Pan Twardowski Pan Twardowski i diabeł, rys. Michała Elwiro Andriollego (pl.wikipedia.org)

Pan Twardowski

Od dziecka opowiada się nam bajki o tym trochę dziwnym, trochę śmiesznym, ale i trochę strasznym szlachcicu, który w zamian za możliwość korzystania z magii sprzedał diabłu swoją duszę, a później obficie czerpał z zasobów wiedzy tajemnej ani myśląc oddać to, za co diabeł od dawna już zapłacił.

Pan Twardowski duszy nie oddawał i diabeł musiał sobie samodzielnie tę duszę z Twardowskiego wyrywać. Odbyło się to, jak Państwo pamiętają, w dość dziwnym miejscu. W karczmie, która nazywała się „Rzym”. Zawsze nie dawało mi spokoju, dlaczego to miał być akurat Rzym?

Wieś Mystki-Rzym
Tłumaczono nam, że przebiegły pan Twardowski, chcąc okpić diabła, wymyślił na miejsce oddania duszy miasto dalekie, do którego ani myślał pojechać. Ale o tym Państwo przecież wiedzą i bez mojego pisania. Nadal jednak nie wiadomo, dlaczego niby miał to być Rzym, a nie Paryż, czy Londyn. Czy wiedzą Państwo, dlaczego Rzym? Bo właśnie w karczmie „Rzym” mordercy dopadli Twardowskiego. W encyklopedii można przeczytać: „Mystki-Rzym” – wieś w Polsce położona w województwie podlaskim, powiecie wysokomazowieckim, w gminie Wysokie Mazowieckie.

Wieś Mystki od wieków leżała przy szlaku prowadzącym do Knyszyna. Tuż obok wsi znajdowała się karczma nazywana „Rzym”! – „Ta karczma, Rzym się nazywa!”

– To karczma „Rzym” była prawdziwa? Nie bajkowa? – To pan Twardowski był postacią prawdziwą? Nie bajkową? – To opowieści o panu Twardowskim zawierają w sobie przygody autentycznego człowieka sprzed stuleci?

Tak. Karczma była prawdziwa. Twardowski był postacią prawdziwą, choć jego nazwisko było przybrane. Opowieści o przygodach Twardowskiego po części są prawdziwe. Wiele przygód pana Twardowskiego zostało wymyślonych i przydanych mu dopiero po latach, powoli zmieniając pana Twardowskiego w postać z bajki dla małych dzieci. Wydarzenia prawdziwe i prawdziwe przygody pana Twardowskiego na pewno nie nadają się do opowiadania dzieciom.

Mystki-Rzym nie wyróżnia się niczym od innych, sąsiednich wsi. Trudno powiedzieć, czy jej mieszkańcy wiedzą, co się tu wydarzyło przed 434 laty. To tutaj stała karczma „Rzym”. To z tej karczmy zamaskowani „diabli” wywlekli Jana Twardowskiego, czarnoksiężnika i astrologa. Po tym porwaniu Twardowski zniknął bez śladu. Po prostu – „diabli go wzięli”.

Urodził się w Norymberdze w roku 1515. Jego rodzina od dawna utrzymywała stosunki handlowe z kupcami z Krakowa. W roku 1532 został przyjęty na uniwersytet w Wittenberdze. Nazywał się zwyczajnie i po prostacku. Lorenz Dhur. Bardzo musiał nad tym boleć, bo wzorem ówczesnej mody, uznającej łacinę jako środek na nobilitację, zamienił się na Laurentiusa. Studiował magię, astrologię i inne nauki tajemne. Proszę nie robić tak zwanych „oczu”! Wtedy magię studiowało się na uniwersytecie i nie ma się czemu dziwić, że nocami baby latały na miotłach ponad miastem.

