Potworne tragedie na morzu

Potworne tragedie na morzu

Titanic, Wilhelm Gustloff, Steuben, Goya

Nigdy nie było tak dużo ofiar, jak na statkach „Wilhelm Gustloff”, „Steuben” i „Goya”. To one, nie „Titanic”, są absolutnymi, światowymi rekordzistami.

Czy statek jest statkiem małym, czy może dużym, zorientujemy się nawet na niego nie patrząc, pod warunkiem, że znamy jego BRT, czyli Brutto Register Tonnage. BRT jest określeniem angielskim, przyjętym na całym świecie do oznaczania pojemności statków. Jednostką obliczeniową BRT jest Tona Rejestrowa, która odpowiada polskiemu 2,83 metra sześciennego. BRT, obliczane w tonach, jest dla Polaka bardzo mylące. W naszej świadomości tona oznacza przecież jednostkę wagi, nie objętości. Jednak my będziemy pamiętali, że BRT oznacza objętość, lub inaczej, pojemność. Jak by nie było, określenie statku w BRT bardzo dobrze charakteryzuje jego wielkość. Oznacza bowiem jego pojemność nie tylko w kadłubie, ale i w nadbudówkach. BRT zawsze oznacza się bardzo szczegółowo, ale dla ludzi związanych z morzem wystarczające jest określenie tylko tysięcy ton rejestrowych danego statku. Już tylko po tej informacji „widzi” się statek, a następujące po tysiącach setki, dziesiątki i jednostki ton nie są już takie istotne.

Największy przedwojenny polski statek pasażerski „Piłsudski” miał 14294 BRT. Lokujący się tuż za nim „Batory” 14287 BRT. Miały więc niewielką różnicę w pojemności, ale praktycznie nie była ona widoczna i oba statki uchodziły za bliźniacze. Oba nazywane były – czternastotysięcznikami, bo ten pomiar decydował o ich wielkości. Jeśli ktoś z Państwa pamięta naszego „Batorego”, który pływał jeszcze dobrych parę lat po wojnie, od razu powinien sobie wyobrazić angielskiego „Titanica”, który miał 46329 BRT! Był więc „Titanic” 3,3 razy większym statkiem niż największe statki polskie.

„Titanic”
„Titanic” został zwodowany 31 maja 1911 roku. Jeszcze prawie rok trwały prace wykończeniowe. „Titanic”, czyli po polsku tytan, miał oszałamiać wielkością i siłą. I co tu dużo mówić – oszałamiał! Nawet dzisiaj robiłby wrażenie czterdziestosześciotysięcznik. Moc 46000 koni mechanicznych. Trzy śruby napędowe. Długość 269 metrów. Wysokość 53 metry (około siedemnastu pięter!). Wnętrza wspaniałego liniowca przypominały wnętrza pałaców sułtanów i milionerów razem wzięte.

Tak wspaniale było jednak tylko w pierwszej klasie. Klasa druga była już dużo skromniejsza, a najliczniejsza klasa trzecia, całkiem już skromniutka. Podczas katastrofy (nikt nie chce do dzisiaj o tym mówić) stalowymi kratami zamknięto pasażerów klasy trzeciej w ich pomieszczeniach, całkiem świadomie skazując ich tym samym na śmierć przez utopienie. Dlaczego tak zrobiono? By nie zajmowali miejsca w szalupach ratunkowych przeznaczonych dla jaśniepaństwa.

Mówi się (Anglicy za Boga nie chcą się do tego przyznać), że na najniższej belce konstrukcyjnej statku, tak zwanej stępce, budowniczowie statku umieścili bluźnierczy napis: „Nikt, nawet sam Jezus Chrystus, nie zatopi tego statku”.

