Pamiętnik Lwowianki. Część 4

Pamiętnik Lwowianki. Część 4

Lata I wojny światowej we Lwowie i Galicji Wschodniej. Następny fragment fascynującego Pamiętnika.

Na wsi
O ile zasiłki wojenne były w mieście prawie, że niedostateczne, by wyżyć, o tyle na wsi, choć o połowę zmniejszone, były dolewaniem do i tak już przepełnionej czary.

Byt
W roku 1914 chłopi zaraz po bitwach, szli na pobojowisko, z poległych ściągali buty, ubrania, a zdarzały się podobne hieny, które nie wahały się nożem do zgonu dopomóc. Przy pospiesznym cofaniu się, austriacka armia potrzebowała wagonów do przewiezienia żołnierzy. Nieraz w polu opróżniono cały towarowy pociąg, mogli się, więc nieraz kosztownymi artykułami obłowić. W Bobreckiem przez całą zimę karmili chłopi świnie surową kawą, nie wiedząc, co to za ziarnka, bo Żydzi im tylko palonej i mielonej dostarczali. Nie mówię już o rabunkach po dworach i miasteczkach, choć i te niejednego mogły wzbogacić. W czasie okupacji, kozacy chętnie dzielili się z trudniejszym do uniesienia trupem, gdyż komitywa była doskonała. Rząd moskiewski rozdawał ruble i inne zapomogi z różnych tytułów, głównie dla propagandy prawosławia. Znajoma mi, żona internowanego przez Austriaków moskalofila, majętna gospodyni, otrzymywała 15 rubli miesięcznie. Gdy weszli Austriacy, cena krów, świń i drobiu, których Moskale chłopom nie zabierali wcale, podskoczyła w trój- i czwórnasób. Z produktami rolnymi stało się to samo. Zbieranie po polach szrapneli (choć z tym dużo był ciężkich wypadków), karabinów, i innych woskowych efektów, opłacała armia znakomicie. Wprawdzie zmuszali i wypędzali chłopów do pracy na łanach dworskich, ale tę robotę biedni obszarnicy drogo opłacali, więc znów dostatek! Gdy przyszły zasiłki wojenne, za tyle miesięcy wstecz obliczone, baby dostawały po parę setek koron i zaczęły wprost wariować. Gdy w lecie roku 1916 ze wsi odwiedzałam miasto, najczęściej w święto i niedzielę, bo na tygodniu konie były do roboty potrzebne, z przyjemnością patrzyłam na stroje kobiet po wioskach okolicznych. Aksamitne spódnice, kolorowymi jedwabiami w duże kwiaty haftowane, fartuchy jedwabne z koronkowymi wstawkami, mieniące fularowe halki, wyszywane gorsety, wstążki, kwiatki, paciorki, aż się w oczach mieniło. I przyznaję szczerze, że mię ten widok cieszył niepomiernie. Piękny strój przyczynia się do rozwinięcia osobistej godności, a taki szacunek dla samego siebie jest moralną tamą dla niskich, brzydkich instynktów. Brak potrzeb, ograniczanie się do jednej pary butów i jednego kożucha dla całej rodziny, wprawiały lud w stan gnuśnego bytowania. Zasmakowanie w więcej wyrafinowanym życiu i ubraniu, rozbudzi może chęć do większego wysiłku, do pracy intensywniejszej, do której nie brak im sprawności, ani uzdolnienia.

Kupowały też sobie baby “parfony”, za 50 koron flaszkę. Różne upiększające maści i bielidła, do których aptekarz kazał sobie przynosić dużo świeżego masła, a z esencji wyciągał tylko mały słoiczek. Szampan, malaga, cukierki, wazoniki hiacyntów i innych kwiatów, znajdowały najchętniejszych nabywców w chłopach. Znałam starego gospodarza, który co dzień musiał mieć szynkę do śniadania. I “fotografirowali” się z wielkim zamiłowaniem. Do męża w samarskiej guberni, “plennego” poszła fotografia żony. Tysiączka pod brodą, dookoła wianuszek setek wachlarzowato ułożony. Naj znaje, kilko ja tu hroszy maju.

