Nie ma, nie ma wody na pustyni, a wielbłądy nie chcą dalej iść…

Nie ma, nie ma wody na pustyni, a wielbłądy nie chcą dalej iść…

Pustynia, każda pustynia, w języku arabskim nazywa się „sahra”.

Sahara zaś to pustynia będąca kwintesencją wszystkich pustyń świata. Sahara ma w sobie pewną część słowa – sahana, co w przenośni oznacza gorąco niewyobrażalne. Polacy pewnie by powiedzieli – gorąco, jak jasna cholera, ale to stanowczo za mało na określenie tego, co w swoim sensie oznacza słowo sahana.

Po rozpalonym piasku Sahary pełznie na brzuchu, ostatkiem sił, europejski podróżnik.
Nagle pojawia się przed nim pustynna studnia.
– Woda! – Woda! – krzyczy umierający. A wtedy ze studni wyskakuje jakiś obdartus.
– Woda? Gdzie woda? Panie! Gdzie jest woda?!
„I będziesz natrafiał, grzeszniku, tylko na wyschnięte studnie” (Abu Nawwas)

Sahara – dobrym sąsiadem
Przez kilka lat mojego pobytu w Benghazi, gdzie mieszkałem daleko od centrum, na obrzeżach tego egzotycznego miasta z okien po jednej stronie mojego domu miałem widok, jaki można spotkać w każdym arabskim osiedlu, czyli domy, ulice, samochody, nocne latarnie, a nawet kilka rachitycznych drzewek, będących ambitnym zaczątkiem miejscowego skweru, ale po drugiej stronie domu, prawie opierając się o mur otaczający mój ogród, była już Sahara. Pustynia licząca sobie, niezależnie od kierunku w jakim chciałoby się podróżować, zawsze tysiące kilometrów.

Byliśmy dobrymi sąsiadami. Sahara zawsze ostrzegała mnie przed zbliżającymi się napadami szaleństwa, jakie raz po raz zmuszona była przechodzić i zawsze dawała mi dość czasu, bym mógł w porę schronić się przed nimi w swoim domu. Dziękowałem jej za to wieczorami, nocą właściwie, bo tam wieczór trwa niezwykle krótko. Piętnaście, może dwadzieścia minut? Tylko wieczorem spacer po pustyni można było nazwać spacerem. Za dnia byłby to raczej wyczyn, podobny do chodzenia boso po rozpalonych węglach. Wychodząc więc wieczorem na pustynię, ma się jeszcze z początku nieco światła. Jeszcze przez chwilę niebo się rozświeca, pojawia się na nim nagle sierp księżyca, ale nie jest to nasz półksiężyc, ale arabski, sterczący rogami do góry, nie na bok, jak w Polsce. Pomiędzy rogami jaskrawo błyszczy Wenus, dając wizerunek znany z każdego meczetu. Powietrze robi się przezroczyste, szklane. Jeszcze kilka minut… i noc. Jakby Pan Bóg wyłączył światło.

Gdy wtedy spojrzy się do góry, człowiek odczuje wstrząs. Szok. Nikt z Europy nie jest gotowy na konfrontację z tym, co zobaczy w nocy na Saharze. W spokojnym powietrzu pustyni, które nie zna jednego pyłka chemicznych zanieczyszczeń, które jest absolutnie przezierne i wolne od jakiejkolwiek pary wodnej, gdzie od miesięcy nie pojawiła się nawet jedna chmurka wielkości choćby bochenka chleba, człowiek widzi nad sobą KOSMOS! Cały KOSMOS. Od razu wszystko na raz i wszystko ostro, jakby patrzył przez teleskop. Człowiek czuje się stopiony w jedność z gwiaździstym firmamentem, zanurzony razem z nim w jakimś podświetlonym, płynnym krysztale. Ten jedyny w świecie widok, to wstrząsające, ale właśnie prawdziwe uczucie kontaktu i jedności ze Wszechświatem zawdzięcza się pustyni. Może to dziwnie zabrzmi, ale chętnie wtedy dziękuje się pustyni. Dziękuje w sposób spontaniczny, naturalny i bezpretensjonalny.

