(Nie)możliwa agresja

To, że Krym boryka się dziś z brakiem dostępu do wystarczających ilości wody, nie jest zaskoczeniem. O takim prawdopodobieństwie mówiono niemalże od początku okupacji tego terytorium przez Rosję, jedną z pierwszych reakcji na agresję było bowiem zamknięcie przez Kijów śluz, dzięki którym Kanał Północnokrymski mógł zaopatrywać w wodę półwysep.

Jego ziemie potrzebują dostaw z zewnątrz nie tylko ze względu na uwarunkowania naturalne, obszary stepowe czy duże zasolenie, ale i niewłaściwą gospodarkę prowadzoną przez człowieka, będącą spuścizną jeszcze po Związku Radzieckim. Z biegiem lat nieekologiczna eksploatacja zasobów, wraz ze zmianami klimatycznymi i malejącą sumą opadów wpłynęły na narastanie problemów, z którymi Rosja nie potrafi sobie poradzić.

Przez sześć lat nie zabezpieczono Krymu przed sytuacją, w jakiej dziś się znalazł. Co prawda media donosiły o planowanych rozwiązaniach, które miały zapewnić miejscowej ludności stały dostęp do wody, takich jak wykorzystanie technik pozwalających na odsolenie źródeł, zmiana kierunku biegu rzek, czy interwencja sił wyższych, ale żaden z nich nie zdał egzaminu. Modlitwy, do których wzywał wyznawców wszystkich religii Wołodymyr Baczenow, dyrektor przedsiębiorstwa „Woda Krymu”, okazały się nieskuteczne, a obecnie, bez dobrej woli ukraińskiej strony wydaje się, że jedynym skutecznym rozwiązaniem, po jakie mogą sięgnąć Rosjanie, aby przywrócić dostawy wody na Krym, będzie użycie siły.

Czy jest to prawdopodobne, trudno jednoznacznie rozsądzić. Za realizacją takiego planu może przemawiać fakt, iż prezydentowi Rosji potrzebny jest dziś i spokój na Krymie, i spektakularny sukces, który upewni Rosjan, że rządzi nimi najlepszy z możliwych przywódców. Wprowadzenie zmian w konstytucji i zagwarantowanie sobie kolejnych lat rządów nie zabezpieczają bowiem Władimira Putina przed kryzysem ekonomicznym i społecznym, a w perspektywie również i politycznym. Jak uważa część analityków, prezydent może raz jeszcze sięgnąć po sprawdzone metody i rozpętać kolejny konflikt, budując mit potężnej Rosji odbudowującej swoją strefę wpływów. Zarazem ogrom dezinformacji sprawia, że nie sposób dziś ocenić ani jakie są rzeczywiste zamiary Kremla, ani tym bardziej, jakie kroki może on podjąć.

Co więcej, obserwując to, co się dzieje z daleka, nie możemy być nawet pewni, jaka jest sytuacja na Krymie i czy realne problemy jego mieszkańców są tak wielkie, jak kreślą je Rosjanie. Rodzą się podejrzenia, że woda może być tylko pretekstem, aby wojna ogarnęła kolejne obwody Ukrainy, gdyż dotychczasowe sprzeczne doniesienia utrudniają ocenę sytuacji. W mediach bez trudu można znaleźć wzmianki o tym, że blokada kanału negatywnie wpływa na ziemie w obwodzie chersońskim, które są zalewane i stają się bagnami, czego nie potwierdzają władze na Ukrainie. Podobnie możemy przeczytać o zatruwaniu wody dostępnej na Krymie, ale i te informacje trudno uznać za wiarygodne. Wątpliwości budzą też słowa wiceprzewodniczącej Komisji do Spraw Międzynarodowych rosyjskiej Dumy Państwowej. Natalia Pokłońska poruszyła problem krymskiego deficytu wody na forum ONZ i wezwała prezydenta Zełenskiego do zabezpieczenia prawa do dostępu do jej zasobów, zarzucając przy tym rządowi Ukrainy pogwałcenie Karty Narodów Zjednoczonych i zaniedbanie praw człowieka.