Wierność małżeńska
A jak było z moralnością? Bywało różnie. Jak to na wsi i jeszcze w czasie wojny. Najgorzej było ze zdrowiem, ale tej statystyki nie mam zamiaru prowadzić. Cytowano mi przykłady takiego statku i cnoty, jakiego Małgorzata z Ziembocina mogłaby pozazdrościć. Działy się też takie dramaty, wskutek rozpasania żołdactwa, że serce się krwawi na ich wspomnienie. Niedawno odbywała się rozprawa sądowa nad srodze udekorowanym wachmistrzem, który, powróciwszy na urlop do domu, żonę swoją za wiarołomstwo przebił bagnetem. Na zapytanie, co ma do powiedzenia na swoją obronę, wyrzekł głosem doniosłym – “prześwietny sądzie! Oto od trzech lat biję się za państwo i zabijam ludzi, których nie znam, ale którzy mi nic złego nie uczynili. Za to, otrzymałem te wszystkie ordery. A żony, która mię tak strasznie skrzywdziła, nie miałbym prawa zabić?”.

Ale kiedy już o tych rzeczach piszę, nie mogę nie przytoczyć treści listu, który mnie powtórzyła dosłownie osoba, która go czytała. Pochodził od „plennego” z głębokiej Syberii:

Kochana żono! Ucieszyłem się twoim listem, żeś zdrowa i że szczęśliwie miałaś chłopca. Z tą jedną donią byłoby smutno w chacie. Gdy powrócę, będę miał, z kim iść w pole. A teraz nakazuję ci, chowaj go bardzo starannie i niczego nie żałuj, żeby wyrósł zdrowo. Panu oberleutnantowi, za te pieniądze i papiery, co do chrztu były potrzebne, pamiętaj – pięknie podziękuj ode mnie. Najwięcej mię cieszy, że to od pana oberleutnanta…”.

I czyż w sprawie zaludnienia nie pobija chłopska filozofia rekordu z premiami, które podobno wyznaczają polskim robotnikom w Niemczech Prusacy?
Ale z wszystkich kobiet najbiedniejsze były ewakuowane!

Losy kobiet
Wobec zdrad Rusinów, które się w Brodczyźnie Tarnopolskim i Podhajeckim ciągle powtarzały, Prusacy nie wyszukiwali winowajców i nie wieszali nikogo. Woleli się wszystkich pozbyć z okręgu wojennego, i ewakuowali, zwłaszcza, gdy im się cofać wypadł. Kazali się zabierać, tak chłopom, jak inteligencji, nie wchodząc wcale w różnice wyznania, narodowości, ani stanowiska społecznego. Do Lwowa przyjeżdżali ci napędzeni, którym pięć godzin do ubrania się udzielono, o ile mieli dom urządzony. Na meble i na wszystko tam pozostawione musieli krzyżyk położyć. Prusacy tylko na początku wojny starali się cudzą własność szanować.

Jeszcze w oczach właścicieli, zanim spakować się wyjechać zdążyli, rozbijali biurka, kantorki. Piękniejsze zaś, stare meble obijano naumyślnie na to przygotowanymi deseczkami, żeby podróż szczęśliwie przetrwać mogły. Zdarzyło się to niedawno panu Ceitlebenowi. Kriegszeit i Kriegsbeute nie uwzględniały austriackich, choćby najlojalniejszych poddanych.

Właściciele ewakuowanych majątków pragnęli naturalnie pozostać na miejscu. Przy ewakuacji majątku pana Bączkowskiego, rządca jego, któremu bez kontroli było korzystniej z Moskalami gospodarować, został zadenuncjowany jako niepewnych przekonań i internowano go na dwa lata w barakach.

Jedna z takich ewakuowanych pań przyjechała w koronkowym szlafroku i pantofelkach, z dzieckiem na ręku. Widocznie o niej zapomnieli, nie uprzedziwszy, i tak ją w ogrodzie zastali, wpakowali na wóz i powieźli na kolej. Zaczęły się wtedy we Lwowie rozszerzać baśnie niemożliwe, np. nieprawdopodobne przypuszczenie, że w razie cofania się aż pod Lwów, nas wszystkich wywiozą do baraków pod Rzeszowem, i tam mamy wyczekiwać końca wojny. Opowiadano też, że w Brodczyźnie całe okoliczne obywatelstwo zjechało do Ponikwy do państwa Bocheńskich, w tej nadziei, że w tak licznym gronie nie będą ich Prusacy z miejsca ruszali, a cokolwiek się stanie, woleli być przy swych majątkach. Otóż podobno zmusili pana Bocheńskiego, żeby wyjechał, więc wyjechał sam. Gdy żandarm stojący na drodze spostrzegł, że powóz jego, zamiast na lewo, skręcił na prawą stronę placówek rosyjskich, strzelił i zabił pana Bocheńskiego na miejscu. Do samego pałacu w Ponikwie zaczęli Prusacy strzelać i zginął tam nasz znajomy – pan Pil i pani Madejska.

Całe to opowiadanie okazało się po paru tygodniach wierutną bajką. Nie ustąpili, to prawda, ale żyją i nienajgorzej im się w Brodach powodzi.

