Problemu nie rozwiąże agresja, ani ignorancja, ani przemoc

Przypatruję się temu co się ostatnio w „mojej” Polsce dzieje i mało mam do radości powodów.

To prawda, że już od lat wielu obserwuję postępującą brutalizację, arogancję, triumfalny pochód zadufania, ignorancji, pogardy, relatywizmu i braku empatii, ale to co dzieje się w Polsce dzisiaj przeraża mnie i boli „bardziej” niż zazwyczaj. Nie, nie zamierzam biadać czy moralizować – chcę podzielić się moimi odczuciami jedynie. One są zaś takie, jakie są – ból i przerażenie.

Nie jestem ślepy ani naiwny. No dobrze, może czasami mój (irytujący wielu) idealizm skutkuje naiwnością w postrzeganiu i ocenie niektórych aspektów polityki czy procesów społecznych, ale aż tak ślepy i naiwny by widzieć tylko efekty i przejawy, to nie jestem. Potrafię się domyśleć, potrafię „odszukać” sprawy początek i prześledzić szlak prowadzący do „końca”. Nie jestem także obłudnikiem i hipokrytą, a moja wiara i poglądy wszelakie (tak, tak – mam takie!) nie zniekształcają mi obrazu świata i nie zmuszają mnie do ignorowania „niewygodnych” jego przejawów. Przepraszam za powyższą autoreklamę, ale zanim napiszę o tym co tym razem mnie martwi i boli, uznałem za konieczne oświadczenie, iż to, że jestem katolikiem i idealistą nie oznacza, że ignoruję tych i tego co takim nie jest i „przycinam” świat tak jak mi to jest wygodne. Przyznaję – nie jest to łatwe, ale jest możliwe.

Dlatego rozumiem (uwaga! „rozumiem” – oznacza, że „pojmuję”, a nie tak jak interpretują to niektórzy – że „usprawiedliwiam”) znaczną część przyczyn, które doprowadziły do tego czego jesteśmy świadkami. Przyczyny jawne i oczywiste i te, których się trzeba doszukiwać, domyślać, podejrzewać. Problem – co począć z aborcją – nie jest łatwy do rozwiązania już chociażby dlatego, że zlokalizowany jest w miejscu, gdzie (dla wielu) „sacrum” zderza się z „profanum”. Zderza się brutalnie i na wielu płaszczyznach. Teoretycznie problem jest jeden – aborcja. Tyle, że to nie tak – problemów jest wiele.

Nadrzędna cenność ludzkiego życia i wynikający z niej obowiązek jego ochrony – już z tym są problemy. Nie dla wszystkich bowiem ludzkie życie jest wartością najwyższą – nie będę więcej o tym, ale to tak jest właśnie. Kolejna sprawa –rodzi się pytanie – kiedy to „ludzkie życie” się zaczyna. Chyba nie muszę przekonywać, że różni na to różnie odpowiedzą, a to, że akurat ja odpowiem w sposób zgodny z zasadami mojej wiary i moimi przekonaniami, rodzi kolejne pytania (efekt „zderzenia sacrum i profanum” w realiach i wartościach współczesnych). Po pierwsze, nie wszyscy wierzą w to w co ja wierzę i tym samym – po drugie – nie wszyscy początek życia dostrzegają w poczęciu. Po trzecie – jak w tym konkretnym przypadku pogodzić wiarę i przekonania z tolerancją, empatią, prawami człowieka, wolnością? Po czwarte wreszcie – jeśli już nawet (to „po trzecie”) się uda – w jaki sposób to „wpisać” w „profanum” – w prawo, Konstytucje, ustawy? Inna kwestia – nie wszyscy (z różnych przyczyn) uważają, że jest taka potrzeba. Problemy? Problemy! A jeśli rozpatrywać problematykę (czyli cały kompleks problemów) aborcji „szczególnych” – zagrożenie życia, wady, choroby itd. – problem komplikuje się jeszcze bardziej. Dokładniej – „rodzą się” kolejne problemy.