Lorenz Dhur zostaje Twardowskim, wróżbitą i astrologiem króla Zygmunta Augusta
Na studiach poznał się i zaprzyjaźnił z polskim studentem Franciszkiem Krasińskim, późniejszym, sekretarzem króla Zygmunta Augusta, podkanclerzym koronnym i biskupem krakowskim. Ta znajomość w odpowiednim czasie otworzy Laurentiusowi wejście na dwór polskiego króla. Zostanie królewskim wróżbitą i astrologiem. Dostanie dworską synekurę, stanowisko podkoniuszego królewskiego, a to wiązało się z pensją wypłacaną mu z dworskiej kasy. W finansowych zapiskach polskiego dworu figuruje w latach 1549–1571 „Dominus Dhur” (pan Dhur) pobierający należne mu wypłaty. Dhur zmienia nazwisko na polskie. Durus, to po łacinie twardy. Powstaje skojarzenie niemieckiego Dhur, poprzez łacińskie Durus, do polskiego – Twardy, a jeszcze lepiej – Twardowski. I już mamy Jana Twardowskiego, królewskiego alchemika i astrologa.

Jego doświadczenia alchemiczne dokonywane koło Krakowa, na tak zwanym Zakrzówku, doprowadziły pewnej nocy do ogromnego wybuchu. Eksplozja została uznana za pojawienie się diabła i dała początek opowieściom o sprzedaniu duszy, cyrografie podpisanym krwią i takie tam…

Obecnie miejsce to, zwane „Skałki Twardowskiego”, uważa się za dawny kamieniołom, więc być mogło, że pan Twardowski celowo użył jakiegoś znanego sobie środka wybuchowego, by odsłonić złoża kamienia nadającego się do eksploatacji.

Jan Twardowski miał w bibliotece Uniwersytetu Krakowskiego swoją ulubioną książkę, którą studiował bardzo często i bardzo pilnie. Zaczęto ją nazywać „książką Twardowskiego”. Książka Twardowskiego zaginęła. Szkoda, bo to był według Twardowskiego, najlepszy podręcznik magii. Pan Twardowski sam napisał dwie książki i rozprawę naukową poświęconą magii. Wszystkie te prace również zaginęły. Podejrzewa się, że ktoś celowo usuwał ślady po magu Zygmunta Augusta. Jak się zaraz przekonamy, likwidatorom nie wszystko udało się zlikwidować.

Czas pobytu w Polsce pana Twardowskiego to najlepszy czas dla państwa polskiego. Już chyba nigdy Polska nie będzie tak wielka, tak zamożna i tak potężna. 1 lipca 1569 podpisano Unię Lubelską, czyli ostateczne połączenie Polski i Litwy. Do Polski przechodzi: Podlasie, Wołyń, Podole i cała Ukraina. Polska nie tylko jest wielka, ale jest też bogata. Skarby króla Zygmunta przyćmiewają skarbce tureckiego sułtana. Najskromniejszy, bo tylko chłopski strój krakowski nawet dzisiaj kosztuje majątek. Najbiedniejsza warstwa społeczna w ówczesnej Polsce mogła sobie jednak na taki strój pozwolić. Stroje bogatych mieszczan i szlachty ledwo dały się nosić, tak były ciężkie od złota i drogich kamieni.

Czas pobytu w Polsce pana Twardowskiego to jednocześnie zapowiedź zbliżającej się katastrofy. Ryba, jak wiadomo, zaczyna się psuć od głowy.

W roku 1530 włoski doktor Fracastoro, kolega akademicki Mikołaja Kopernika (który był przecież lekarzem, a astronomią zajmował się tylko wieczorami) napisał poemat pod tytułem „Syphilis sive morbus Gallicus”. Choroba francuska, w Polsce zwana też chorobą warszawską (!), została więc w medycynie opisana i to od razu w formie poematu. Czas na to był już najwyższy, jako że choroba francuska, w otoczeniu innych nie mniej ważnych podobnych chorób, tryumfowała na wszystkich dworach królewskich całej Europy. Polacy zawsze chcieli być europejscy, więc szybko dołączali do czołówki najbardziej zaawansowanych.