Niektórym trudno było uwierzyć, że ponad dwa miliony osób uzależnionych jest od istnienia jednego kanału, nawet, jeśli teza ta stoi w sprzeczności z fotografiami brudnej cieczy płynącej z kranów, pojawiającymi się w Internecie. Kijów wprost odrzucił rosyjskie insynuacje twierdząc, że zwyczajni obywatele mają wystarczający dostęp do wody, a jeśli komuś jej brakuje, to okupacyjnej armii rosyjskiej. Bardziej pesymistyczne były wypowiedzi Refata Czubarowa, gdyż jego zdaniem zapasy wody na półwyspie wystarczą na półtora miesiąca, ale i przewodniczący Medżlisu podkreśla, że zabraknie jej na potrzeby armii. Czy zatem potencjalna operacja „humanitarna”, mająca zapewnić mieszkańcom Krymu dostęp do wody pitnej, byłaby raczej próbą pozyskania zasobów dla wojska i na potrzeby przemysłu, a może wręcz zasłoną dymną dla rzeczywistych celów Rosji? Tymi miałoby być dokonanie agresji na kolejne ukraińskie obwody i materializacja idei Noworosji, za sprawą oderwania ogromnego obszaru, sięgającego aż po Odessę. Gromadzenie wojsk, oficjalnie pod pozorem przygotowań do manewrów Kaukaz 2020, budzi skojarzenia z sytuacją, jaka miała miejsce przed aneksją Krymu czy wojną w Gruzji. Ale w to, czy dziś Zachód zająłby bardziej zdecydowane stanowisko, niż w 2014 czy 2008 roku, można powątpiewać. I kraje UE, i NATO mają wystarczająco dużo problemów, a pandemia COVID 19 skutecznie absorbuje ich uwagę. Wydaje się, że Putin jest w idealnej sytuacji, lecz z drugiej strony być może Rosji wcale nie zależy na eskalacji konfliktu i rozpoczęciu wojny na kolejnym froncie. Już dziś ogromne środki pochłania Donbas, a korzyści z utrzymywania napięcia, poza propagandowymi, wydają się być znikome. Szanse na wejście Ukrainy do NATO czy Unii Europejskiej są bliskie zeru, więc ten cel został już niewątpliwie osiągnięty. O Krym nikt na świecie się nie upomina, więc i tu niewiele jest już do ugrania. Co zatem mógłby zyskać Putin, symulując przygotowania do ataku na obwód chersoński czy Odessę? Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie trzeba przyjrzeć się temu, co dzieje się w obozie rządzącym na Ukrainie.

Wiele kontrowersji wzbudziła deklaracja stojącego na czele frakcji Sługi Narodu Dawida Arachamii, który oznajmił, że gotów jest przystać na wznowienie dostaw wody na Krym, w zamian za ustępstwa Putina w sprawie Donbasu. W jego ocenie przywrócenie kontroli nad wschodnią granicą kraju i wycofanie z tego obszaru wojsk rosyjskich byłoby uczciwą ceną za przesłanie wody obywatelom Ukrainy, bo za takich uważa tych, którzy pozostali na okupowanym półwyspie. Sytuacja taka wydawałaby się zadowalająca dla obu stron – Putin pozbyłby się problemu potencjalnych buntów na Krymie, a zarazem mało perspektywicznego Donbasu, na który zresztą w każdej chwili mógłby wrócić, gdyż prowadzona obecnie akcja paszportyzacji stworzy ku temu odpowiednie warunki. Z kolei ukraińscy politycy mogliby obwieścić sukces, jaki w swojej kampanii prezydenckiej zapowiadał Wołodymyr Zełenski. Ukraińcy doskonale pamiętają, że zobowiązał się on zakończyć wojnę, czego dowodem wciąż spadające poparcie dla głowy państwa, która nie zrealizowała tej obietnicy.

Nawet, jeśli Arachamia wycofał się ze swoich słów, to rozczarowanie polityką Zełenskiego, poczucie ciągłego zagrożenia, które dziś znów potęguje Rosja, to doskonałe wiadomości dla Kremla. Wbrew rozsądkowi wielu Ukraińców spodziewało się, że następca Poroszenki wniesie nową jakość do polityki i dokona tego, czego nie mógł zrobić jego poprzednik, obyty w politycznym świecie, a do tego oligarcha, a nie uzależniony od oligarchy komik. Ale Zełenski stracił w ciągu niespełna roku rządów 10% poparcia, a głosy te odzyskał Petro Poroszenko. Co więcej, prezydent coraz bardziej upodabnia się w swoich decyzjach do Janukowycza, czego dowodzą i ataki na Poroszenkę (casus osadzonej w więzieniu Julii Tymoszenko), i atak specjalisty od marketingu politycznego Mychajły Podolaka na reżysera Ołeha Sencowa. Na forum międzynarodowym państwo coraz bardziej oddala się od Zachodu, a dymisja szefa Narodowego Banku Ukrainy może spowodować problemy w relacjach z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Te decyzje, zmiana wizerunku rządzących i potencjalny nowy etap wojny z Rosją, wpłyną niewątpliwie na wzrost niezadowolenia społecznego. Czy otoczenie Zełenskiego, chcąc ratować kraj przed kolejnym majdanem, zdecyduje się na obalenie prezydenta? Czy ponownie dominującą siłą stanie się ta grupa oligarchów, której bliżej jest do Rosji, niż do Brukseli, tym razem przebranych w maski nie sług, ale zbawców narodu?

Rosjanie niedawno ostrzegali, że wody na Krymie zabraknie na przełomie maja i czerwca, obecnie datę tę przesuwają, nie mniej trudno wskazać na realne działania, mające zabezpieczyć półwysep przez katastrofą. Być może wcale nie są one potrzebne, bo ugoda z Kijowem sprawi, że przeznaczone na nie pieniądze będzie można wydać na dalszą wojnę, albo na wsparcie takiej władzy na Ukrainie, z którą bez trudu będzie się można porozumieć. Dotychczasowe rozmowy i stawiane przez obie strony warunki to jedynie działania pozorowane. Ale trudno wskazać ile takich dyskusji toczy się poza naszą wiedzą i jakie przyniosą efekty. Nie mniej brak wody na Krymie może być tak naprawdę problemem nie tylko mieszkańców półwyspu, ale całej Ukrainy, Europy, a może i świata.

Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 13 (353), 16–30 lipca 2020

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X