Podróż po Marmaroszu ukraińskim i rumuńskim (część I) Rachów (fot. Wojciech Jankowski)

Podróż po Marmaroszu ukraińskim i rumuńskim (część I)

Po II wojnie światowej nastąpił zanik regionów historycznych w naszej części Europy.

Pomimo tak trwałych struktur, jak konserwatyzm, dawna Galicja po obu stronach granicy różni się coraz bardziej. Multietniczne dziedzictwo Bukowiny jest już przeszłością. Czy rzecz podobnie się ma z Marmaroszem, którego północna część znajduje się na Ukrainie Zakarpackiej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należało dotrzeć do Cisy i przekroczyć granicę pomiędzy Rumunią a Ukrainą.

Dla osoby pragnącej podziwiać widoki ukraińskich Karpat, połączenie kolejowe Lwowa z Rachowem jest dość nieszczęśliwie. Wszyscy, którzy znają Zakarpacie, namawiali naszą grupę, ażeby jechać w ciągu dnia i mieć okazję do kontemplowania pejzażu karpackich wzgórz, przełęczy i dolin. Niestety, jedyny pociąg odjeżdżający ze Lwowa do Rachowa wjeżdża w góry na tyle późno, że najciekawsze widoki zakrywa mrok. Pociąg dojeżdża do Rachowa o 23.46. Wybraliśmy połączenie z przesiadką w Kołomyi. Nasza grupa pojechała wieczornym kowelskim pociągiem do Czerniowiec, by w Kołomyi poczekać od 5:49 do 7:05 i mieć możliwość podziwiania cudownych widoków w pociągu z Kijowa.

Rachów (fot. Wojciech Jankowski)

Rachów
Na osobie, która przyjechała zeLwowa, Rachów w pierwszej chwili nie może zrobić dobrego wrażenia. Miasto wygląda tak, jakby czas się zatrzymał 20 lat wstecz. Trzeba trochę odczekać, by odkryć jakieś zalety Rachowa. Tego roku w Polsce i na Ukrainie doświadczyliśmy niezwykłych upałów, na które narzekaliśmy, gdy przyszło powietrze z Afryki. Natomiast na Zakarpaciu taka temperatura panuje zwykle przez całe lato. Po wyjściu z pociągu ogarnia człowieka szczelnie poduszka gorącego powietrza, wypełnia płuca i każe nauczyć się oddychać na nowo, niczym w momencie odcięcia pępowiny…

Niewielu tu wysiadło już pasażerów. Większość opuściła pociąg po drodze w Worochcie, Jasinie, Kwasach. Do Rachowa dojechali nieliczni. Dla turystów atrakcyjniejsze są miejscowości położone wyżej w górach. Tamte miejsca wybierały grupy młodych ludzi pełnych animuszu, z plecakami i karimatami lub rodziny z dziećmi, które znikały z wagonów na kolejnych stacjach. W Rachowie oczywiście są hotele, ale szukaliśmy konkretnego miejsca na nocleg. Wiedzieliśmy od naszego warszawskiego koordynatora podróży, że kluczowa postać wśród lokalnych Węgrów Emma Nezsmák wynajmuje turystom pokoje. W najbliższej kawiarni zamówiliśmy śniadanie i zapytaliśmy o Emmę. „Madziarka?” – padło pytanie. Byliśmy w domu. Już po kilkunastu minutach mieliśmy numer telefonu syna Emmy. Przyjechał po nas samochodem z napędem na cztery koła, z węgierską wstążką. Do tej pory widywałem na Ukrainie albo ukraińskie, albo gieorgiewskie wstążki. Barwy bratanków przypomniały mi, że jestem w nietypowym zakątku Ukrainy. Dom Emmy był pełen węgierskich akcentów, ale największą niespodzianką była siedziba Towarzystwa Węgiersko-Ukraińskiego z kilkoma tablicami poświęconymi węgierskim śladom tego zakątka Zakarpacia. Mikszáth Kálmán, węgierki polityk, pisarz, dziennikarz, jeden z najważniejszych węgierskich pisarzy gościł w Rachowie – czytam tablicę, napisaną po węgiersku, ukraińsku i rusińsku. Kazinczy Ferenc – przypominam sobie, że Węgrzy rozpoczynają zawsze nazwiskiem, później dopiero jest imię – tablica poświęcona kolejnemu węgierskiemu pisarzowi. Działał w dobie Oświecenia i sympatyzował z jakobinami, za co był zresztą więziony, zasłużył się dla reform języka węgierskiego. Czy był w Rachowie? Nie wiem. Z pewnością był w Berehowie, bo jest tam tablica poświęcona jego obecności w tym mieście. Słyszę rozmowy syna Emmy Nezsmák z wnukiem. Rozpoczynają rozmowę po węgiersku, w pewnym momencie następuje „przeskok”, nagle pojawia się ukraiński. Typowy mechanizm w rodzinach dwu, trójjęzycznych – zazwyczaj niekontrolowane, spontaniczne zmiany języka rozmowy.