Kilkanaście lat temu przemyślałem powyższe problemy i udało mi się znaleźć odpowiedź na większość z wynikających z nich pytań. Nie ukrywam, cieszyłbym się, jeśli inni doszliby do takich samych wniosków – wiem, zirytuję wielu, ale nie napiszę jakich. Uważam bowiem, że pomimo wielkiego szacunku i wdzięczności jakimi darzę Kurier Galicyjski, to pisany przeze mnie w nim felieton jest „jednostronną” formą komunikacji. Tymczasem sądzę, iż z uwagi na temat jak i związane z nim emocje, a także z uwagi na ostatnio „królujący nam” styl prowadzenia dyskusji – pisanie o sądach bardzo osobistych (do tego – czego w kontekście tematu uniknąć się nie da – o mojej wierze), nie jest dobrym pomysłem. Dlatego dyskusja „oko w oko, pierś w pierś” – tak! Tekst w Kurierze albo w sieci społecznościowej? Nie!

Tak więc, tradycyjnie – „materiały do przemyśleń” (kilka uwag) jedynie.

Pierwsze co warto zauważyć to pewien konflikt prawny. W dalekim 1997 roku została uchwalona Konstytucja RP. Jej zapisy są takie jakie są i dyskutować o nich nie chcę – Konstytucja i tyle! Konstytucję, po referendum, przyjęto w 1997 roku, a tymczasem „Ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i dopuszczalności przerywania ciąży” została przyjęta w roku… 1993!

Zaznaczam – specjalnie dla potencjalnych krytyków – miłośników sofizmatów. Nie piszę o mojej ocenie treści Konstytucji i Ustawy, a o „konflikcie dat” i wynikających z niego problemach.

Oczywiście – Konstrukcja jest „aktem nadrzędnym” i to Ustawa powinna być do niej „dostosowana” – bez dyskusji. Jednak, jeśli ta Ustawa – nazywana „kompromisem aborcyjnym” – została przyjęta w 1993 roku, a Konstytucję pisano i poprawiano (tak przypuszczam) gdzieś do końca roku 1996, zaś Sąd Konstytucyjny (to osobny temat i nie będę opisywał sytuacji z nim związanej choć mam świadomość, że dla wielu jest ona istotna także w kontekście tego, konkretnego wyroku) wydaje wyrok o sprzeczności Ustawy z Konstytucją (słusznie, czy nie – to też odrębny temat) to nie sposób się oprzeć wrażeniu, że twórcy Konstytucji albo popełnili błąd, albo świadomie zaprzeczyli zapisom Ustawy. Nie mnie wyrokować, jak to było, ale tak czy inaczej – „zmajstrowana” w 1997 roku „bomba” wybuchła kilka dni temu.

To, że Ustawa z 1993 roku jest określana „kompromisem aborcyjnym” ma sens. Znowu uwaga „dla sofistów” – oceniam nazwę Ustawy, a nie chwalę jej treść! Rzadko kompromis zadowala wszystkich. Ba! Więcej! Przeważnie nie zadowala nikogo, jednak jego cenność polega na tym, że „rozładowuje” on konflikt na tyle, że nie pozwala na jego wybuch. Dlatego, pomimo wszystkich ułomności kompromisów, warto je szanować – nie tylko w tej konkretnej sprawie. Niestety, w każdym z konfliktów ujawnia się grupy, które można nazwać „maksymalistami” – przynajmniej ja ich tak nazywam. Tak, wiem – można ich nazywać fanatykami, ekstremistami i jeszcze inaczej, ale ja poprzestanę na niepejoratywnym „maksymaliści”. Ich zachowania, ich żądania prowadzą do eskalacji. „Stawiają poprzeczkę” swoich żądań na poziomie nieosiągalnym dla drugiej strony, a co gorsza – często robią to w trudny do zaakceptowania (dla „drugiej strony”) sposób. Dokładnie takiej sytuacji od kilku dni jesteśmy świadkami. Z jednej strony – aborcja na każde życzenie, z drugiej – żadnej aborcji. Z jednej strony triumfalizm i brak empatii, z drugiej poczucie klęski i poniżenia. Do tego – zero dialogu. Monologi. Nie oceniam istoty sprawy, a oceniam sytuację – ostry konflikt jest nieunikniony.