Deszcz, w pustyni deszcz…
Styczeń i luty to na pustyni pora szalonych deszczów. Woda zalewa wtedy wszystko dookoła. Ziemia ginie pod wzbierającą wodą. Do pół łydki, do kolan…

Nie ma obawy. Od roku na tę ziemię nie spadła jedna kropla wilgoci. Ta ziemia może wchłonąć w siebie kilometry sześcienne deszczówki. Za chwilę pustynia znów stanie się sucha i następna porcja wariackiego deszczu, przypominającego raczej polewanie z wiadra niż deszcz, znowu zniknie w wyschniętym gruncie. Po kilku dniach takiej zabawy, gdy rano popatrzy się przez okno, pustynia zaskoczy cię swoim kolorem. Wszystko dookoła wydawać się będzie granatowe. Warto wtedy pójść na pustynię i na własne oczy zobaczyć z bliska wyrosłe w nocy maleńkie, ale bardzo gęste, rosnące w jakichś niesamowitych ilościach, dzikie bratki. Miliony! Tryliony malusieńkich kwiatków! Wszędzie! Aż po horyzont!

Koło Benghazi wyrastały bratki. Koło Tolmetty i Appoloni pojawiało się morze dużych jaskrawo żółtych kwiatów, podobnych trochę do naszych kaczeńców. Tam cała pustynia była wtedy żółta, nie granatowa. Po kilku dniach kończyły się deszcze, kończyły kwiaty, a wyschnięta i spalona na popiół ziemia w miejscu, gdzie niedawno jeszcze było tyle kolorów, przypominała, że na Saharze nie jest lekko. Na Saharze nie jest lekko, bo Sahara nie jest po to, by rodziły się na niej bratki i kaczeńce, ale po to, by świeciło na niej słońce. Jak się w Polsce słyszy o tym, że Słońce jest rozpaloną gwiazdą, to niby wierzy się w takie określenie, ale nie wiem, czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, o czym w ogóle mówi. Na Saharze od razu wiadomo, że Słońce to naprawdę rozpalona gwiazda. Wystarczy tylko wychylić się z cienia, żeby poczuć wręcz fizyczne uderzenie, podobne trochę do walnięcia deską po głowie. Arbarim – czterdzieści stopni. Hamsa u arbarim – czterdzieści piec stopni. Tamania u hamsin – pięćdziesiąt osiem stopni! Takiej „sahany” nie wytrzymywali nawet Murzyni! Największą „sahanę” widziałem kiedyś wewnątrz rozpalonego upałem samochodu. Dziewięćdziesiąt sześć stopni!! Pojechaliśmy tylko dlatego, że kierowca przytomnie okrył uprzednio ręcznikami kierownicę i dźwignię zmiany biegów. Inaczej nie dałoby się ująć je w dłonie. Ale usiąść wtedy na fotelu… Jezu!!

Na pustyni bywa też… zimno
Nocą na pustyni robi się chłodno. Nawet zimno. Kiedyś było tak okropnie zimno, że zsiniały mi dłonie i musiałem rozcierać sobie zmarznięte uszy. Byłem przekonany, że jest co najmniej kilka, może nawet kilkanaście stopni mrozu. Gdy zmarznięty na kość dobiegłem nareszcie do domu, osłupiałem wpatrując się w termometr wywieszony na tarasie. Było 15 stopni, ale plus! Zaczęło do mnie docierać o co chodzi w mrożących krew w żyłach opowieściach różnych podróżników, którzy w nocy na pustyni zamarzali jakoby na śmierć, którym zamarzała woda, a powstający lód rozsadzał zbiorniki na wodę, pozbawiając ich szansy na przeżycie.