Niewątpliwym urokiem Rachowa jest Cisa z kładkami przepuszczonymi przez rzekę. Widok częsty i w Rumunii i na Ukrainie. Solidne, ale kołyszące się pod ciężarem przechodzącego, opierające się na dwu stalowych linach kładki, kuszą nie tylko dzieci, ale i dorosłych turystów by przez nie przebiec. Kołysanie się kładki sprawia ogromną przyjemność, ale pojawia się obawa czy można, czy ktoś nie zwróci uwagi. W końcu jest to obiekt użyteczności publicznej. Poniżej „naszej” kładki znajduje się kąpielisko. Mieszkańcy Rachowa szukali ulgi w wodach Cisy. Najwidoczniej nie tylko dla Polaków upał był nieznośny.

Sołotwino (fot. Wojciech Jankowski)

W Rachowie nie widzę kantorów. Kobieta w kawiarni koło dworca wskazuje na mężczyzn przed wejściem. Śniadzi, o urodzie cygańskiej, spędzają czas, jak zwykle się spędza w przestrzeni od Bałkan po Karpaty: rozmawiają, palą, dużo palą i piją kawę, dużo kawy i… rozmawiają. U nich można wymienić walutę. Zatem to są nieofic jalne kantory. Przypominają mi się lata 80. i 90. w Warszawie. Na ulicy można było wymienić pieniądze, nie zawsze ze skutkiem oczekiwanym przez klienta. Czasami cinkciarze (kto jeszcze pamięta tę nazwę) znikali bez śladu albo sprzedawali paczuszki pociętych gazet o kształcie banknotów. W małym Rachowie nie należy się chyba obawiać o rzetelność prowadzących jednoosobowe, samowystarczające, mobilne kantory… Tymczasem telefon kelnerki, tak jak było z synem Emmy, przywołał jednego z „wymieniaczy”. Ma białe spodnie i czapkę typu kaszkiet w tym samym kolorze, wygląda jak żywcem wyjęty z sowieckiego filmu sensacyjnego. Szczupły, żylasty, jego spojrzenie świadczy o tym, że wie czego chce od życia. Proponuje zupełnie nieopłacalny kurs złotówki – pięć hrywien. Jesteśmy już daleko od polskiej granicy, najprawdopodobniej nie ma tu zapotrzebowania na polską walutę. „Mamy związki z Czechami. Wielu naszych jeździ do tam pracy. Korony u nas chodzą po normalnym kursie. Złotówki nie opłacają się” – tłumaczy. Dzień później mój kolega potrafił jednak wytargować u kogoś innego z ceny 4,50 hrywny za złotówkę na 5,50. We Lwowie złotówka kosztowała około 6 hrywien ale na Zakarpaciu 5,50 to chyba była dobra cena.

