiści osiedli w gmachu dawnego magistratu – obecnego gmachu głównego Akademii Medycznej. „Ale tam wszystko zniszczono i zabrudzono, dlatego przeszli do nowej siedziby”. Część z nich zajęła budynek seminarium duchownego, a główne urzędy umieszczono w dawnym sądzie przy ul. Bilińskich (ob. urząd policji i SBU na Sacharowa). Niebawem zaczęto tam regularnie ściągać ludzi na przesłuchania. Jako pierwszych aresztowano polskich sędziów i prokuratorów. Potem przyszła kolej na ukraińskich nacjonalistów. Nocą na dziedzińcu więzienia słychać było strzały karabinowe, a rankiem, nakryte brezentem ciężarówki coś gdzieś wywoziły. Regularnie przesłuchiwano kapłanów. O. Dobriańskiemu z Zaleszczyk śledczy powiedział wprost: „Głosicie królestwo Boże? A my postaramy się, żebyście tam jak najprędzej się znaleźli!”.

Miasto zapełnili tajni agenci, których werbowano z miejscowych. O. Bojczuk pisze, że było ich około 300 osób. Nawet jedna z sióstr bazylianek regularnie pisała donosy do GPU. „Ludzie przestali ze sobą obcować, bo nikt nie wiedział z kim rozmawia”.

Biskup Hryhorij Chomyszyn nie chciał opuszczać miasta. Zdjęcie z Wikipedii

Pierwsze przeszukanie

W Stanisławowie było wówczas dwóch biskupów: Hryhorij Chomyszyn w bardzo podeszłym wieku i młodszy jego pomocnik Iwan Latyszewski. Jeszcze przed napaścią sowietów proponowano im wyjazd na Zachód, ale ci postanowili pozostać z wiernymi. Piętrowy pałac biskupa stał przy ul. Lipowej (ob. Szewczenki 16).

Już po kilku dniach sowieci „najechali” biskupa. Początkowo przyszli przedstawiciele związków zawodowych i chcieli zarekwirować samochód. Biskup odpowiedział, że związki zawodowe nie są dla niego autorytetem i wyprosił aktywistów za drzwi. Za godzinę wrócili z czerwonym „komandirem” i miejscowym adwokatem Austerem. Interesujące jest to, że ten przed wojną podał do sądu pewnego jegomościa za to, że ten nazwał go… komunistą. Z przedstawicielami władzy długo targowano się, ale samochód jednak zabrali. Wprawdzie zostawili kwit na 12 tys. dolarów, ale nigdy nie zapłacili.

Na początku października, około 22:00 naprzeciwko pałacu zatrzymało się kilka aut, z których wyszło około 15 GPU-szników. Zaczęło się przeszukanie. Świadkami były dwie Żydówki z sąsiedniej kamienicy. Pytali o broń i złoto. Czapek nie zdejmowali, w pokojach palili i zaglądali we wszystkie dziury. Kapłani byli trochę podenerwowani, bo mieli schowek na strychu. O. Auksenty wspomina, że w kancelarii parafialnej przechowywano 160 tys. złotych i kosztowne biskupie odznaki. Dzień wcześniej bp. Chomyszym radził się, gdzie by to schować. Rektor seminarium wziął to na siebie. Na strychu przed tym zmieniano dach i zostało wiele blaszanych rynien. Włożył wszystko do jednej z rynien i rzucił ją na kupę innych. Czekiści nic nie znaleźli, ale wino z piwnicy zabrali.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 18 (430), 29 września – 16 października 2023

X