Długa droga do Karty Polaka. Część 1

Każdy tę drogę przebył w swoisty sposób, jednym już jej nie trzeba, bo otrzymali ją w Niebie, a inni jeszcze liczą na to, że w tym życiu zdążą ją otrzymać.

Jedni otrzymają ją za całokształt życia i działalności w duchu polskim, a inni – za trzy lata pracy na rzecz polskości w czasach teraźniejszych. W imieniu własnym i tych, co trwali w polskości, nie zważając na zmieniające się okoliczności polityczne i państwowe nigdy nie zdradzili swych ideałów, zaszczepionych genetycznie we krwi. Co by się nie działo, wciąż trwali na swej „placówce”.

I będzie tak, jak w Piśmie Świętym: „Albowiem królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy. Umówił się z robotnikami o denara za dzień i posłał ich do winnicy. Gdy wyszedł około godziny trzeciej, zobaczył innych, stojących na rynku bezczynnie, i rzekł do nich: „Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam”. Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił. Gdy wyszedł około godziny jedenastej, spotkał innych stojących i zapytał ich: „Czemu tu stoicie cały dzień bezczynnie?” Odpowiedzieli mu: „Bo nas nikt nie najął”. Rzekł im: „Idźcie i wy do winnicy!”. A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: „Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych!”. Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: „Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzyśmy znosili ciężar dnia i spiekoty”. Na to odrzekł jednemu z nich: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo, jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”. Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi – ostatnimi”. (Ewangelia wg św. Mateusza, rozdz. 20).

W „Kurierze Galicyjskim” nr 7 z dnia 19 listopada 2007 r. w tekście „Oddanie hołdu bohaterom” (s. 7) pisałem o tych, co pozostali we Lwowie po 1945 roku, o inteligencji. Uczynili to nie z powodów politycznych czy jakichś korzyści, ale dla uświadamiania i pielęgnowania polskości w młodzieży, urodzonej po 1945 roku. Pozostaliśmy za wschodnią granicą, a teraz nas urzędnicy polscy nazywają obcokrajowcami, zaś ukraińscy – mniejszością narodową…

Inteligencja polska (nazwiska będę podawał w tekście dalej) nie upolityczniała spotkań z młodzieżą, a przekazywała fakty historyczne, które znać powinien każdy człowiek, chcący poznać historię Polski, jej literaturę, sztukę, matematykę, fizykę, muzykę… Te osoby tłumaczyły np., dlaczego laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki Polka Maria Skłodowska-Curie prowadziła swe badania nie w Polsce, a we Francji. Mogliśmy poznać, dlaczego malarz Henryk Siemiradzki, Polak, ojciec rosyjskiego akademizmu, tworzył później we Włoszech, a nie w Polsce. Dowiadywaliśmy się, za co zostali zesłani na Sybir żołnierze króla Stefana Batorego, co robił w Rosji pułkownik Lisowski ze swą pierwszą w Europie jednostką ruchomą, przemierzając tereny od Morza Białego do Kaspijskiego i po co ją tam gnał w dwa tygodnie. Bardzo wiele tematów trzeba było naświetlać młodzieży, aby wybrała właściwe tory biegu swego życia, aby nie była jej narzucana żadna opcja. W domu rodzice mówili tak: „w szkole cię uczą i musisz to znać, my was uczymy, abyście pamiętali i przekazywali dalej swoim dzieciom, bo kiedyś odejdziemy z tego świata”.

Chciałem tu też napisać o moich rodzicach – śp. Annie i Tomaszu Durysach. Stworzyli w naszym domu taką atmosferę, że koledzy moi i brata, nie tylko rówieśnicy, ale też starsi ode mnie nawet o sześć lat, garnęli się do nas. Tworzyła się grupa pięcio, sześcio, czasem siedmioosobowa i rodzice zabierali nas na wycieczkę po mieście. Szliśmy różnymi trasami – np. od Parku Kultury do Parku Kilińskiego, przez Park Jordana na Persenkówkę i przez Stryjski Park z powrotem (wiemy, co było na Persenkówce). Szło się też przez Wzgórza Wuleckie ulicą Generała Lewickiego, oglądaliśmy cmentarz i kościółek zakładowy na Kulparkowie i wracaliśmy tramwajem nr 2 z powrotem. Tych przykładów można by mnożyć. Jednym słowem, chłopcy ci nie byli, jak wielu teraźniejszych, „dziećmi ulicy”. Wyjeżdżaliśmy też takimi grupkami w Karpaty.