Sołotwino (fot. Wojciech Jankowski)

Sołotwino. Najbrzydsze miasto na świecie
Trasa „marszrutki” wiodła przez dumę tego regionu – Środek Europy. Niezwykle malownicza trasa biegnie wzdłuż Cisy. Nagle kierowca zatrzymuje bus: „Środek Europy!” – krzyczy. Część turystów tu wysiada. Przyjezdnych od miejscowych można odróżnić na pierwszy rzut oka. W pojeździe się przerzedza, nie ma już wielkiego tłoku. Austriacy w tym miejscu, we wsi Diłowe, ustalili środek Europy. Pomnik postawiono w trakcie budowy kolei w latach 1885-87. Obecnie Diłowe jest turystyczną atrakcją, choć ma do zaoferowania tylko ten jeden monument. Ile jest takich w Europie? Kilka. W Polsce też mamy środek Europy. Nieopodal stoją stragany z pamiątkami dla tych, co wysiedli z marszrutki, i dla tych, dla których zdjęcie ze środkiem Europy jest obowiązkowym punktem programu. Po drugiej stronie rzeki leży Rumunia. Sąsiadka z autobusu zagadnęła mnie: „Tam jest Rumunia. Tu był kiedyś most. Zawalił się w czasach sowieckich”. O sąsiedztwie Rumunii informują również komórki pokazujące rumuńskich operatorów. Tymczasem jedziemy w tempie ukraińskiej marszrutki. Podróż w dni upalne bywa na Ukrainie często koszmarem nie do opisania za sprawą „ukraińskiej obsesji przeciągów”. Po przekroczeniu granicy polsko-ukraińskiej, jedną z uderzających rzeczy w środkach transportu jest właśnie ta obsesja i walka z każdym milimetrem uchylonego okna, nawet przy ponad 30-stopniowym upale. Nieraz byłem świadkiem, jak w „piekarnikach na kółkach” w środku lata, gdzieś między Lwowem a Kutami, pasażerowie dociskali ledwo niedomknięte okna o ten brakujący milimetr, który zapewni zupełną szczelność i brak tlenu w imię walki z największym nieszczęściem ludzkości – przeciągami. Na szczęście, ta obsesja na punkcie przeciągów kończy się na granicy dawnej Galicji. W naszej marszrutce okna były otwarte i nikt przeciwko temu nie protestował. Czyżby to była odkryta przeze mnie granica cywilizacyjna? Za Karpatami nie mają obsesji na punkcie przeciągów, i dziękowałem za to Bogu. Tak dojechaliśmy do Sołotwina…

Sołotwino (fot. Wojciech Jankowski)

Kolega z Warszawy, koordynujący naszą podróż nazwał Sołotwino najbrzydszym miastem na świecie. Droga do słonych jezior potwierdzała tę opinię. Szliśmy przerażeni tym, jakie ludzie (czyt. turyści) potrafią zgotować sobie piekło. Koszmarna droga bez asfaltu, prowadziła wśród straganów z turystycznymi gadżetami. Okropne wrażenie pogłębiały tłok i kurz z przejeżdżających samochodów. Beczka z kwasem chlebowym urastała do rangi symbolu. Ostania w Europie. Dalej, za Cisą, kwasu nie piją. To już druga odkryta granica cywilizacyjna! Wypiliśmy po kubku ostatniego kwasu. Ciekawostką był, jak podejrzewam, lokalny patent – urządzenie tnące cały ziemniak na jedną, nabitą na patyczek, długą „obierkę”. Taki patyczek z rozciągniętym ziemniakiem do długości około 30 cm, smaży się jak frytki, w głębokim tłuszczu. Ziemniako-obierki okazały się bardzo smaczne. W Sołotwinie dominuje język rumuński. Wrażenie, że jest się na Ukrainie, podtrzymane jest głównie przez turystów, którzy mówią po ukraińsku i rzadziej po rosyjsku. Po sezonie zapewne wszystko wraca do normy, i znów króluje język rumuński. Żywioł rumuński stanowi blisko 60% mieszkańców Sołotwina, Węgrzy około 25%. Pomimo wielkiej atrakcyjności miejscowości, Sołowino wywarło na naszej grupie tak niemiłe wrażenie, że postanowiono: „jedziemy do Rumunii”. Nikt nie chciał już do słonych jezior.