Organizm ludzki reaguje na temperaturę otoczenia, notując różnicę pomiędzy swoją stałą temperaturą wewnętrzną, a zróżnicowaną temperaturą zewnętrzną. Gdy więc w dzień temperatura powietrza będzie wynosiła czterdzieści pięć stopni plus, a nocą spadnie do piętnastu stopni plus, czyli spadnie o trzydzieści stopni, nasz organizm odczuje to tak, jakby temperatura spadła z dwudziestu stopni plus do temperatury dziesięciu stopni minus! Nie tylko tak odczuje, ale i zareaguje, jak na nagły atak mrozu. Wielokrotnie pytałem się Arabów, naprawdę przez całe życie mieszkających na pustyni, czy kiedykolwiek coś im w nocy zamarzło. Patrzyli się wtedy na mnie dziwnie i odpowiadali, że nawet nie słyszeli, żeby nocą na pustyni cokolwiek zamarzło kiedykolwiek, komukolwiek. Ba! Zimno się wtedy odczuwa okropne i dobrze mieć ze sobą gruby sweter, lub nawet lepiej puchową kurtkę, ale z tym lodem to najpewniej bujda na resorach.
A wracając jeszcze na chwilę do ludzi stale mieszkającymi na pustyni, okazjonalnie tylko przyjeżdżającymi do miasta. Nigdzie nie spotkałem ludzi bardziej serdecznych, otwartych i wesołych, ale jednocześnie prawych i honorowych, jak ci, nazwijmy to tak, koczownicy. Zapewniam, że chcielibyście Państwo mieć takich sąsiadów. Jednego z nich, liczącego sobie już ze czterdzieści lat, nauczyłem zamykania i otwierania drzwi. Nie drwię z tego człowieka! On nie umiał otwierać i zamykać drzwi, bo całe życie mieszkał w namiocie, gdzie żadnych drzwi nigdy nie było. W mieście spotkał się z drzwiami po raz pierwszy. Bardzo mi dziękował, gdy pokazałem mu klamkę i wyjaśniłem działanie tego mechanizmu.

Wiatr, jak nóż za cholewą
Podobno każdy zbój nosił kiedyś za cholewą buta sekretny nóż, którego dobywał tylko w nadzwyczajnych okazjach, ku zaskoczeniu napadniętego, lub ku swojej ostatecznej obronie. Pustynia też nosi nóż za cholewą. Sekretną bronią pustyni są pustynne wiatry. Nie mam na myśli zwyczajnych wiatrów, które raz po raz przelatują po pustyni, albo nieszkodliwych wirów powietrza „chodzących” sobie w rozpalone południe po wydmach, kręcących dookoła poderwanym z ziemi piaskowym pyłem.

Ja myślę o wiatrach, które mogą wyrządzić ogromne szkody, o nadejściu których ostrzega radio i telewizja. Na pograniczu Sudanu, Czadu i Egiptu grasuje chabbub – potworne pustynne tornado porywające szalone ilości piasku do wnętrza swojego leja i wynoszące to wszystko na kilka kilometrów do góry. Na hasło chabbub samoloty pasażerskie i wojskowe uciekają w popłochu z jednym tylko pragnieniem, aby wylądować gdziekolwiek, byle jak najszybciej. Ludzie wpadają w panikę, barykadują się w domach i modlą żarliwie o boską pomoc. Co mają zrobić ludzie podróżujący akurat wtedy po pustyni? Można obserwować potworną, brązowo czarną chmurę, bo widać ją doskonale, gdy idzie zdawałoby się powoli, kilkukilometrowej wysokości, podobna do grzyba spowodowanego wybuchem kilku naraz bomb atomowych. Jeśli odchodzi gdzieś na bok – to dobrze! Jeśli idzie na ciebie – to zawsze jeszcze została ci możliwość modlitwy.

