Podróż do Czarnobyla. Część 1 Czarnobyl (fot. Dmytro Antoniuk)

Podróż do Czarnobyla. Część 1

– Wiesz czym różnią się nasi turyści od zagranicznych? – pyta mnie Kola, przewodnik ze Strefy Odosobnienia. – Dla nas jest to tragedia, a dla nich – po prostu „fun”.

Jadę jako stażysta w autokarze z ludźmi z połowy Europy, a nawet z Australii. Wielu jest z krajów bałtyckich. Polaków na razie nie ma. Jest to jednodniowa wycieczka do Strefy. Z Kijowa do pierwszego posterunku kontroli jest około dwóch godzin. Droga stosunkowo dobra, bo nie ma tu TIRów – w tych okolicach nie ma ani dużych przedsiębiorstw, ani agrofirm. Mijamy Nowe Piotrowce, z odbiciem do dawnej rezydencji Janukowycza. Dalej Lutiż, Demidów, Dimer i tu zaczyna się prawdziwe Polesie. Jak sama nazwa wskazuje, wokół same lasy, rzadko mijamy pola.

Dojeżdżamy do pierwszego posterunku „Dytiatki”. Tu zaczyna się 30 kilometrowa Strefa Odosobnienia. Z umieszczonej przy szlabanie mapy widać, że nie ma ona kształtu idealnie okrągłego, jak można by myśleć. To dlatego, że podczas wybuchu 4 bloku elektrowni atomowej opady radioaktywne osiadły w kierunkach północnym i zachodnim.

Na teren Strefy wjazd tylko po okazaniu specjalnej przepustki, o którą uprzednio powinna postarać się firma turystyczna. Ta usługa nie jest tania. Urzędnicy żądają prawie połowę tego co płaci turysta. Posterunek ma solidną ochronę, która bardzo nie lubi obiektywów kamer ani smartfonów. Proszę bardzo – fotografujcie wszystko wokoło, tylko nie lokalu, gdzie urzędują milicjanci i wojskowi. Formalności załatwiono i można ruszać dalej. Warto tu skorzystać z toalety, bo w Strefie takiej brak.
Pierwszy przystanek w nieistniejącej wsi Zalesie. Tu wszystkie firmy turystyczne z Kijowa pracują według jednej trasy – idziemy oglądać opuszczone chaty i Rozalię Iwanownę. Ma 87 lat i jest samotną kobietą, jedną z tych, kogo nazywają „samosiołami” [samozasiedleńcami – red.]. W odróżnieniu od ewakuacji miasta Prypeć, wysiedlania z wiosek w 30-kilometrowej Strefie odbywały się nadzwyczaj dramatycznie. Był to okres Wielkanocy, święto państwowe 1 Maja. Ludzie przygotowali potrawy świąteczne, odświętnie się ubrali i tak – dosłownie – od stołów kazano im wsiadać do autobusów. Pozwolono zabrać jedynie rzeczy najpotrzebniejsze. Kobiety lamentowały, mężczyźni płakali w milczeniu. Wszyscy mówili: „Podczas wojny nie uciekaliśmy przed Niemcami, a od kogo mamy teraz uciekać. Ze swojej ziemi, swoich chat, od rodzinnych mogił?”. Szczegóły skażenia radioaktywnego trudno było wyjaśnić mieszkańcom wiosek, szczególnie w takich warunkach. Po kilku miesiącach od przymusowej ewakuacji niektórzy zaczęli wracać do swoich domostw. Wróciło około kilku tysięcy osób. Powrócili tu nielegalnie, ale ponownie władze nie mogły ich wysiedlić – nie było na to ani ustaw, ani rozkazów. Nazwano ich „samosiołami”. Już w niepodległej Ukrainy „samosiołom” nieraz specjalnie podpalano chaty, aby się stąd wynieśli. Dopiero podczas prezydentury Wiktora Juszczenki państwo nadało tym ludziom oficjalny status i raz w tygodniu zaczęto dowozić im rzeczy najpotrzebniejsze, zaczęli otrzymywać emerytury. W większości wypadków mieszkali samotnie, bez żadnych wygód. Prąd po ewakuacji wsi został odcięty. Co zdążyło wyrosnąć i zdążono zebrać do przymrozków – powinno wystarczyć na całą zimę. Czasami, podczas obfitych opadów śniegu do staruszków nie docierano po kilka tygodni. Wielu z nich to ludzie wiekowi i niechodzący. Do dziś pozostało ich około 200. Najmłodszy ma 78 lat, ale wielu ma poza setkę.

Rozalia Iwanowna była nauczycielka języka ukraińskiego i literatury, chociaż sądząc z brzmienia imienia może mieć polskie korzenie. Uprawia ogródek, a czasami, gdy ma humor, wynosi poczęstunek turystom. Skosztowałem jej śliwek – pyszne. Ze Strefy kategorycznie zakazano wywożenia czegokolwiek, stosuje się to też płodów rolnych. Za karę można dostać do trzech lat pozbawienia wolności. Do dziś, żaden z „samosiołów” nie zmarł na chorobę popromienną – jedynie ze starości. I tak mieszkają tu pośród upiornych szkieletów opuszczonych sąsiedzkich chat, odgrodzeni płotami przed częstymi wizytami wilków i dzików, które przez noc mogą „przeorać” cały ogród i zniszczyć wszystko co na nim wyrosło.