Sołotwino ziemniako-obierka (fot. Wojciech Jankowski)

Zostawiliśmy Sołotwino z jego opuszczoną kopalnią i miejscami z zapadniętą ziemią – podobno ostatnie osuwisko nastąpiło w kwietniu. Obiecałem sobie, że fascynujące w swojej szpetności miejsce muszę jeszcze kiedyś odwiedzić, ale już po sezonie, gdy znikną turyści. Do granicy wiózł nas taksówkarz, jak większość ludzi tutaj, Rumun. Oznajmił, że ma trzy paszporty. Ukraińskie prawo nie pozwala, z oczywistych przyczyn, na posiadanie dwóch paszportów, ale Rumunia od kilkunastu lat wydaje paszporty tym, którzy urodzili się w granicach Wielkiej Rumunii z dwudziestolecia międzywojennego bądź są ich potomkami. Wielu Rumunów z Bukowiny ma rumuński paszport. Nie zdziwiłem się zatem słysząc, że i tu ktoś ma dokument potwierdzający obywatelstwo Rumunii, ale trzy paszporty? Zapytałem zatem:

– Ma pan paszport Ukrainy i Rumunii. Jaki trzeci?

– Węgierski…

– Ma pan węgierskie korzenie?

– Nie – zaśmiał się po raz pierwszy i ostatni w czasie naszej trasy – Kupiłem. Trzeba wiedzieć z kim rozmawiać i komu zapłacić.

O tym, że Węgry dają paszporty bez większych kłopotów, już wcześniej słyszałem. Nie byłem zatem bardzo zaskoczony. Taksówkarz skinął głową, gdy przejeżdżaliśmy koło zamkniętej kopalni soli:

– Janukowycz – debil, kazał zamknąć. Zalał wodą! Trzy tysiące miejsc pracy debil zniszczył. Zalał taką sól, najczystszą w Europie. Ludzie tu się leczyli…

Nie dyskutuję. Nie wiem tak naprawdę, co się stało. Ani słowa o osuwającej się ziemi, pewnie to też było nie bez znaczenia. W trakcie zagranicznych wyjazdów unikam kursów taksówką, ale skoro już jadę, koniecznie wypytuję o lokalne sprawy. Zawsze usłyszę coś ciekawego.

Sołotwino, ostatni kwas w Europie (fot. Wojciech Jankowski)

Zbliżamy się do granicy i zobaczyłem coś, co mnie uderzyło i kazałem szoferowi się zatrzymać. Zobaczyłem Stefana Wielkiego, hospodara Mołdawii. Stefan został kanonizowany przez Rumuńską Cerkiew Prawosławną i do przydomku „wielki” dodano mu również „święty”: Ştefan cel Mare și Sfânt. Jak przystało na bohatera narodowego, jego „wielkość” jest przed „świętością”.Zasilił hospodar Stefan rumuński panteon narodowy i stanął na jego czele. Swego czasu Rumuni bukowińscy mieli problem z postawieniem jego pomnika u siebie, tymczasem w Sołotwinie stoi.

– Stefan Wielki i Święty? Nie było problemów, żeby go postawić? – spytałem taksówkarza.

– To Ukraina, trzeba wiedzieć z kim…. – odparł filozoficznie, a ja przypomniałem sobie opowieść o paszportach węgierskich.

Nasz taksówkarz ma dwie zamężne córki i syna, wszyscy mężczyźni pracują w Moskwie. „Nie ma po co tu siedzieć” – mówi. – Nie ma pracy a do tego mogą wezwać do wojska. Można walczyć ale nie za coś takiego…” – rozgląda się wokół. Wyczekuje na takich klientów jak my. Poza sezonem prawdopodobnie nie ma pracy. Pożegnaliśmy go przy granicy ukraińskiej, gdzie formalności nie trwały dłużej niż 15 minut i w niczym nie przypominały koszmaru z Medyki. Dziarskim krokiem weszliśmy na most na Cisie, przez środek którego przebiega granica. Odnowiony most na początku 2002 roku uroczyście otworzyli prezydenci Wiktor Juszczenko i Traian Băsescu. W latach 90. przejścia ukraińsko-rumuńskie miały tak samo złą opinię jak polsko-ukraińskie. Stały długie kolejki, brano łapówki. Obecnie komfort przekraczania granicy jest tu, jak na tę część Europy, bardzo duży.

Za tym mostem jest Rumunia (fot. Wojciech Jankowski)

Ciąg dalszy reportażu w następnym numerze

Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 14-15 (234-235) 14–27 sierpnia 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X