Królowa Bona bardzo dbała o edukację syna. Pani Diana di Cordona, starsza, ale za to oblatana pani z otoczenia królowej, miała pokazać królewiczowi „na co krowa rogi ma”. Królewicz odbywał też zajęcia praktyczne z Weissówną, panną z miasta Krakowa. Jako tako podszkolonego królewicza w roku 1543 ożeniono, trochę na siłę, z Elżbietą, córką cesarza austriackiego. Elżbieta, nieszczęsna kobieta, ciężko chora na padaczkę, nadawała się tylko na pobyt w szpitalu, a nie na żonę młodego króla. Zygmunt bał się jej ataków. Brzydził się nią jako kobietą. Poszedł więc „na całość” ze wszystkimi innymi, które mu się tylko nawinęły. Zaczął chyba wręcz kolekcjonować choroby weneryczne. Po odchorowaniu kilku takich chorób on, który miał właśnie spłodzić królewskiego potomka, by przekazać mu koronę polskiego imperium, okazał się kompletnie bezpłodnym. Wciąż od nowa próbował, ale nic z tego nie wychodziło. Jeszcze za życia swej żony poznał wdowę po wojewodzie wileńskim Gasztołdzie Barbarę Radziwiłłównę. Pomimo tego, że pani miała złośliwy przydomek urobiony uszczypliwie od nazwy urzędu Wielkiego Księcia Litwy „magna meretrix Lithuaniae” (wielka k. Litwy), król oszalał na punkcie Barbary. Zakochał się w Barbarze na śmierć i życie. Królowa Bona robiła wszystko, żeby uchronić syna przed małżeństwem z Barbarą. Po śmierci Barbary została nawet oskarżona o jej otrucie, a Zygmunt August, gotów zarżnąć własną matkę, gdy ta stawała mu na przeszkodzie, po śmierci chorej żony, w roku 1547 potajemnie bierze ślub z Barbarą. Wszyscy są przeciwko temu małżeństwu, ale król wymusza, choć dopiero w roku 1550, odbyło się koronowanie Barbary na królową Polski. Z tego małżeństwa też nie ma dzieci. Bo być nie może. Barbara zaczyna chorować. Coraz ciężej. Unosi się nad nią smród, w atmosferze którego tylko król potrafił z nią wytrzymać. Najnowsze badania naszych lekarzy oparte na zachowanych zapiskach ówczesnych kronikarzy skłaniają do diagnozy, że objawy choroby, na jaką zapadła nie brały się z zastarzałego syfilisu, o jaki była wcześniej podejrzewana, a raczej mogły to być powikłania po byle jak, w niesterylnych warunkach przeprowadzonej aborcji.

Barbara umarła w roku 1551 i pochowana została w katedrze wileńskiej. Król szalał, płakał, zamykał się przed ludźmi na swoim ukochanym zamku w Knyszynie, warowni na Podlasiu, zagubionej wśród dziewiczych lasów pogranicza Polski i Litwy. Pomimo tych rozpaczy, w roku 1553 ożenił się z siostrą pierwszej żony Katarzyną Habzburżanką. I horror! Katarzyna okazała się też chora na padaczkę! A niby czego się spodziewał, że tak zapytam z przekąsem?

Bieda, bo król znowu zostawia żonę i zaczyna „żyć tą chętką: dużo, byle jak i prędko”. Bieda, bo król ogarnięty seksualną manią zaczyna się powoli staczać. Wchodzi w układy z obwiesiami, wręcz sutenerami. Kochanki sprowadzają mu na zamek pokojowiec Kniazik i piwniczny Jakub…

To jest Polska. Kraj wolny i tolerancyjny. W Polsce przymyka się oko na coś, za co gdzie indziej grozi spalenie na stosie. Król jednak wyraźnie zaczynał przeginać. Zaczął z zamku robić sobie… no wiecie co. Królewskie wyczyny seksualne pomieszane ze skamłaniem za zmarłą Barbarą prawie każdego na dworze doprowadzały już do furii. Szalona niby rozpacz po śmierci ukochanej żony jakoś nie pasowała ludziom do obserwowanej u króla rozwiązłości, przekraczającej nawet ówczesne, wysokie normy.