Najstraszniejszy widok przedstawiają ewakuowani w zimie. Taszczą ich wtedy pociągami. Gdy tak raz z kilku wagonów wysypało się to bezdomne bractwo, przemarznięte okrutnie, z dziećmi szmatami pookręcanymi, z przemrożonymi rękoma i nogami, patrzącym na to po prostu chciało się wyć z bólu i rozpaczy. Nie wiem, czy napady Tatarów nie bywały mniej okrutne! Mogli przed nimi uciekać, a i daremny trud. Albo przynajmniej na miejscu ginęli, a nie skazywano ich na tułaczkę bezlitosną w tym srogim naszym klimacie. Przybywszy na miejsce dłuższego pobytu, jest nakazem poddać ubrania ścisłej dezynfekcji. By temu przepisowi zadość uczynić, spędzają całą gromadę w ogrodzone, ale nie zakryte, ani ogrzane miejsce, i bez względu na to, że są tam razem mężczyźni, kobiety i dzieci, bez względu na mróz, nieraz 20 stopniowy, rozbierają żołnierze wszystkich do naga i pozostawiają na parę godzin, dopóki proceder nie zostanie ukończony. Raz na taki konwój podejrzanych o moskalofilstwo ewakuowanych, natknął się pułk węgierskich huzarów, rozwścieczonych świeżą jakąś zdrada, Węgrzy, dowiedziawszy się, kogo żołnierze prowadzą, w zapamiętaniu wycięli cały konwój do nogi.

Głód i… „dieta”
Dla chłopów, opuścić chałupkę i dostatek na niepewną tułaczkę, to była rozpacz prawdziwa. Nie pozwolono im nic z pola wziąć, nic z ziemi wykopać, bo żołnierze bywali coraz głodniejsi, i też musieli pozostałymi resztkami pożywić się. Jechał zwykle stary gospodarz, bo młodzi już w wojsku austriackim służyli, gospodyni, kilka synowych i córek zamężnych z dziećmi, więc dzieci dużo. Mieli do wyboru – albo jechać za San, gdzie im nawet przyobiecywano zapomogę, albo pozostać bliżej na własnym koszcie. Wielu wolało pozostać bliżej, ażeby w każdej chwili móc powrócić do ojczystego zagonu. Ponieważ w O. było wiele chałup pustych po dobrowolnych, do Rosji, emigrantach, wiec wielu ich tam umieszczono. Zbiedzeni byli i głodni. Trzeba się było ugodzić z nimi o robotę w polu, i z góry trochę zboża odstąpić. Krowy i konie kupowali u nich Żydzi. Ci wszędzie zysk dla siebie upatrzą. Rozmawiałam z tymi babami. Były to często majętne gospodynie. Desperowały, że im nie dali wykopać pochowanego w ziemi zboża i płótna. Płótno pewnie zgnije. Ta mania u naszego ludu chowania wszystkiego do ziemi, okazuje się w czasie wojennym praktyczną. Najściślejsze komisje rewizyjne nie wynajdą nic pod ziemią. Ich to będzie zasługą, że wielkiego głodu nie będzie. Trudno by przyszło przyzwyczaić się do takiej diety, jaką od kilku miesięcy uprawiają już w Berlinie i Wiedniu. Niemcy – Prusacy – dumni są ze swego ładu i porządku, że potrafili stosunki aprowizacyjne tak oszczędnie uregulować. Na austriackie porządki wygadują, wymyślili nawet przysłowie: “Gott strafe England mit Österreichisches Verwaltung”. Nad Galicją wzruszają ramionami, bo to “polnische Wirtschaft” i doskonałą ktoś o tym wymyślił bajeczkę:

W jednym z mniejszych miast Galicji zajechał do restauracji kolejowej pruski jakiś dygnitarz, chcąc spożyć obiad. Podano kartę. Z wielu dań wybrał zbytkowniejsze, których w Niemczech dawno się nie spotyka.

– A może to tylko napisane? – zapytuje pełen wątpliwości.
– I owszem, wszystko to mamy do dyspozycji.
Po obiedzie zadowolony i niebywale syty, każe sobie wołać właściciela restauracji i wypytuje, skąd nabywa te wiktuały.
– Ekscelenz! Bei uns ist “Polnische Wirtschaft”.

Podobno w Wiedniu wolno podawać naraz tylko jedno jajko i to kosztuje 1 k. 60 halerzy.

Przygotował do druku
Maciej Dęboróg Bylczyński
Tekst ukazał się w nr 6 (58) 1 kwietnia 2008

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X