Kiedyś, gdy zajmowałem się lotnictwem, miałem okazję obserwować działanie tunelu aerodynamicznego. Jest to urządzenie pozwalające na obserwację zachowania się jakichś części samolotu: skrzydła, steru, czy modelu całego samolotu w pędzącym powietrzu imitującym szybki lot.

Im większa szybkość przepływającego przez tunel powietrza, tym lepiej. Kompletnie wariackie szybkości uzyskuje się poprzez podłączenia tunelu z jednej strony do butli ze sprężonym powietrzem, a z drugiej – do komory z wypompowanym powietrzem, czyli do próżni. Na raz, dwa, trzy otwiera się tunel na obie strony i powietrze z rykiem huraganu przelatuje ze strony wysokiego ciśnienia w stronę próżni. Chyba na tej samej zasadzie musi działać drugi szatan, drugi zły duch pustyni, czyli wichura zwana gibli.
To nieprawda, że gibli nie ostrzega o swoim nadejściu. Przed uderzeniem gibli nie czuje się, pomijając jakieś lokalne, konwulsyjne powiewy, żadnego narastającego wiatru, ale to właśnie przy jednoczesnym dzikim wręcz upale i specyficznym, „elektrycznym” smrodku rozchodzącym się w powietrzu (swąd spalonej izolacji) powinno człowiekowi zwrócić uwagę na to, co akurat dzieje się w pogodzie. Trzeba wtedy patrzeć na palmy. Szerokie liście palm dotykają się z dobrze słyszalnym szczękiem, jakby były wykonane z blachy. Ocierające się o siebie liście mogą nawet iskrzyć! Jeśli zobaczysz coś takiego, to rzucaj wszystkim o ziemię, człowieku, i zwiewaj do domu! Bo gibli uderza jak piorun. W sekundę! Tworzy się wtedy coś podobnego do otwarcia tunelu aerodynamicznego. Tylko nie w tunelu, a na obszarze całego kraju. Uderzenie wiatru od razu ma pełną siłę. Poza tym gibli jest wiatrem szalenie gorącym. Gorącym, jak z hutniczego pieca. Uderzony falą wiatru człowiek czuje się jak polany ukropem. Wszystko parzy, piecze, tamuje oddech. Kiedyś, idiota, poszedłem zobaczyć, jak wieje gibli. Wychyliłem się tylko zza muru mojego ogrodu i pomyślałem, że kopnął mnie koń. Kopnął i chlusnął mi w twarz miednicą zagotowanej wody. Potwornie silny wiatr porywa ze sobą wszystko co nie jest wystarczająco ciężkie, lub niezbyt silnie przymocowane. Przede wszystkim więc porywa ze sobą i niesie w szalonym pędzie tysiące ton piasku, kurzu, pyłu, czegoś, czego na pustyni zawsze jest najwięcej.

Szalejący gibli
Natrafiając na miasto, gibli porywa do góry zawartość śmietników. Lecą w powietrze deski, pudła tekturowe, torby i worki ze śmieciami. Gibli zrywa dachy. Pcha przed sobą i tarmosi papę, blachę, plastikową wykładzinę dachową. W ogromnym pędzie toczy po ulicach stalowe beczki po benzynie. Kurz i pył, unoszący się w powietrzu, powoduje, że zapadają ciemności prawdziwie egipskie. Wciąż słyszy się ryk szalejącego wiatru. Ma się tego dość, ale „szuejja-szuejja” (arb. pomaleńku). To się dopiero zaczęło, a może trwać bez przerwy nawet kilka dni.