Z czasem zaczęły się nauki do Pierwszej Komunii św. Przygotowywały dzieci w grupach panie Makowieckie, panie Zappe i inne też. Pamiętam, jak w naszym domu odbyła się pierwsza spowiedź. Przyszedł śp. ojciec Rafał (późniejszy biskup pomocniczy archidiecezji lwowskiej), wyspowiadał naszą grupę, a następnego dnia, w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego, wszyscy – a było nas pięcioro – chłopcy i dziewczęta – ubrani na biało poszliśmy do kościoła św. Marii Magdaleny. Z rąk ks. prałata Zygmunta Hałuniewicza, kanclerza Kurii Metropolitalnej we Lwowie po raz pierwszy przyjęliśmy Pana Jezusa. Po mszy św. (a był to rok 1961) poszliśmy wszyscy – dziewczynki w długich białych sukienkach, chłopcy – w białych garniturach – do fotografa. Zakład mieścił się obok, naprzeciw Politechniki. Poszliśmy też na ówczesną ul. Puszkina (dawna Potockiego, obecna Czuprynki) na przyjęcie pokomunijne. Nikt z tym się nie krył, było to piękne. Dzieci innych narodowości pytały swych rodziców, czy takie małe dzieci mogą się pobierać, ponieważ byliśmy odbierani jak nowożeńcy. Uważam, że wiara nigdy nie dąży do przewrotności, a wychowuje na dobrych obywateli.

Pani Maria Obmińska prowadziła w swoim domu lekcje języka francuskiego dla młodzieży, aby nie miała problemów w szkole. Pani Maria Rzepecka prowadziła komplety z literatury, języka i historii Polski, a pani Irena – z matematyki i fizyki. Nawet później mogliśmy do nich się zwrócić po radę.

Trzy lata temu zobaczyłem, że ich grobowiec na Cmentarzu Łyczakowskim jest od tyłu otwarty i w środku wybielony, a później zjawiła się tabliczka w języku państwowym i innym imieniem. Niestety, nie wiem, co się stało z ich szczątkami doczesnymi. Byli tam pochowani ich rodzice i obie siostry. Na pogrzebie pani Marii byłem osobiście.

Wracając do roku 1954-1955. Pamiętam z dzieciństwa te piękne kolorowe procesje podczas różnych świąt kościelnych w naszej parafii św. Marii Magdaleny. Pani Władysława Drakowa (świętej pamięci), która była głową komitetu kościelnego, ustawiała dzieci do procesji, między którymi był i mój ojciec Tomasz. Dziewczynki trzymały poduszki z różną symboliką religijną, po bokach miały szarfy, za nimi szli chłopcy z dzwonkami i ze świecami, wszyscy na biało ubrani, na czele procesji zaś szło trzech chłopców trzymając berło z szarfami. Za tą grupą szły panienki z chorągwiami, a było ich od najmniejszych do największych ponad dziesięć par, za nimi chłopcy-ministranci, dalej panowie nieśli pastorał, oraz baldachim, pod którym szedł ks. Zygmunt Hałuniewicz, prowadzony pod ręce przez dwóch starszych panów ubranych w czarne garnitury. Starsze panie ustawione w trójki niosły sztandary bractw, a za nimi wszyscy parafianie dotrzymując ładu i porządku.

Cudownym dniem dla dzieci był również dzień 2 maja, na który przypadają imieniny Zygmunta. W pięknym baptysterium kościoła Marii Magdaleny, gdzie był wspaniały fresk „Chrzest Chrystusa” pędzla słynnego malarza Rosena oraz witraż w oknie, znajdujący się obecnie w Galerii Sztuk Pięknych we Lwowie, dzieci składały życzenia proboszczowi i ja jako czteroletni malec, nauczony wierszyka, składałem gratulacje z okazji imienin.