Napis miał jakoby dawać tylko świadectwo pewności siebie budowniczych co do absolutnej niezatapialności statku i możliwe, że taka właśnie była intencja powstania owej inskrypcji. Dla wielu jednak tego typu napis jest bezczelnym wypięciem tyłka w stronę Pana Boga. I chyba tam u góry tak właśnie napis odebrano, bo „absolutnie niezatapialny „Titanic” pływał w swoim życiu tylko przez cztery dni! Czwartego dnia rejsu, około północy, z szybkością 11,5 metra na sekundę owo morskie cudo przywaliło w górę lodową, wybijając sobie w burcie dziurę, przez którą wdarła się woda. Po latach, podczas badania wraku „Titanica” na dnie oceanu, znaleziono ową dziurę. Wcale nie taką dużą, jak początkowo myślano.

„Titanic” tonął bardzo długo. Dawał czas na opuszczenie statku dla wszystkich znajdujących się na jego pokładach, tyle, że jak się okazało, na statku nie było odpowiedniej ilości łodzi ratunkowych. Zostawiono je w Anglii, by nie psuły widoku przestronnych pokładów. Te łodzie, które na statku były, musiały przede wszystkim wystarczyć dla pasażerów pierwszej klasy. Bogaczy i milionerów. Po katastrofie okazało się, że łodzie spuszczano na wodę bynajmniej nie zapełnione w całości. Miały jeszcze około trzystu wolnych miejsc! Dodatkowo odebrano więc życie jeszcze trzystu ludziom. Jaśniepaństwo nie mogło się tłoczyć razem z hołotą!

W katastrofie zginęło 1500 osób. Katastrofę „Titanica” określano jako największą w historii świata. Powstawały o tym filmy, książki i opery. Nad tak wielką tragedią płakał cały świat, bo czy może być coś większego od tej tragedii? Odpowiem Państwu, że nie tylko może być, ale było coś wielokroć bardziej okropnego, niż tragedia „Titanica” i nikt nad tym, poza rodzinami zabitych, nie zapłakał.

Jeżeli poukłada się nieboszczyków jednego obok drugiego, to na każdego z nich trzeba będzie zarezerwować jakieś siedemdziesiąt centymetrów szerokości. Na dwóch nieboszczyków trzeba będzie metra czterdzieści. A 1500 nieboszczyków tak ułożonych? – 1500 nieboszczyków da jeden kilometr i 50 metrów. Przejście spacerkiem wzdłuż takiego szeregu zajmie nam jakieś 20 minut. Piszę to, bo chcę byście Państwo mogli zrozumieć co to tak naprawdę znaczy – półtora tysiąca trupów. A trzy i pół tysiąca? A sześć tysięcy? A jedenaście tysięcy? Byłoby to więc odpowiednio: dwa kilometry 450 metrów, co by potrzebowało 45 minut spaceru, następnie mielibyśmy cztery kilometry 200 metrów, a więc spacer wydłużyłby się do godziny i dwudziestu minut oraz siedem kilometrów 700 metrów, czyli spacer trwałby dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Trzeba pokonać prawie osiem kilometrów, żeby przejść obok rozłożonych obok siebie ofiar zabitych na jednym tylko niemieckim statku pasażerskim o nazwie „Wilhelm Gustloff”.

Statek „Wilhelm Gustloff”
Statek ten o pojemności 25484 BRT, a więc 1,8 razy większy od naszego „Batorego”, został zbudowany dla organizacji Kraft durch Freude (siła poprzez przyjemność), organizacji zajmującej się wypoczynkiem, organizacją urlopów i sanatoriami dla pracowników umysłowych i robotników III Rzeszy. „Gustloff” był statkiem wycieczkowym. Po wybuchu wojny przerobiony został na statek szpitalny, a następnie na statek-bazę okrętów podwodnych. Przez cztery lata stał u nabrzeża w Gdyni. Miał wyłączone instalacje, zasilany był kablem z lądu, zapasy paliwa miał wypompowane. Był stojącymi na wodzie koszarami, dla maskowania pomazany jakimiś okropnymi farbami.