Twardowski wywołuje ducha Barbary Radziwiłłówny
Pomysł był wariacki, ale należy go rozumieć w kategorii gestu tonącego łapiącego się brzytwy. W nocy z 7 na 8 stycznia 1569 roku, za namową braci Jerzego i Mikołaja Mniszchów, dworzan królewskich, pan Twardowski podjął się, używając magii, wywołania ducha Barbary Radziwiłłówny. Jedyny warunek, jaki czarnoksiężnik postawił, było, by król, Boże broń, nie próbował podchodzić do zjawy i nie próbował jej dotykać. I król się na to zgodził. Ale gdy przyszło co do czego…

Zapalono świece. Twardowski ustawił magiczne lustro. Jakiś czas trwała czarnoksięska procedura. Nagle w lustrze pojawiło się odbicie królowej, a za chwilę postać królowej ukazała się w komnacie. Król z krzykiem rzucił się w jej kierunku, łamiąc przyjęte uprzednio zobowiązanie. Zjawa zniknęła. Król utracił przytomność i upadł na podłogę. Trzeba było wołać medyka.

Świadkami tego wydarzenia było kilka osób. Wszyscy z całym przekonaniem twierdzili, że widzieli królową. Późniejsze zarzuty pod adresem obu Mniszchów, że na czas seansu, będąc w zmowie z Twardowskim, podstawili królowi byłą zakonnicę Barbarę Giżankę, bardzo podobną do zmarłej królowej i przebraną w jej szaty, chyba nie są prawdziwe. Rzeczywiście. Obaj bracia sprowadzili później królowi Giżankę, ale w czasie seansu Giżanka przebywała jeszcze w klasztorze. Trudno uwierzyć, by wymknęła się z klasztoru do zamku na czas seansu, by za chwilę, nie budząc niczyich podejrzeń wemknąć się do klasztoru z powrotem. Trzeba zrozumieć, że po szoku, jakim było dla świadków seansu zetknięcie się z działaniem magii, ludzie, chcąc zachować zdrowie psychiczne, starali się znaleźć wyjaśnienie zgodne ze zdrowym rozsądkiem i widząc zjawę królowej woleli doszukiwać się w niej przebranej Giżanki. Bo jeśli nie byłaby to Giżanka, pozostawał im tylko czysty horror, którego nie dało się znieść. Osobiście jestem przekonany, że Twardowski wywołał autentyczną zjawę królowej. Widziałem podobne doświadczenia wykonywane przy pomocy lustra, tylko nie mówiło się wtedy o metodzie Twardowskiego, ale o metodzie żyjącego obecnie w Stanach Zjednoczonych doktora Moody’ego. Moody bynajmniej nie pretendował do autorstwa metody twierdząc, że stosuje się do przepisów używanych w starożytnej Grecji. Zdaje się, że obaj, Twardowski i Moody, czerpali z jednego źródła.