Czarnobyl (fot. Dmytro Antoniuk)

A propos dzikiej przyrody. W Strefie doprawdy jest dużo wszelkiej zwierzyny. Oprócz wspomnianych już wilków i dzików, są sarny, jelenie, łosie, borsuki, jenoty i lisy. Zdarzało się nawet, że z terenów Białorusi wędrowały tu niedźwiedzie. Po tamtej stronie granicy utworzono Państwowy radiacyjno-ekologiczny rezerwat. Wszystkie wioski, które były na jego terenie, zostały starte z powierzchni ziemi. Po lasach jedynie można zobaczyć ekologów szukających żubrów, niedźwiedzi i inną dziczyznę. W porównaniu z ukraińską częścią Strefy, jest tam o wiele ciszej. Z naszej strony granicy, która istnieje jedynie na mapach i nie ma na niej drutów kolczastych, żyją dziko konie Przewalskiego, które zostały tu specjalnie sprowadzone pod koniec lat 90. Dziś ich ilość dobiega już setki. Nasz kierowca, znając miejsca, gdzie można te konie spotkać, specjalnie przyhamowuje i wyszukuje je wzrokiem.
Cztery kilometry za Zalesiem mamy już Czarnobyl. Wielu się myli, nie znając realnej lokalizacji: Czarnobylska Elektrownia Atomowa (CEA) wcale nie jest w Czarnobylu, a leży obok miejscowości Prypeć, odległej o 20 km. Elektrownię nazwano tak na cześć dawnej miejscowości, znanej już w 1193 roku. Słownik Geograficzny z roku 1880 podaje następujące dane: „…Niewielkie miasteczko na Ukrainie, leżące na rzece Prypeć 20 wiorst od jej ujścia do Dniepru i 120 wiorst od Kijowa. 6483 mieszkańców: prawosławnych – 2160, starowierców – 566, katolików – 84, Izraelitów – 3683. Zamek i posiadłości były własnością hrabiego Władysława Chodkiewicza; zamek malowniczo zawieszony na wzgórku pomiędzy trzema rzekami. Miasto utrzymuje się z handlu rzecznego, rybołówstwa i hodowli cebuli”. Czarnobyl – a potwierdza to ilość Izraelitów – był jednym z centrów chasydyzmu. Do dziś zachował się tu gmach kahału i synagogi. Na tej ostatniej – pięcioramienna gwiazda. Nasz przewodnik stwierdza, że jest to chyba jedyna synagoga na Ukrainie, gdzie jest taka gwiazda, ale nie gwiazda Dawida. Chasydzi również zaglądają tu, szczególnie jesienią, gdy jadą do Humania na święto Roszha-Szana.

Czarnobyl (fot. Dmytro Antoniuk)

W Czarnobylu był wspaniały drewniany dwuwieżowy kościół w stylu barokowym. Nie przetrwał jednak władzy komunistów. Ocalała natomiast cerkiew św. Proroka Eliasza z 1878 roku. Ogółem w mieście mieszka dziś kilku „samosiołów” i pracownicy CEA, funkcjonujący tu w systemie zmianowym – 15 dni tu, 15 w domu. Centrum miasta jest bardzo czyste, uprzątnięte – nie zobaczysz żadnego papierka. Jest tu muzeum, otwarte podczas wizyty prezydenta Kuczmy, funkcjonuje poczta i inne lokale, jak na przykład, kawiarnia i hotel. To właśnie tu zatrzymują się turyści, przyjeżdżający na dłużej, niż na jednodniową wycieczkę. Są tu wszelkie wygody, Wi-Fi. Zaopatrzenie restauracji – rzecz jasna – przywożone. Gdy przyjrzeć się lepiej, to można zauważyć długi płot, a za nim bujną roślinność. Jest to ogrodzenie, za którym leży opuszczone miasto-widmo. To tu zapuszczają się wilki. Tym można wytłumaczyć, dlaczego na ulicach nie widać ani psów, ani kotów.

Przy wjeździe – jednostka straży pożarnej. Była to trzecia jednostka z rzędu, która oprócz dwóch jednostkach z Prypeci, w noc wybuchu 26 kwietnia 1986 roku przybyła gasić pożar na CEA. Niewielu jej strażaków dożyło dnia dzisiejszego. Przed bramą wielka kompozycja „Dla tych, którzy uratowali świat”. Rodziny poległych na własny koszt wystawiły ten pomnik, wynajmując rzeźbiarzy-amatorów. Jest to jedyny, naprawdę „ludowy” pomnik w Strefie. Nie figuruje on w żadnych rejestrach, ale to właśnie tu zbiera się najwięcej ludzi podczas każdej rocznicy awarii.

Jeszcze parę kilometrów– drugi i posterunek „Łeliw”. To początek 10 kilometrowej strefy, co oznacza – o wiele silniejsze napromieniowanie. Odkryto je tu, co prawda ,jedynie w niektórych okolicach, tzw. „gorących punktach”. Największe skażenie jest w lasach – ale tam się nie oprowadza wycieczek. Tam jest królestwo „stalkerów”, którzy nadal penetrują te okolice pieszo. Wywołuje to silny przypływ adrenaliny.
(cdn.)

Dmytro Antoniuk
Tekst ukazał się w nr 21 (241) 17-30 listopada 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X