Statek „Wilhelm-Gustloff” (fot. nto.pl)

21 stycznia 1945 roku, niemiecki admirał Dönitz wydał rozkaz do rozpoczęcia akcji „Hannibal”, czyli wywiezienia morzem zamkniętych w rosyjskim okrążeniu wokół Gdańska i Królewca rannych, żołnierzy nie pełniących służby liniowej i ludności cywilnej, którzy mieli być odtransportowani do Szczecina, Świnoujścia i Kilonii. Do przewiezienia około dwóch milionów uciekinierów przeznaczono wiele statków w tym największe: „Wilhelm Gustloff”, „Hansa” 23130 BRT, „Hamburg” 22117 BRT i „Deutschland” 21046 BRT.

Stojący od lat na cumach „Gustloff” nie nadawał się do podróży. Były straszne problemy ze skompletowaniem załogi rozpuszczonej od lat po rozmaitych służbach. Trzeba było nasmarować prawie zardzewiałą maszynę i uszczelnić układy paliwowe, przerdzewiałe i dziurawe. Potwornym wysiłkiem „Gustloff” został doprowadzony do stanu pływalności. Pośpiesznie ściągano z różnych stron jakieś łodzie i tratwy ratunkowe. Nie można było zrezygnować z tak wielkiego statku. Rosjanie już się dobierali do Gdańska i Gdyni, a okropności, jakie popełniali na Niemcach powodowały nieustającą panikę wśród setek tysięcy mieszkańców Wybrzeża i uchodźców z Prus Wschodnich.

Zaczęto wpuszczać na pokład najpierw ewakuowanych niemieckich marynarzy, a później cywilnych uchodźców. I wtedy zaczął się cyrk! Ludzie, ogarnięci szałem strachu pchali się na statek. Załoga i dowództwo „Gustloffa” panowało nad przyjmowaniem pasażerów do czasu, gdy przyjęto ich 10 500. Później pomieszały się wszelkie rachuby. Ludzie szturmowali wejścia. Tłumy pchały się na zabój, na siłę, przez wierzch…

Wreszcie statek wykonał próbę odbicia od nabrzeża, ale daleko odejść nie mógł. Przeciążony ponad wszelkie wyobrażenia „Gustloff” oparł się o dno basenu portowego i musiano posłać po pogłębiarkę, aby umożliwić mu pływanie. Ta przerwa spowodowała następny szturm uchodźców. Podpływano do statku łodziami, kutrami, statkami wycieczkowymi. Wzięto wtedy jeszcze około 2000 ludzi. Już nigdzie nie rejestrowanych, dla których już nie było miejsca pod pokładem i rozmieszczano ich na oszklonych pokładach spacerowych. Tłum ludzi kompletnie zatkał statek. Nawet w pustym basenie kąpielowym, 3 metry poniżej linii wodnej, rozmieszczono dziewczyny z pomocniczej służby marynarki.

Tymczasem na zewnątrz nastąpiła komplikacja. „Hansa”, mająca iść z „Gustloffem”, zameldowała awarię steru. Zaczęła kręcić się w kółko. Musiała zostać. Ludzie zaokrętowani na „Hansie” płakali z rozpaczy, patrząc na odpływającego „Gustloffa”. Za parę dni to oni bezpiecznie dopłyną do Kilonii.

„Gustloff” ruszył w samotny rejs. Koło Helu doszły do niego dwa okręty osłony: torpedowiec „Löwe” i poławiacz torped „TF-19”. Nie były to duże okręty, ale innych już wtedy nie było. Do „Gustloffa” w okolicach Helu podchodzi też parowiec „Reval”. Wiezie uchodźców z Pilawy. Ludzie nie mieszczą się wewnątrz niewielkiego statku. Stoją na pokładzie zalewanym wodą. Temperatura -20, więc niektórzy już zamarznięci i pokryci lodem. „Gustloff” zabiera tych, którzy jeszcze żyją. Ma dla nich już tylko miejsca na schodach. Podobno podjęto wtedy dodatkowe 600 osób. Po niedługim czasie „TF-19” zameldował, że nie może kontynuować podróży. Wzburzone morze groziło przewróceniem tego maleńkiego okrętu. Na morzu został tylko „Gustloff” i „Löwe”. Pogłębiarka pracująca tuż koło statku musiała uszkodzić śrubę napędową, bo jej wał słabo ciągnął, dygotał i strasznie hałasował. Zmniejszono prędkość, ale hałas śruby nadal wręcz zapraszał okręty podwodne do ataku na statek. Nie to jednak okazało się najgorsze. Najgorszym było, że „Gustloff” w tym rejsie miał aż trzech kapitanów. Naprawdę!