Giżanka pojawiła się na dworze bardziej za sprawą Żyda Idzima, dostawcy dworskiego, niż braci Mniszchów. Król oczywiście od razu oszalał, tym razem dla Giżanki. Ona, jej matka, jej szwagier Szabłowski i Żyd Idzim zaczęli rządzić na Wawelu. Rządzili tak bez mała trzy lata. To od nich, nie od bezwolnego już króla, zależeć zaczęło dosłownie wszystko. Wreszcie miara się przebrała. Kilkoro szlachty z Korony i Litwy założyło spisek. Cała kamaryla Giżanki miała zostać zabita. Ktoś doniósł o tym królowi i ten, chcąc ratować kochankę, wysłał ją i całą jej rodzinę do swego Knyszyna, który zawsze wydawał się królowi najbardziej prywatną ostoją. Sam wyjeżdża do Knyszyna niedługo po nich. Król wybrał się w drogę pomimo tego, że był chory. Ale czy on kiedyś naprawdę był zdrowy? On zawsze był chory. Z królem do Knyszyna jedzie Twardowski. Musiało tak być, skoro Twardowski niedługo będzie uciekał z Knyszyna. Bo w Knyszynie dojdzie do strasznych wydarzeń.

Twardowski zaginął, lustro pozostało
Wiemy, że król umiera nagle na zamku w Knyszynie 7 lipca 1572 roku. Natychmiast, z chwilą jego śmierci, Giżanka i cała jej rodzina kradnie pieniądze i kosztowności króla. Rozkradają i rozdrapują wszystko. Dosłownie wszystko. Nawet pościel ze śmiertelnego łoża Zygmunta Augusta. Nieboszczyk leży nagi, bo nie ma go czym choćby tylko okryć. Co najbardziej dziwne, gdy król umiera, pan Twardowski rzuca się do panicznej ucieczki. Za nim rusza pościg. Doganiają go, gdy odpoczywa w karczmie Rzym koło Wysokiego Mazowieckiego. Wywlekają z karczmy i uwożą gdzieś ze sobą. Porwany przez dziwaczne demony w szlacheckich kontuszach, Twardowski ginie bez śladu.

Wiadomo, że pan Twardowski musiał skończyć w jakimś dole już przygotowanym dla niego w lesie, albo też wykopanym na dnie jakiejś zamkowej piwnicy. Wciąż jednak brakuje nam odpowiedzi, dlaczego tak się stało?

Można się domyślać dokąd uciekał Twardowski. Na pewno starał się schronić u swego przyjaciela biskupa Krasińskiego. Musiał więc uciekać z Knyszyna do Krakowa. Dlaczego uciekał? Czyżby też coś ukradł zmarłemu królowi i teraz obawiał się, że mu to odbiorą? Czy wtedy miałby czelność udawać się pod opiekę biskupa?

A jeśli było coś stokroć gorszego? Może pan Twardowski niczego nie ukradł, a TYLKO był świadkiem jak… zamordowano króla!? Och! Wtedy by dopiero za nim pogonili! Prawda? Bo też, proszę Państwa, ostro za nim pogonili!!

Sejm powołał komisję do zbadania wypadków zaistniałych na zamku w Knyszynie. Świadczy to o podejrzeniach, jakie już od razu musiały się pojawić. Z prac komisji wiemy co nieco o tej śmierdzącej sprawie. Nie wiemy wszystkiego! Sejm postanowił bowiem ukręcić sprawie łeb i dlatego oficjalnej wersji orzeczenia komisji nie można się nigdzie doszukać. Jeśli ktoś myśli, że wciskano nam ciemnotę dopiero od czasów Józefa Stalina, to naprawdę, w wielkim jest błędzie.

O Twardowskim starano się zapomnieć. A skoro nie dało się zapomnieć, to chociaż przeniesiono jego postać do bajek i legend. Po prawdziwym Twardowskim zostało jednak coś jak najbardziej realnego. Bynajmniej nie bajkowego. Właściwie łatwe to jest do obejrzenia. Nie wiem, czy mi ktoś uwierzy, ale po Twardowskim pozostało jego magiczne lustro, za pomocą którego wywołał ducha Barbary Radziwiłłówny. Każdy może sobie to lustro obejrzeć. Znajduje się ono w Węgrowie, w zakrystii Bazyliki Mniejszej parafii pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP oraz św. Piotra i Pawła. Węgrów to takie niezbyt duże miasto powiatowe na Podlasiu. Skąd tam lustro Twardowskiego? Zaraz wszystko wyjaśnię. Trudno teraz ustalić, w jakich odbyło się to okolicznościach, ale Twardowski oddał na przechowanie lub może podarował swoje magiczne lustro biskupowi i przyjacielowi, Franciszkowi Krasińskiemu. Po zaginięciu Twardowskiego, lustro znajdowało się w dobrach rodziny Krasińskich, aż do czasu, kiedy to Jan Bonawentura Dobrogost Krasiński, wojewoda płocki ufundował i wzniósł w Węgrowie w latach 1701-1709 kościół, obecną Bazylikę Mniejszą.