To co mnie przeraża i zasmuca – forma i sens. Tak, rozumiem – to też złożona sprawa. Jednak nikt mnie dotąd nie potrafił przekonać (a kilka osób próbowało), że to co się w Polsce dookoła wyroku Trybunału Konstytucyjnego dzieje prowadzi do jakiegoś sensownego rozwiązania konfliktu/problemu. Pojmuję wagę problemu, rozumiem to, że został „wzięty na sztandary”, zauważam, że politycy robią błędy (co najmniej), jestem przekonany, że potrzebny jest dialog, ale to co obserwuje – zgoda, że z daleka, ale jednak – to hucpa! Nie chcę się pogrążać w opisywanie kolejnych ekscesów protestujących, nie chcę pisać o hasłach, napisach i „języku protestu”. Emocja, agresja, chamstwo i (przynajmniej niekiedy) ignorancja – stały się bronią. Przyznaję – to nie tylko polski problem (po tym, gdy w USA protestujący zwolennicy ruchu BLM, w ramach protestów, wrzucili do kanału pomnik Mahatmy Ghandiego – niewiele już mnie zdziwić może). W Polsce, ci, którzy wykrzykują wyzwiska i wulgaryzmy, obrażają, wypisują różności na kościelnych ścianach, przerywają msze, obrzucają się (wzajemnie) wyzwiskami, kamieniami, butelkami… itp., itd., twierdzą, że w swoich działaniach są usprawiedliwieni! Argumenty? „A bo oni…”. Cóż, nawet jeśli uznać, że tak rzeczywiście jest i ci „oni” uczynili zło (uwaga! Proszę zwrócić uwagę i na słowo „jeśli”), to ja twierdzę, że jedno zło nie jest usprawiedliwieniem drugiego. Co ważne – przynajmniej, póki co realny efekt takiego stylu i formy protestów jest żaden. Gorzej – konflikt się zaostrza.

Wreszcie ostatnie – niestety, kończą mi się „przydziałowe” 2 strony maszynopisu formatu A4. Po raz kolejny doświadczam próby „zagonienia” mnie do „stada”. Słowa „stado” używam bez śladu pogardy – jako synonim pewnej zbiorowości jedynie. Otóż wielu moich znajomych nie widzi dla mnie innego miejsca jak w szeregach jednej we wzajemnie gardzących sobą armii. To już nie pierwszy raz tak jest, kiedy to, że „nie śpiewam w chórze” budzi najpierw zdziwienie, później irytację, a bywa, że – na koniec – nienawiść. Ciekawa – moim zdaniem – obserwacja. Nienawidzące się na co dzień, gardzące sobą i gotowe przegryźć sobie gardła grupy, gdy trafią na kogoś kto ich zacietrzewienia, fanatyzmu i agresji nie podziela – jednoczą się pięknie i zgodnie ruszają do ataku by takiego zniszczyć.

Jestem w pełni świadomy tego, że pisząc to co piszę nie uniknę ataku – ale uważam za swój obowiązek to napisać. Po pierwsze pojmuję, iż nie wszyscy muszą mieć wierzenia i poglądy zgodne z moimi. Po drugie uważam, że każda aborcja to zło. Po trzecie rozumiem, że decyzja o każdej aborcji to indywidualna, osobista sprawa i – także – osobista odpowiedzialność. Po trzecie nie wierzę, że pogarda, chamstwo, agresja, brak empatii, ignorancja przemoc, wulgarność mogą problem rozwiązać, mogą do dobra doprowadzić.

Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 20 (360), 30 października – 16 listopada 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X