To tylko nam się wydaje, że w Niemczech panował taki wspaniały ład, porządek i działanie przemyślane w najdrobniejszym szczególe. W rzeczywistości było całkiem inaczej, o czym najlepiej świadczy fakt, że nawet niemiecki Wehrmacht nie miał jednego dowództwa, a poszczególne rodzaje wojsk, czyli wojska lądowe, lotnictwo i marynarka wojenna rządziło się samodzielnie i wszelkie akcje wspólne wymagały uprzednich uzgodnień.

Jak już pisałem, kapitanów było trzech. Pierwszy to Harry Weller. Początkowo, jeszcze za czasów przedwojennych, jeden z oficerów na „Gustloffie”. Teraz ktoś wyznaczył go na stanowisko kapitana statku. Skądś pojawił się kapitan Petersen. Kapitan Zahn na pewno pojawił się z marynarki wojennej. Piszę tak niejasno, bo sprawa tych trzech kapitanów naprawdę do dziś nie jest wyjaśniona. Znając stosunki panujące w III Rzeszy, doskonale rozumiem sytuację, choć szczegóły są nadal niejasne. Proszę więc sobie wyobrazić statek uwiązany cumami do nabrzeża i stojący tak cztery lata. Tak stojący statek może podlegać: marynarce wojennej, kapitanatowi portu, a choćby jeszcze Gauleiterowi (odpowiednik polskiego wojewody w NSDAP), bo Gauleiterowi, namiestnikowi Adolfa Hitlera, podlegało na jego terenie wszystko. Naraz przychodzi rozkaz żeby ten statek uruchomić. Marynarka wysyła swojego kapitana, komandora Zahna. Kapitanat starego kapitana Friedricha Petersena, a partia Harrego Wellera. Takie sztuczki zdarzały się w Niemczech i traktowane były jako coś codziennego.

Tak naprawdę to nie wiem skąd pojawił się choćby taki pajac, jak Petersen. Zignorował zalecenia komandora Zahna, nie dopuścił do manewrowania zygzakami (sposób na utrudnienie okrętom podwodnym celowania przy wysyłaniu torpedy), a w końcu, już zupełnie nie wiadomo dlaczego kazał na statku zapalić światła. Ale po storpedowaniu „Gustloffa”, ten dureń jako pierwszy zajmie miejsce w łodzi ratunkowej. Niektórzy przedstawiają Petersena jako „doświadczonego kapitana”. Moje najniższe uszanowanie.

Radziecki okręt podwodny, oznaczony symbolami S-13 powstał w stoczni rzecznej Krasnoje Sormowo w mieście Gorki. Wodowanie kadłuba odbyło się 25 kwietnia 1939, a już gotowy okręt odesłano do Kronsztadtu 24 lipca 1941. 14 sierpnia 1941 na okręcie podniesiono flagę i zaliczono go do Floty Bałtyckiej. S-13 należał do okrętów typu IX-bis, groźnej broni o bardzo dalekim zasięgu. Załoga składała się z 45 marynarzy, którzy mieli do dyspozycji sześć wyrzutni torped i armatę pokładową. W kwietniu 1943 roku dowódcą S-13 został kapitan 3. ragi, czyli po polsku – komandor podporucznik, Aleksander Iwanowicz Marinesko. Jak można o nim przeczytać, był alkoholikiem, który nawet na tle nie wylewających za kołnierz oficerów radzieckich wydawał się jakimś pijackim kuriozum.