W większości dziewczyny noszące chorągwie, ministranci i dzieci to byli uczniowie szkoły nr 10 (powszechnie ją nazywano „dziesiątka”), do której w tamte czasy uczęszczano nie z przymusu, lecz z patriotyzmu narodowego. Jednak czasami było przykro słyszeć od nowoprzybyłych nauczycieli, którzy przychodzili na miejsce starych prawdziwych polskich wykładowców, że muszą uczyć w tej szkole dzieci stróży i robotników. Przez te wypowiedzi poniżali siebie, nie dzieci.

W roku 1956 prof. Hausfater zorganizował wraz z młodzieżą szkolna Akademię Mickiewiczowską, którą bardzo dobrze pamiętam. Mój brat Leszek był uczniem dziesiątki, nasza mama Anna – członkiem komitetu rodzicielskiego, a pan Garliński przewodniczącym. On bowiem stworzył dla młodzieży szkolnej kółko dramatyczne, które przygotowywało różne wystawy teatralne, między innymi bajki. Bardzo dobrze zapamiętałem jedną z nich – „Kot w butach”. Do dziś pamiętam czemuś tego kota, którego grał Karol Bielecki, później nasz nauczyciel matematyki w dziesiątce. Przyszedł on do szkoły w 1964 r., na miejsce pani Kaniuk. Był to pedagog i matematyk z powołania. Świętej pamięci pan Garliński przyjął mnie do kółka dramatycznego w 1959 r., kiedy byłem w pierwszej klasie. Dostałem rolę misia w „Dwóch przyjaciołach”, bo byłem bardzo podobny do niego, uszyto mi strój z futra, więc byłem taki sobie mis w masce. Warto wspomnieć też o działającym w szkole chórze zbiorowym dr. Ptaszka, który czas od czasu zjawiał się na scenie.

Komitet rodzicielski również prowadził aktywną działalność. Pomagał dzieciom z biednych rodzin. Urządzano różnego rodzaju loterie, bale karnawałowe, natomiast koszty zebrane podczas tego zabiegu przeznaczano na posiłki dla dzieci z ubogich i niepełnych rodzin. Także każdy dzieciak w szkole na długiej przerwie za minimalną opłatę otrzymywał drugie śniadanie w postaci kanapki z masłem i kiełbasą, pasztetem lub sałatką śledziową, do tego garnuszek kawy zbożowej lub herbaty. Dostawali te posiłki dzięki ofiarnej pracy członków komitetu rodzicielskiego. Bowiem kupowali chleb, kiełbasę, robili pasztety, sałatki śledziowe. Jedli uczniowie na drugim piętrze, na korytarzu, ponieważ stołówki w tamtych czasach jeszcze jako takiej nie było. Dzisiejsze jej pomieszczenie zajmował pan od części gospodarczej wraz z rodziną, jednocześnie był stróżem.

Komitet rodzicielski w 1959 r. zorganizował pierwszy obóz dla uczniów w Karpatach za Skolem, w Korostowie. Pan Garliński w miejscowej szkole umówił się o nocleg, a u gospodyni, która mieszkała obok szkoły, o posiłki. Dzieci spały kto na czym: na własnych rozkładanych łóżkach aluminiowych, na noszach szkolnych z przygotowania sanitarnego.

Obóz rozpoczął się 1 lipca 1959 r. Pierwszy samochód ciężarowy z łóżkami, noszami, naczyniami kuchennymi, obsługą obozu wyruszył w przeddzień rozpoczęcia odpoczynku. Dzieciaki też dowożono na ciężarówkach, ponieważ na wynajęcie autokaru brakowało pieniędzy.

Moją mama, Anna Durys, miała pilnować pracy kucharzy, aby wszystko było smacznie przygotowane i posprzątane na kuchni. Mieszkaliśmy i jedliśmy z mamą oddzielnie, na własny koszt, u gospodyni w sąsiednim domku.