Fundator przeznaczył zakrystię kościoła na miejsce dla magicznego lustra czarnoksiężnika Twardowskiego, licząc na to, że siła świętości zatamuje diabelstwo tkwiące w przeklętym zwierciadle.

Lustro musiało nieźle „rozrabiać” u Krasińskich, bo dodatkowo, pan wojewoda płocki kazał otoczyć je czarną drewnianą ramą zbitą gwoździkami wyjętymi z trumny jakiegoś świętego. Na obwodzie ramy umieszczono łaciński napis: Luserat hoc speculo magicas Twardowius artes, lusus at iste Dei versus in obseqvium est. Czyli: Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, teraz przeznaczone jest na służbę Bogu.

Samo lustro jest wymiarów 56×46,5 cm. Wykonane zostało podobno w Norymberdze w XVI wieku przez niemieckich alchemików. Wielu twierdzi, że lustro jest dużo, dużo starsze. Gładź lustra nie jest szklana. Jest… metalowa. Wykonana z jakiegoś stopu metali, o którym nikomu z nas nawet się nie śniło. Stop musi być dość kruchy, bo lustro jest pęknięte. Mówi się, że lustro stłukł Napoleon Bonaparte. Gdy Napoleon dowiedział się o lustrze Twardowskiego, koniecznie chciał zobaczyć w nim wróżbę dla przygotowywanego właśnie przez siebie ataku na Rosję. No i podobno nawet zobaczył! Wściekły za to, co zobaczył, Napoleon trzasnął pięścią w lustro powodując jego pęknięcie. Tak dziękują cesarze za prawdziwe wróżby. Nigdy o tym nie zapominajmy.

Jeszcze przedtem zaglądał do lustra król Stanisław August Poniatowski. Miał w nim zobaczyć to, co niebawem zobaczyli wszyscy Polacy. Zaglądał tam również przed powstaniem listopadowym generał Skrzynecki. Wiadomo, co zobaczył. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł powieszenia lustra wysoko, ponad wejściem do zakrystii. Teraz właśnie wisi ono tak wysoko gwarantując, że już nikt nie będzie mógł do niego zaglądać. Dziwne wrażenie robi magiczne lustro w katolickiej świątyni, ale Kościół znajduje się w sytuacji przymusowej. Krępowała go przedtem wola fundatora, a obecnie chyba dużo silniejsza od zetlałej już woli, tradycja i historia. A lustro wciąż jeszcze działa. Jest aktywne, a więc niebezpieczne.

Ostatnio powaliło jakiegoś radiestetę, badającego lustro przy użyciu specjalistycznych urządzeń. Chłopa ledwo odratowało sprowadzone do kościoła Pogotowie. Gdy odżył, twierdził z przekonaniem, że takiej energii jeszcze nie widział. Po tym incydencie zabroniono komukolwiek zbliżać się do lustra. Ale pooglądać go sobie z dołu, w zakrystii, nadal wolno, z czego korzysta corocznie wielu turystów.

Jeśli kiedykolwiek będziecie w Węgrowie, nie zapomnijcie. Bazylika Mniejsza. Każdy was zaprowadzi.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 6 (250) 31 marca – 14 kwietnia 2016

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X