Od niedawna zaczęto tworzyć wokół Marinesko legendę dzielnego wilka morskiego i zapomnianego super dowódcę natchnionego niezwykłym talentem podwodniackim. Tak jest teraz, bo w czasie, kiedy Marinesko żył i „działał”, oceny jego działalności były krańcowo odmienne. Był pijakiem, chamem, awanturnikiem i amatorem portowych prostytutek. W październiku 1941 r. wyrzucono go z partii, co wtedy było nie tylko karą, ale i okazaniem pogardy. W kwietniu i maju 1945 r. zdarzają mu się rażące błędy w nawigacji i manewrowaniu. 13 września 1945 r. za lekceważenie obowiązków, notoryczne pijaństwo i rozwiązłość obyczajową zostaje zdegradowany, a 20 listopada 1945 r. wyrzucony z wojska. Jeszcze trochę pływa w marynarce cywilnej, ale pije tak okropnie, że zewsząd go wyrzucają. Stacza się coraz niżej i coraz szybciej. Za kradzież dostaje wyrok 3 lat karnej kolonii pracy. Umiera w nędzy i zapomnieniu w roku 1963.

30 stycznia 1945 roku okręt S-13 pod dowództwem komandora Marinesko podchodzi w pobliże niemieckiego brzegu Bałtyku na wysokości Łeby. Jest noc, mróz i straszliwy wiatr. Tymczasem, na tych samych wodach pojawiają się płynące z Gdyni „Gustloff” i „Löwe”. Jako pierwszy płynie torpedowiec „Löwe”, osłaniając jednocześnie od strony pełnego morza prawą burtę pasażera. Przekleństwo „Wilhelma Gustloffa” kapitan Petersen zgłupiał już chyba doszczętnie, bo każe włączyć światła, więc statek idzie oświetlony, a przez to widoczny z daleka. Prawie w tej samej sekundzie, jak diabeł z pudełka, pokazuje się spod wody Marinesko na swoim S-13. Marinesko patrzy i nie wierzy własnym oczom. Na morzu widać jakiś ogromny statek oświetlony jak na defiladę. Po jego prawej stronie idzie torpedowiec. Marinesko jest dość daleko od obu tych jednostek, ale postanawia za wszelką cenę dogonić wielkiego pasażera. By zwiększyć swoją szybkość musi płynąć wynurzony.

Żeby go w takiej pozycji nie dostrzeżono z torpedowca, Marinesko postanawia gonić konwój, płynąc od strony brzegu, po lewej stronie pasażera. Ukryty za jego kadłubem będzie wtedy niewidoczny dla torpedowca. Na „Gustloffie” komandor Wilhelm Zahn robi Petersenowi awanturę i stary idiota wyłącza nareszcie światła okrętowe. Jest już jednak za późno. S-13, katując silniki, powoli zaczyna zbliżać się do „Gustloffa”. Po dwóch godzinach takiej jazdy S-13 dochodzi na 700 metrów do „Gustloffa” i odpala cztery torpedy. Trzy poszły, a czwarta okazała się niewypałem i ugrzęzła w wyrzutni, skąd z narażeniem życia usunie się ją dopiero po wielu wysiłkach. Torpedy nastawione na głębokość trzech metrów trafiły „Gustloffa”: pierwsza tuż za dziobem statku, druga prosto w pływalnie pełną dziewczyn, trzecia trafiła w maszynownię. Stało się to o godzinie 21:16. Statek szybko nabierał wody i kładł się na burtę. Tonął około godziny. Mniej niż godzinę. Kto z rozbitków nie znalazł się w łodzi ratunkowej, w lodowatej wodzie mógł żyć tylko kilka minut. Wszędzie na morzu, wokół tonącego statku, było pełno małych dzieci. Na statku zakładano im kamizelki ratunkowe dla dorosłych, tak dla nich duże, że wręcz okrywające całe ciało. Teraz dzieci pływały nogami do góry. W wodzie ich głowy jako cięższe ustawiały się do dołu, obracając ciało do góry nogami.