Pan Garliński był szefem obozu, a nauczyciele opiekunami grup obozowych. Dyscyplina była idealna. Chłopcy nie mieli prawa wstępu do pokoi dziewczynek. A jeżeli naruszono zakaz, chłopak za karę miał nosić przez jakiś czas kobiecą spódnicę. Jako pierwszoklasista miałem nieostrożność szukając mamy zaglądnąć do pokoju dziewczynek, aż nagle jedna z opiekunek zauważyła to i chciała mnie złapać i ubrać w spódnicę. Chociaż byłem okrąglutki i grubiutki, jednak udało mi się uciec, ale najgorsze jest to, że podczas ucieczki pośliznąłem się na żwirowym podwórzu i zraniłem kolano. W wyniku tej głupoty wyskoczyło mi osiemnaście czyraków na kolanie i o kąpieli już mogłem zapomnieć.

Dzieci cudownie wypoczęły i z nowymi siłami wróciły do szkoły.

{gallery}gallery/2008/durys_KP_2{/gallery}

W roku szkolnym 1959-1960 zmienił się przewodniczący komitetu rodzicielskiego. Był nim pan Iwasieczko. Schemat dożywiania zostaje ten sam. Również postanowiono znowu zorganizować obóz. Ale to marzenie wydawało się nie do zrealizowania. Nastąpił kryzys żywnościowy. Jednak moja matka podjęła się jednego z najtrudniejszych zadań. Wzięła na siebie zabezpieczenie żywnościowe obozu. Jasna rzecz, że nikt nie wierzył w to, że jej się uda. Na prośbę matki dyrektor szkoły Tomaszewski napisał list do rajkomu partii z prośbą o zabezpieczenie żywnościowe obozu na określoną ilość osób. Chyba tylko dzięki pomocy Bożej mama zwróciła się do odpowiedniego sekretarza rejonowego partii we Lwowie, który ją wysłuchał i zrozumiał. Z miejsca wydał rozporządzenie na przydział 50 kg masła – 25 kg z tego miała otrzymać natychmiast w sklepie obok szkoły, a resztę w Tuchli w kołchozie wraz z inną żywnością, jak śmietana, mleko, ser, jaja i w miarę możliwości mięso. Kierownictwo szkoły i komitetu było szczerze zdziwione pozytywnym rozpatrzeniem tej sprawy.

Tym razem na czele obozu stał pan Ulicki. Moja mama, pani Bartosz i pani Korczyńska zajmowały się gotowaniem na kuchni, pan Szczur dostarczał żywność z kołchozu, a pan Iwasieczko to wszystko nadzorował. Wszystko odbywało się podobnie jak w poprzednim roku. Na początku ruszył transport z obsługą do Tuchli. Ale teraz warunki były bardziej polowe. Pan Szczur zbudował kuchnię polową na podwórzu szkoły, gdzie gotowano jedzenie pod zadaszeniem od deszczu. Starsi chłopcy z desek, które wzięli w szkole, zrobili stoły i ławki dla stołówki. Pan Ulicki robił wszystko, tylko żeby dzieciom było dobrze. Żywność z kołchozu nadchodziła regularnie. Drób natomiast braliśmy od gospodyni. Ponieważ lodówek nie było, dzieciaki jadły wszystko świeżutkie.

Jeżeli chodzi o pieniądze na pierwszy i drugi obóz – sprawa wyglądała tak. Dla dzieci z ubogich lub niepełnych rodzin komitet, jak i przedtem, zbierał pieniądze z loterii i imprez szkolnych, natomiast inne dzieci za obóz płaciły. Jednak stawka była minimalna, by nie obciążać rodziców. Resztę załatwiano własnymi siłami.

Nie wiem czy teraz ktoś by się podjął tak ofiarnej i trudnej pracy?

Stanisław Durys
Tekst ukazał się w nr 9-10 (51-52) 24 grudnia 2007

Długa droga do Karty Polaka. Część 2

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

X