Nie wiem, czy widzieli Państwo pracę urządzenia, nazywanego piaskownicą. Urządzenie składa się ze sprężarki i dużego zbiornika na piasek, podłączonego do grubego węża z końcówką bardzo podobną do tej, jakiej używają strażacy do gaszenia ognia. Odpowiednio zabezpieczony robotnik włącza urządzenie i z końcówki piaskownicy bluzga ostry strumień piachu poderwanego sprężonym powietrzem. Gdy wtedy skieruje się strumień piasku na jakiś duży, zardzewiały lub pomalowany kiedyś, ale wymagający obecnie nowego malowania obiekt, uderzający w niego pod wysokim ciśnieniem piasek oczyści wszystko do białości. Najbrudniejszą stal oczyści do lustrzanego połysku.

Tak samo działa gibli, gdy natrafi na swej drodze na samochody, które nie zdążyły umknąć przed jego uderzeniem. Widziało się czasem takie samochody z jednej strony, nazwijmy to normalne, a z drugiej strony „opiaskowane” do połysku. Można się było w nich ogolić!

Pod działaniem wiatrowej „piaskownicy” szyby samochodowe stają się matowe, białe, mleczne, kompletnie nieprzezierne.

Kiedyś, po strasznym gibli, który srożył się dobrych parę dni, dowiedziałem się, że zaginęło dwóch młodych Szwedów z Drill Company. Drill Company miała swoje kampy w głębi pustyni, gdzie pracownicy firmy zajmowali się poszukiwaniem wody, prowadzili próbne odwierty i różne inne prace związane ze swoją profesją. Znałem tych Szwedów, bo przyjeżdżali czasami na nasze osiedle do jakichś swoich znajomych. Byliśmy tylko typowymi „hello frendami”, ale trudno powiedzieć, że ich nie znałem. Po kilku dniach policja ich znalazła. Z samolotu. Z piasku wystawał tylko fragment dachu samochodu tych chłopaków i właśnie to zauważył pilot. W czasie ataku wichury obaj Szwedzi wracali właśnie do kampu i znajdowali się na dobrej, asfaltowej i szerokiej szosie. Coś ich musiało podkusić, by jechać dalej. Śmiertelny błąd! Jedyne, co wtedy trzeba robić, to zatrzymać samochód, zamknąć go szczelnie i czekać. Oni jednak starali się dojechać do kampu. Musieli z każdą chwilą tracić widoczność, bo zjechali z szosy, czego najwyraźniej nawet nie zauważyli, i oddalali się od niej coraz bardziej. Wreszcie nic już nie widzieli przez zmatowiałe od uderzeń piasku szyby i popełnili następny błąd. Wybili wielką szybę, która znajduje się przed kierowcą! Teraz nie mieli już schronienia przed wiatrem i piaskiem. Znaleziono ich skulonych pod podwoziem samochodu, gdzie w ostatniej chwili próbowali znaleźć jakąś osłonę…

Kiedy ucichnie gibli, kiedy opadnie piasek, długo jeszcze utrzymywać się będzie w powietrzu czerwonawy, pustynny pył, tak drobny jak damski puder. Wszystko będzie wtedy czerwonawe. Nawet zdjęcia wychodzić będą na czerwono. W końcu opadnie i puder. Kolory pustyni wrócą znowu do swoich normalnych odcieni.

W Polsce panuje głębokie przekonanie, że Sahara składa się wyłącznie z sypkiego i luźnego piasku, układającego się w malownicze wydmy. Owszem. Znaleźć tu można i takie krajobrazy, które może szczególnie przemawiają do wyobraźni przyjezdnych.

Sahara, jako dobre miejsce na podróż
Sahara nie jest jednak „morzem piasku”, tylko ogromną częścią wielkiego kontynentu, który wysechł na wiór. Na pieprz. Cały. Wraz ze swymi równinami i górami. Wspólnie wyschły piaszczyste nieużytki i ziemie niezwykle urodzajne. Kamieniste płaszczyzny i wysokie góry. Po płynących kiedyś ogromnych rzekach pozostały długie na setki kilometrów i piekielnie czasami głębokie, ale kompletnie wyschnięte wąwozy. Na Saharze można znaleźć różne gleby i różne rodzaje ziemi. „Morze piasku” powstało chyba dopiero później, kiedy do roboty wzięły się wiatry przeganiając z miejsca na miejsce najdrobniejsze ziarenka piasku i wietrzejących skał. Wywiany przez wiatry, pudrowaty materiał odsłaniał płaskie, silnie ubite i wytrzymałe pokłady piachu i żwiru, po których z łatwością jeździły w czasie wojny czołgi niemieckie, włoskie i brytyjskie, najrozmaitsze wojskowe ciężarówki, działa i motocykle. To na takiej pustyni prowadzono wojnę, starannie omijając tereny piaszczystych diun, gdzie cała wojskowa technika od razu zapadała się po osie.