Niedawno znaleziono spisy pasażerów „Gustloffa”. Wynika z nich, że na „Gustloffie” zostały zabite, lub utonęły 9343 osoby, w tym 4000 dzieci. Wyłowiono z wody 1239 osób. Są to liczby wzięte podobno ze spisów pasażerów i załogi, przedstawione kuchni „Gustloffa” w celu przygotowania dla nich odpowiedniej ilości porcji pożywienia. Ale wiadomo, że od pewnego momentu załadunku nikt już nie spisywał następnych ludzi wchodzących na statek. Nikt nie spisywał tych podejmowanych w ostatniej chwili w porcie i tych podjętych z „Revala”. Ci z „Revala” na tak ogromnym statku jak „Gustloff” musieli siadać na schodach. Nie było już dla nich innego miejsca. Wszystkie inne były zajęte. Nawet korytarze. Nie uwzględnia się w tych liczbach i tego, że spośród wyłowionych, prawie natychmiast po wyłowieniu, zmarło około 500 osób. Dlatego oblicza się, że prawdziwa liczba poległych na „Gustloffie” wynosi 11000 ludzi. Na „Titanicu” zginęło 1500 osób i wydawało się to katastrofą niewyobrażalną. Mój Boże!

Wrak „Gustloffa” znaleziono 19 mil morskich od Łeby. „Gustloff” leży na boku, rozłamany po uderzeniu o dno. Głębokość, na której leży wrak, waha się od 43 do 47 metrów. Minimalna głębokość nad wrakiem to 31 metrów. Znaczy to, że leżący na burcie „Gustloff” wznosi się ponad płaszczyznę dna na 16 metrów. Na wysokość pięciu pięter!

„General von Steuben”
9 lutego 1945 z portu w Pilawie wyszedł statek szpitalny „General von Steuben”, nazywany skrótowo: „Steuben”. Dwukominowy, piękny, czteropokładowy pasażer, zbudowany w roku w 1923 w szczecińskiej stoczni Vulcan. 14660 BRT, a więc prawie równo tyle samo, co nasz „Batory”. Na „Steubena” można patrzeć dwojako. Albo jak na transportowiec wojska, albo jak na statek szpitalny. Był on bowiem jednocześnie i tym, i tamtym. Do Pilawy co prawda przywiózł żołnierzy i zaopatrzenie wojskowe, ale wracając zabrał rannych i uchodźców cywilnych. Rannych było 2000, a cywilów grubo ponad 1000 osób. Personel medyczny to 230 pielęgniarek i 30 lekarzy. Czy taki statek można nazwać statkiem transportującym wojsko? A niektórzy tak go właśnie nazywają. Trzeba więc zamiast „ranni” napisać „żołnierze” i wyjdzie nam od razu, że statek zabrał z Pilawy 2000 żołnierzy, czyli, że te torpedy, które „Steuben” zarobił w nocy 10 lutego o godzinie 12:50 należały mu się jak najbardziej. Można się spytać – co na statku pełnym żołnierzy robiło 230 pielęgniarek i 30 lekarzy? Nie wiadomo. Może bawili się w doktora?

„Steuben” (fot. historicalworkshop.blogspot.com)

Faktem jest, że „Steuben” nie miał oznakowań wymaganych dla statków szpitalnych, choć de facto akurat w tym rejsie przewoził 2 000 rannych. W czasie rejsu „Steubena” miał osłaniać stary, pamiętający I wojnę światową torpedowiec „T-196”. Droga, jaką należało przebyć, była bardzo niebezpieczna, dlatego pływało się nocami, by zmniejszyć ryzyko spotkania się z radziecką marynarką i lotnictwem. Na „Steubena”, oprócz rannych żołnierzy, zaokrętowano jeszcze ponad 1000 uciekinierów z Prus Wschodnich. Nawet torpedowiec zabrał ze sobą 200 uchodźców. Na wysokości Rozewia czekał na „Steubena”… radziecki S-13 z kapitanem 3. rangi, Aleksandrem Marineską! Tego Marinesko zaczyna być w naszej opowieści denerwująco za wiele. Rozumiem to, ale niewiele mogę na to poradzić. Jest faktem, że „Steubena” zatopił Marinesko.