A co stało się z wywianym wiatrami pyłem? Ten cholerny puder, mąka, jeśli ktoś woli, zasypywała i zasypuje nadal wszelkie głębokie doły, tworząc śmiertelne pułapki na nieostrożnego wędrowca. Na początku swego pobytu na Saharze byłem taki głupi, że w takie „ruchome piaski” wpadłem. Dodatkowo byłem stokroć głupi, bo na Saharę poszedłem sam. Gdy więc stanąłem nogą na taki zasypany pudrem głęboki dół, poczułem się, jakbym postawił nogę na wodzie. Bez jakiegokolwiek oporu dla stopy, poleciałem w dół. Zacząłem tonąć w piasku! Jakoś wreszcie z tego dołu wylazłem, ale to nie była moja zasługa. Anioła Stróża – nie moja. Potem już się nauczyłem. Takie miejsca mają inne zabarwienie. Matowe i białawe. Nie takie żółte, jak ziemia twarda i pewna.

Gdy więc dobrze zna się teren, można po Saharze podróżować bezpiecznie i stosunkowo wygodnie. Nikt nie podróżuje zapadając się po kolana w miałki piasek, jak to chętnie pokazują na europejskich filmach. Nadal jeszcze, choć już coraz rzadziej, formuje się karawany wielbłądów, które, ustawione w tradycyjny szyk gęsiego, prowadzone są przez najbardziej doświadczonego przewodnika, ale też – i tu powiem Państwu sensację – przez najbardziej doświadczonego… wielbłąda! Naprawdę. Taki wielbłąd, nazwany po arabsku „dżamal as szel” idzie pierwszy i to on prowadzi karawanę! Bywa, że w sytuacji jakichś wątpliwości co do obrania kierunku podróży – sytuacji częstej w terenie pozbawionym stałych punktów orientacyjnych – człowiek prowadzący karawanę zdaje się na instynkt zwierzęcia i zawsze dobrze na tym wychodzi.

W głąb pustyni prowadzą teraz szerokie i wygodne szosy. Oczywiście, że nie dojedzie się nimi wszędzie tam, gdzie trzeba, bo jest ich stosunkowo niewiele, ale główny przepływ ludzi i towarów przejęły właśnie one. Na kierunkach lokalnych pozostały tradycyjne karawany, ale już powoli wypierane przez ogromne ciężarówki mogące posuwać się po twardej pustyni w miejscach, gdzie nie ma szos. Na taką ciężarówkę można załadować dużo więcej towaru, niż na wielbłądy.

Jedno wszakże pozostało niezmienne od czasów kalifów i sułtanów – rytuał wyruszania w drogę. Jednakowy dla karawan wielbłądów i konwojów ogromnych ciężarówek. Po załadowaniu towarów mężczyźni ustawiają się do modlitwy. Jest to ta sama modlitwa, jaką modlił się prorok Mohammed przed udaniem się na pustynię w drodze z Mekki do Medyny. Bo, obojętnie w jaki sposób będziesz podróżował przez pustynię, czy na wielbłądzie, czy ogromnym niemieckim Mercedesem, za chwilę wjedziesz w głąb Sahary, a tam opieka Boska będzie ci bardzo potrzebna.

Szymon Kazimierski
Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X