Znowu Marinesko!
Marinesko strzelił do „Steubena” z rufowych wyrzutni dwie torpedy, sam rzucając się do ucieczki przed torpedowcem. Pierwsza torpeda trafiła statek na wysokości mostka kapitańskiego. Druga poszła prosto w maszynownię. Statek przekręcił się na prawą burtę i prawie natychmiast po tym przechyle eksplodowały kolejno dwa kotły. Tonący statek stanął dodatkowo w płomieniach. Po siedmiu minutach statku już nie było. Zginęło 3600 ludzi. Uratowano tylko 300 osób. Trup statku leży 6 mil morskich na północ od Ustki.

Jeśli komu mało opowieści o tragediach morskich, mam dla niego opowieść o jeszcze jednym statku. Nie był statkiem pasażerskim i nie miał, jak statki, o których mówiliśmy do tej pory, świetnej przedwojennej przeszłości. Pamiętał tylko wojnę, bo zbudowano go w roku 1942 w Oslo, jako statek handlowy. Przerobiono go wkrótce na statek transportowy dla wojska.

Nazywał się „Goya”
Nie był wielki. Tylko 5230 BRT. 16 kwietnia 1945 roku na redzie portu helskiego stały statki, do których podpływały łodzie, barki, statki wycieczkowe, podwożąc tłumy ludzi, cywilów, kobiety, dzieci, rannych. Szykowano konwój uchodźców z Prus Wschodnich. Portem docelowym miało być Świnoujście. „Goya” załadował na siebie około 7000 uchodźców. „Mercator” 4661 BRT załadował 5000. Stary, ledwo dyszący parowiec „Kronenfels” 2834 BRT wziął 2500. Mały tankowiec „Ägier” 676 BRT mógł wziąć tylko kilkuset, ale i to się liczyło. Na ładujące się statki raz po raz wychodziły naloty radzieckich samolotów. Wreszcie, późnym wieczorem, kiedy doszły dodane do ochrony dwa trałowce Krigsmarine, konwój ruszył.

Koło Rozewia nie było już strasznego Marineski. Tym razem czaił się tam komandor podporucznik Władimir Konowałow.

O godzinie 23:52 okręt podwodny Konowałowa oznaczony jako L-3, odpala salwę czterech torped w kierunku „Goyi”. Dwie torpedy trafiają. Pierwsza zaraz za dziobem, druga w maszynownię. Dziury wybite przez torpedy są tak wielkie, że „Goya” tonie w przeciągu zaledwie czterech minut, nie dając swoim pasażerom szansy na ucieczkę. W kilka chwil ginie 6800 ludzi. Wyłowiono zaledwie 170 osób. Wrak „Goyi” znaleziono na północ od Rozewia na głębokości 73 metrów.

Tablica upamiętniająca ofiary zatopienia statków „Wilhelm Gustloff”, „Steuben” i „Goya”, wisi w kościele oo. redemptorystów przy ul. Portowej w Gdyni (fot. historia.trojmiasto.pl)

Było jeszcze wiele takich niebezpiecznych i tragicznych rejsów. Zatonęło i zostało zabitych jeszcze bardzo wielu ludzi. Nigdy jednak ofiar nie było tak dużo, jak na statkach „Wilhelm Gustloff”, „Steuben” i „Goya”. To one, nie „Titanic”, są absolutnymi, światowymi rekordzistami. „Titanic” z tym swoim półtora tysiącem, to używając popularnego teraz w Polsce kolokwializmu, „małe piwo”. Podsumowując akcję „Hannibal” dowództwo niemieckie podało, że akcja spowodowała przewiezienie dwóch milionów pięćset tysięcy Niemców z rejonu Gdańska i Prus Wschodnich, przy stratach w żołnierzach, marynarzach i przewożonej ludności cywilnej w wysokości 29000 osób. Akcję uznano za udaną.

To, co na ucho można usłyszeć od nurków, budzi grozę i może się śnić po nocach: „Panie. Każdy z tych statków to cmentarz. Oni tam ciągle leżą. Wewnątrz i wokół tych zatopionych statków. Niektórzy maja jeszcze na sobie resztki ubrań i mundurów….”.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 5 (249) 18-30 marca 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X